wtorek, 4 września 2012

Nowe mieszkanie

W tym czasie wokół nich zebrały się już ciekawskie baby. Same były nędzarkami, ale wiedziały, że zesłańcy zawsze mają ładne ubrania i przedmioty, które będą musieli wymienić na jedzenie i mieszkanie. Syberia to kraina biedaków, którzy jedyne przedmioty zbytku jakie mogli posiąść uzyskiwali w handlu wymiennym od zesłańców. Syberia to chyba jedyne takie miejsce na świecie, gdzie już od wieków złoto i diamenty wymieniano na mleko i mąkę. Tutaj przelicznikiem wartości towarów jest jedynie głód i desperacka chęć przeżycia. Na początku zamieszkali u pewnej Rosjanki w niskiej ziemiance. Janka zauważyła, że wszystkie domki w okolicy mają ten sam brudno-szary kolor. Wkrótce miała się przekonać czemu go zawdzięczają. Ziemianki i półziemianki budowano tu z glinianych, ręcznie formowanych bloków, które układano jeden na drugim. Łączono je faszyną i żerdziami, a następnie oblepianą grubą warstwą gliny zmieszanej z łajnem i słomą. Dzięki temu glina nie kruszyła się i była bardziej wytrzymała. Podobnie formowano dach z łozy brzozowej albo drewnianych żerdzi oblepianych tą samą zaprawą i przysypywanych ziemią dla lepszej izolacji. Wewnątrz nie było podłogi, tylko gliniane klepisko. Na nim rozkładali na noc pościele. Było ich teraz sześcioro, bo już w Sanharze dołączyła do nich pani Emilia Rożek. Była to młoda, niespełna trzydziestoletnia kobieta. Drobna blondynka o miłej twarzy i spokojnym usposobieniu. Jej historia niewiele różniła się od historii innych zesłańców. Wyszła za mąż za policjanta, który na początku wojny trafił do niewoli radzieckiej. Od tego czasu nie miała z nim kontaktu. Aż pewnej nocy do jej drzwi zapukało NKWD. Kazali się pakować i o nic nie pytać. Nie miała dzieci, a od wyjazdu męża mieszkała sama, więc sama trafiła również tutaj. Szukała więc towarzystwa i opieki i znalazła się wśród rodziny Nietupskich. Pierwszej nocy zrobiło się strasznie gorąco. Wujek Józef wstał, aby otworzyć okno, ale okazało się to niemożliwe. Większość domów miała wprawdzie okna, ale były to przeważnie szybki wprawione w drewniane ramki wmurowane w ścianę. Bez klamek i możliwości otwierania. Kiedy latem robiło się już nieznośnie gorąco wykuwało się takie okienko, po to, by przed zimą znowu je wstawić i zamurować. Mimo zamkniętych okien insekty gryzły niemiłosiernie. A w lepiance były ich tysiące. Komary, pchły, wszy i pluskwy chowały się pod łóżkami, a w nocy zaczynały ucztę. Nie było na nie żadnego sposobu. W tym maleńkim domku zamieszkało więc dziewięć osób. W kuchni Rosjanka z dwójką dzieci, a w pokoiku wujostwo Nietupscy, Regina z Janką i Basią i pani Rożkowa. Leżąc tak w ścisku i oganiając się od komarów, Janka marzyła w nocy o swoim łóżku i pięknym domu, w którym mieszkali na Winogradach. W pokoju, który dzieliła z Basią oprócz szafy na ubrania, stał też mały bufecik, specjalnie dla nich zamówiony. A w nim same skarby: gry planszowe, klocki i serwis, który Janka dostała od cioci Zosi Radomskiej. Dwie małe filiżanki z podstawkami i dzbanuszek. W sam raz, żeby zaprosić przyjaciółkę na herbatę i ciasteczka. Ale tutaj nikt nie pijał herbaty z filiżanek. Po pierwsze dlatego, że nie było filiżanek, tylko drewniane albo metalowe kubki, znacznie bardziej praktyczne i wytrzymałe niż delikatna porcelana. A po drugie, herbata należała do dóbr luksusowych i mało kto mógł sobie na nią pozwolić.

niedziela, 15 lipca 2012

Z Sanharu dalej w step

W Sanharze przebywali tylko kilka tygodni. Prawdopodobnie ich komandir doszedł do wniosku, że nie potrzebuje na zimę tylu kobiet z dziećmi i starców. Naczelstwo nie przyznało mu materiałów na budowę domów dla nich. A nie mógł ich przecież zatrzymać w oborze, bo na jesień pastuchowie wracali z pastwisk ze stadami owiec. A owce dające mleko, wełnę i mięso były znacznie bardziej wartościowe niż gromada zesłańców, którzy do tego czasu i tak wyprzedaliby już pewnie cały swój marny dobytek, z którym tu przybyli. postanowił więc zawczasu pozbyć się problemu, a właściwie przekazać go komuś innemu. I tak, pod koniec maja, znowu przyjechał kordon ciężarówek i kazali się wszystkim pakować. Janka nie opuszczała Sanharu z żalem. Nie było tam niczego za czym mogłaby tęsknić. Śmierdząca obora, brudna lepianka i otaczająca zewsząd pustka stepu. Tym razem droga była dość długa. Jechali około dwustu kilometrów, ale stare, rozklekotane ciężarówki wlokły się po wyboistej, stepowej drodze niemal cały dzień. Mijali kilka wsi, ale pierwszą, w której się zatrzymali był Pieczierisk. Tutaj zostało kilkadziesiąt osób. Reszta pojechała dalej. Wysadzili ich na niedużym placu. Po jednej stronie stał dom naczelnika, a po drugiej wielka figura Lenina. Tym razem trafili na zielone świątki, zwiastujące początek wiosny. Mieszkańcy znowu gulali, pili wódkę, śpiewali i tańczyli na ulicy. I znowu odbyło się oficjalne "przywitanie". Naczelnik, lekko już podchmielony strasznie się przed nimi napuszył i wsadziwszy dłonie za pasek oznajmił, że tu mają się urządzać, bo tu już zostaną. Każdy ma sobie znaleźć dom, pracę i nie myśleć o tym, że kiedyś wrócą do Polski. Bo nie wrócą. Nigdy. Po tym krótkim wstępie wyraźnie zadowolony ze swojego przemówienia odwrócił się na pięcie i wrócił do biura.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Praca na zesłaniu

Już następnego dnia, na placu przed oborą,  urządzono zbiórkę, na której kierownik kołchozu w bardzo obrazowy sposób wyjaśnił im jak, od teraz, potoczy się ich egzystencja. Wyciągnął przed siebie dłoń wnętrzem do góry i powiedział, że prędzej mu tam włosy wyrosną niż oni wrócą do Polski. Później w krótkich słowach objaśnił na czym będą polegać ich obowiązki w kolektywnym gospodarstwie i zakończył maksymą, której słowa na zawsze wryły się w pamięć wszystkich zesłańców:
- I dobrze to zapamiętajcie Polaki. Tutaj kto nie rabotajet ten nie kuszajet.
Była to chyba najprostsza i najbardziej lapidarna zasada, która organizowała życie wszystkich obywateli tego wielomilionowego państwa, od Kamczatki aż po Baku i Taszkient.

Wszyscy, zdolni do jakiejkolwiek pracy, dorośli zostali przydzieleni do różnych prac na rzecz kołchozu. Mężczyznom w większości wyznaczono cięższe roboty budowlane, kobiety natomiast miały przygotować owczarnię na zimę. Należało przede wszystkim dokładnie oczyścić budynek i uszczelnić ściany gliną wymieszaną z krowim łajnem i słomą. Nie było wyboru. Na zmianę z parą wołów, kobiety miesiły stopami w wielkim dole glinę z odchodami, a później smarowały nią ściany. Ponieważ nie dostały żadnych narzędzi, Zosia i Regina owinęły, dla ochrony, dłonie jakimiś szmatami i cały dzień wcierały śmierdzącą maź w ściany obory razem z innymi Polkami. Dzieci, jako siła robocza nie przedstawiały zbyt dużej wartości i dlatego nikt się nimi specjalnie nie interesował. Mogły bez żadnego nadzoru poruszać się po terenie całego kołchozu. Janka z Basią chodziły więc bez celu między chałupami szukając sobie jakiegoś zajęcia. Trzymały się przeważnie blisko domu, bo bały się same zapuszczać w step, a nie miały na razie żadnego innego towarzystwa. Pozostałe polskie dzieci mieszkały w owczarni, a rosyjscy rówieśnicy ich nie rozumieli więc z początku nie chcieli się z nimi bawić.

Wieczorami, gdy po ciężkim dniu pracy Rosjanie pili wódkę, Polacy spotykali się w owczarni i odprawiali nabożeństwa majowe. Ktoś z kilku desek sklecił prowizoryczny ołtarzyk, ktoś inny przyniósł świeczkę albo małą lampkę oliwną. Z braku kapłana, spotkaniom tym przewodniczyła Zofia Nietupska, która mimowolnie stała się swego rodzaju duchowym przywódcą ich niewielkiej społeczności. W tych ciężkich chwilach wielu ludzi, właśnie w modlitwie, pokładało swoją ostatnią nadzieję na ocalenie i powrót do ojczyzny. Zbiorowe śpiewy i modlitwa scalały i solidaryzowały zesłańców. Były również jednym z nielicznych łączników ze światem tradycji, obyczajowości i kultury polskiej, z której tak brutalnie zostali wyrwani. Dlatego też, mimo bardzo skromnej oprawy, wieczorna msza była najbardziej uroczystym fragmentem każdego dnia. Były to również bardzo wzruszające chwile, gdy w brudnej, ciemnej oborze śpiewali pieśni religijne i odmawiali litanie do Matki Bożej prosząc o opiekę i ocalenie. Wszystko to działo się oczywiście wbrew zakazom i w obawie przed dalszymi represjami ze strony władz. W tym okresie kościół katolicki w Związku Radzieckim właściwie już nie istniał. Obowiązywały tu normy prawa karnego zabraniające kapłanom jakichkolwiek praktyk religijnych. Polityka antyreligijna rozwijała się nieprzerwanie już od czasów rewolucji bolszewickiej, skutecznie zniechęcając obywateli do jawnych przejawów pobożności. Mimo że w Kazachstanie mieszkali obok siebie katolicy, prawosławni i muzułmanie, nigdzie nie było żadnych domów modlitwy, a wszelkie religijne obrzędy odprawiano w tajemnicy, w prywatnych domach.

sobota, 7 lipca 2012

Sanhar

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, 
Wóz nurza się w zieloność 
i jak łódka brodzi, 
Śród fali łąk szumiących, 
śród kwiatów powodzi, 
Omijam koralowe ostrowy burzanu 
Adam Mickiewicz, Stepy Akermańskie z Sonety Krymskie 


Rano przyjechały kolejne ciężarówki, do których wsiadali tylko wyczytani z listy. Na szczęście nie rozdzielono ich i całą rodziną wsiedli do ciężarówki. Samochód nie miał plandeki i podczas drogi strasznie nim trzęsło i kurzyło się z piaszczystej drogi, ale na szczęście było już ciepło. Zresztą nie jechali daleko. Zatrzymali się 45 km od Pawłodaru, w pustym stepie, gdzie nie było niczego poza dużym budynkiem owczarni i kilkoma mizernymi lepiankami. Sowchoz hodowlany Sanhar miał się stać teraz ich nowym domem. Janka przywykła już do widoku bezkresnego stepu widzianego przez szpary w deskach ich wagonu. Ale dopiero teraz poczuła jego ogrom. Bo w stepie wszystko jest ogromne. Ogromne i puste. Horyzont zagina się nieznacznie i to jedyny w tym miejscu dowód na kulistość ziemi. Bo poza tym jednym, delikatnym wybrzuszeniem wszystko inne jest tu całkowicie płaskie. Monotonii tego krajobrazu nie zakłóca ani sylwetka pojedynczego drzewa ani zarys miasta w oddali. W promieniu wielu kilometrów, nie było tam nic poza wyschniętą trawą. Janka mimowolnie cofnęła się i dotknęła ściany obory, jakby w jej cieniu czuła się bezpieczniej. bo w stepie było coś przyciągającego i przerażającego jednocześnie. Do Sanharu przyjechali pierwszego maja. Miejscowi świętowali Wielki Prażnik, czyli święto pracy. Z tej okazji dostali większy przydział wódki, więc wszyscy chodzili pijani. Chcieli zobaczyć wrogów narodu i polskich panów. Wyzyskiwaczy, o których huczała propaganda, ale widok brudnych i zaniedbanych kobiet z dziećmi musiał ich mocno rozczarować. Z zaciekawieniem patrzyli tylko na pakunki i tobołki, zwłaszcza kobiety, które liczyły na jakiś handel. Polaków zakwaterowano w owczarni. Nie było tam nawet podłogi, tylko brudne klepisko, nie mówiąc innych udogodnieniach. Cieszyli się tylko, że mają dach nad głową. Regina jednak spróbowała znaleźć coś lepszego. Wśród ludzi, którzy zgromadzili się wokół grupy Polaków, była też starsza kobieta. Coś w jej zachowaniu lub wyglądzie musiało zwrócić uwagę Reginy, bo podeszła do niej bez zastanowienia i pozdrowiła. A ponieważ nie znała rosyjskiego zrobiła to po polsku i niemiecku. i wtedy stała się rzecz niezwykła, bo staruszka nie tylko się uśmiechnęła, ale i odwzajemniła powitanie. Okazało się, że jest z pochodzenia Niemką, a jej rodzina trafiła na Syberię wiele lat temu. Kobieta była tak wzruszona, że może z kimś porozmawiać w swoim ojczystym języku, że bardzo szybko zgodziła się, aby Regina wraz z rodziną zamieszkała w jej domu. Była to niewielka lepianka z jedną izbą i kuchnią. Nie wiele miejsca dla tylu osób, ale Regina uznała, że to i tak lepsze niż mieszkać w oborze. Podtrzymywała swoje zdanie nawet kiedy rano wchodziła jej na głowę kaczka, która także rezydowała w ich kuchni, bo wysiadywała tam jaja.

poniedziałek, 21 maja 2012

Przystanek w Pawłodarze

Po siedemnastu dniach podróży pociąg zatrzymał się na stacji. Kiedy otwarto drzwi wagonu, na zewnątrz czekały już ciężarówki. Żołnierze poganiali ich okrzykami i kolbami karabinów. Kiedy paka zapełniona już była ludźmi i ich bagażami, ciężarówka ruszała, a na jej miejsce pod drzwi wagonu podjeżdżała kolejna. Janka trzymając się mocno burty ciężarówki patrzyła na miasto, w którym się znaleźli. Był to Pawłodar, miasto obwodowe w północno-wschodniej części Kazachstanu. Chociaż miasto wydało się wtedy Jance określeniem mocno na wyrost dla tej osady. Większość niewielkich domków usadowionych wzdłuż głównego traktu była gliniana, od czasu do czasu tylko trafiało się nieco większe, drewniane gospodarstwo. Jedynie szeroka droga, którą poruszał się konwój ciężarówek mogłaby sugerować istnienie jakiś planów urbanistycznych w tym miejscu. Mogłaby, gdyby była prawdziwą, asfaltową drogą, a nie piaszczystym szlakiem. Spod kół ciężarówek unosiła się gęsta chmura kurzu i pyłu, która przysłaniała niemal wszystko wokół. Nawet wytężając wzrok Janka nie mogła dostrzec niczego dalej za linią mizernych domków. A może po prostu niczego więcej tam nie było? W końcu dojechali na jakiś duży plac, gdzie na wysokich palach rozciągnięte były wojskowe plandeki. Tam kazali im czekać. Co jakiś czas przychodził enkawudzista i zaczynała się monotonna litania nazwisk. Każdy wyczytany musiał potwierdzić swoją obecność. W międzyczasie dowożono nowe transporty więźniów. Cały plac otoczony był kordonem uzbrojonych żołnierzy. Choć i tak mało prawdopodobne, żeby ktoś próbował uciekać. Bo i dokąd, skoro wszędzie wokół był tylko pusty step? Niektórzy przechadzali się po placu, ale większość zesłańców siedziała w niewielkich grupkach, wokół swoich tobołków, w obawie, aby nie stracić tych marnych resztek swojego dobytku. Janka z Basią także chciała się przejść, ale Regina kategorycznie im tego zabroniła. dziewczynki chodziły więc dookoła bagaży, zmieniając, co chwilę kierunek i lawirując między walizkami, a gdy i to im się znudziło przysiadły na ziemi i czekały. W końcu nastała noc, więc Regina rozwinęła jeden z tłumoków i rozłożyła im pościel na wieku największego kufra. Tak minęła ich pierwsza noc na zesłaniu, wciąż przerywana sprawdzaniem nazwisk i dokumentów.

środa, 4 kwietnia 2012

Katyń

3 kwietnia 1940 roku, w lesie katyńskim rozstrzelano pierwszą grupę polskich oficerów. Być może właśnie wśród nich był mój pradziadek, Julian Nietupski. Dwa lata temu pojechałam zobaczyć ten las. To przerażające miejsce. Ale przerażające przez swoją zwyczajność. To nieprawda, że panuje tam grobowa cisza i mrok. Wiosną śpiewają tam ptaki i szumią drzewa poruszane zimnym wiatrem. Przez konary wysokich drzew przebijają się promienie słoneczne. A mimo to coś tam przytłacza i wyciska łzy z oczu. Może właśnie fakt, że te same drzewa szumiały nad głowami katów i ich ofiar. Świat się zmienił, upadły faszystowskie i komunistyczne dyktatury, dawni wrogowie zawarli nowe sojusze. A te drzewa nadal tu są, by przypominać..

JEST TAKI LAS, GDZIE...
jest taki las, gdzie wiosna nie śpiewa głosem ptaków
 jest taki las, gdzie kamienie szepczą o umarłych
w tym lesie tylko drzewa szumiały gniewem szeleszczących liści
 nad głowami katów
i tylko drzewa szumiały płaczem spadających liści
 nad głowami ofiar.
gdy śmierć przyszła tu ze znakiem czerwonej gwiazdy na czole
gdy mierzyła celnie jednym strzałem w tył głowy
 nikt nie widział białych orłów,
które bez krzyku wzlatywały wysoko ponad chmury.
dzisiaj
w tym lesie drzewa wciąż szumią gniewem szeleszczących liści
historię tamtych zimnych poranków i nocy sprzed lat
dzisiaj drzewa wciąż szumią płaczem spadających liści
 nad grobami, których tak długo nie było
A gdy ludziom zabraknie łez
drzewa zaszumią znowu i wreszcie ukołyszą ICH do wiecznego snu

wtorek, 3 kwietnia 2012

Góry Ural

Aż w końcu zobaczyli na horyzoncie linię gór, do których się zbliżali. Na wysokiej skale, ogromnymi literami napisano Ufa. A dalej jeszcze minęli drogowskaz, na którym na jednym ramieniu napisane było Europa, a na drugim Azja. To były góry Ural, które oddzielają dwa kontynenty. Pierwsze góry jakie Janka widziała. Ich wysokie ciemne zbocza wyrastały niemal spod kolejowych szyn i pięły się czasem tak wysoko w górę, że zasłaniały niebo. Po drugiej stronie gór zrobiło się bardzo ciepło. Widocznie strażnicy nie spodziewali się już prób ucieczki, bo drzwi były pootwierane i zablokowane tylko sztabą, przy której można było bezpiecznie stać i oglądać krajobraz. Pociąg jechał miejscami tak wolno, że można by było z niego wysiąść i biec obok. Nikt jednak tego nie próbował. Tam na zewnątrz i tak czekała tylko śmierć. Jeśli nie od kul strażników, to z głodu i wyczerpania, bo w promieniu wielu kilometrów nie było widać żadnych ludzkich osad. A krajobraz z lesistego zmienił się w półpustynny. Jak okiem sięgnąć widać było tylko porośnięty żółtą trawą step. W pewnym momencie, kiedy pociąg znowu mocno zwolnił, Janka zauważyła przy torach jakiś ruch. Z małych norek, co chwila wysuwały się szarobure łebki. Dziwne zwierzątka, które wujek nazwał susłami, siadały śmiesznie na tylnych łapkach i wysuwały głowy wysoko w górę, żeby zobaczyć coś nad wysokimi trawami. Zastygały tak na chwilę w bezruchu, a potem nagle znikały w swoich podziemnych korytarzach tylko po to, żeby wysunąć się znowu w zupełnie innym miejscu. I tak w kółko. Bardzo zabawne było obserwowanie tej dziwnej zabawy w chowanego i wkrótce niemal cały wagon komentował ze śmiechem to zjawisko. Po 17 dniach podróży dotarli do jakiegoś miasta, gdzie wypuszczono ich wreszcie z wagonów.

poniedziałek, 26 marca 2012

Wołga

I znowu pola i lasy, obce miasta w oddali. Wujek Józef miał ze sobą mały kalendarz, w którym na ostatnich stronach była mapka Europy. Dzięki temu, odczytując tablice na niektórych stacjach mogli się zorientować w jakim kierunku jadą. Na szczęście nie była to północ, gdzie panowała niemal wieczna zima i nieludzkie wręcz warunki do życia. Nie jechali więc w stronę Kołymy, która miała złą sławę już od czasów carskich represji po powstaniach listopadowym i styczniowym. Kierowali się raczej na południowy wschód w stronę stepów, a nie groźnej tajgi. Mijali w oddali miasto Tuła. Wujek powiedział, że robi się tam samowary. Janka przypomniała sobie srebrny, beczkowaty samowar, który stał w salonie ich domu na Winogradach. Był to prawdopodobnie prezent ślubny od pochodzącej ze wschodnich terenów rodziny ojca. W Wielkopolsce raczej nikt nie używał takich wynalazków. Jej matka również traktowała go raczej jako oryginalną ozdobę i Janka nigdy nie widziała, by ktoś u nich w domu z niego korzystał. Nigdy się nie zastanawiała nad tym, ale teraz pomyślała, że być może przyjechał do nich wiele lat temu właśnie z tego miasta, które widziała w oddali. Tu z pewnością podobne samowary znajdują się w każdym domu. Jechali przez most na Wołdze. Janka nigdy jeszcze nie widziała tak wielkiej rzeki. Nurt, po wiosennych roztopach był tak wysoki, że most niemal dotykał tafli wody. Jechali bardzo wolno, a wszystko pod nimi trzeszczało i trzęsło się. Ludzie w wagonie zaczęli wpadać w panikę bojąc się, że most się zawali i wszyscy się potopią. Ktoś zaczął się głośno modlić, a Regina mocno ściskała córki za ręce. Na szczęście most wytrzymał i po drugiej stronie wszyscy odetchnęli z ulgą. Po drugiej stronie rozciągało się miasto Samara. Teraz, co jakiś, gdy pociąg stawał, drzwi otwierały się i oprócz wrzątku dostawali trochę chleba i jakąś zupę. Ale nie było tego wiele i Basia ciągle powtarzała, że jest głodna. Czy to możliwe, żeby w ich wagonie nie było żadnych innych dzieci? Raczej nie, ale czas najwyraźniej zatarł ten element w pamięci Janki. Choć przecież nie mogły spędzić tylu dni siedząc na jednej pryczy i musiały poruszać się po wagonie, choćby dla rozprostowania nóg. Z tamtego miejsca nie pamięta żadnych imion ani twarzy.

czwartek, 22 marca 2012

Dalej na wschód

Jeszcze kilka razy zatrzymywali się i powtarzała się cała upokarzająca procedura wzdłuż torów. Trwało to zazwyczaj kilka minut, po czym zapędzano ich z powrotem do wagonów i pociąg znowu ruszał w nieznanym kierunku. Następnym przystankiem była granica. Tutaj przerzucono ich do nowego pociągu, bo zmieniała się szerokość torów. Ten wagon był nieco inny. Na środku podłogi była niewielka dziura, która służyć miała za toaletę. Od tej pory nie wypuszczano ich już z wagonów. Na niektórych stacjach zabierano tylko po kilku mężczyzn, którzy wracali z wiadrem gorącej wody. Jedzenie miały na szczęście z domu, głównie suchary. I tak mijały kolejne dni i tylko krajobraz za małym zakratowanym okienkiem zmieniał się nieznacznie. Wszędzie pustka i nieużytki. Janka pamiętała, że gdy jechali z Poznania do Białegostoku, ciągle mijali jakieś miasta i miasteczka. Pociąg stawał na stacjach, gdzie były perony z drewnianymi ławkami dla podróżnych. Tutaj dworce pojawiały się bardzo rzadko. Czasami w oddali widziała tylko smużki dymu unoszące się znad jakiś ludzkich siedzib. Kiedyś zatrzymali się w pobliżu jakiegoś większego miasta. Janka widziała w oddali kominy fabryk i jakieś wysokie budynki. A bliżej, na obrzeżach, niczym przycupnięci biedacy w łachmanach, stało osiedle małych zaniedbanych chałupek. Sklecone z byle czego, bardziej przypominały baraki niż domy mieszkalne. Od strony tych chałup, gdy tylko pociąg się zatrzymał zaczęły pojawiać się grupkami kobiety w brudnych sukniach i chustach owiniętych wokół twarzy. Niektóre przyszły być może z ciekawości, inne po to, by pohandlować. Musiały być już przyzwyczajone do widoku takich wagonów. Regina wyciągała rękę przez małe okienko i wołała:
- No daj coś babuszka. Sprzedaj coś ciocinka. U mnie chora córeczka – ale nie mówiła po rosyjsku i ostatecznie nie udało jej się niczego zdobyć. Janka nie mogła zrozumieć zachowania matki. Przecież tak naprawdę żadna z nich nie była chora. Wstydziła się trochę, że matka żebrze i w dodatku kłamie. Kiedy pociąg już ruszał Janka spostrzegła biegnącego wzdłuż torów małego chłopca. Był może w jej wieku, tylko strasznie chudy i w za dużym ubraniu, przez co wydawał się mniejszy. Przybiegł tu za pewne, jak każde dziecko ciekawe nowości, ale spóźnił się, bo pociąg nabierał już tempa. Stał więc tam smutny w za dużym kaftanie i leninówce na głowie i wyglądał strasznie żałośnie. Taki mały obdartus i umorusaną buzią. Jakaż ironia tej sytuacji. Dwoje obserwujących się dzieci. Jedno na wolności, ale biedne. Drugie bogate, ale za kratami.

poniedziałek, 19 marca 2012

Podróż w nieznane

Ludzie zaczęli się coraz bardziej niepokoić. Jakaś kobieta przeraźliwie jęczała w drugiej części wagonu. ludzie coraz głośniej zaczęli domagać się otwarcia drzwi. W końcu usłyszeli jakiś ruch na zewnątrz. Otwarto drzwi wagonów i wypędzono wszystkich na zewnątrz. Żołnierze ustawili wszystkich wzdłuż torów i kazali załatwiać potrzeby fizjologiczne. Janka nie chciała się rozbierać przy tylu obcych ludziach, ale matka ofuknęła ją ostro:
- Siadaj i spuszczaj majtki. Jak nas znowu zamkną w wagonie to, gdzie będziesz sikać?
Wtedy dziewczynka po raz pierwszy uświadomiła sobie jak niewiele potrzeba, żeby upokorzyć drugiego człowieka. Gdy zabierze mu się majątek, rodzinę, wolność i nie można zabrać mu już nic innego- odbiera mu się godność. Patrzyła na stare kobiety, próbujące ukryć się przed wzrokiem roześmianych żołnierzy i jedyne, co czuła to obezwładniającą niemoc i poczucie niesprawiedliwości. O takich rzeczach nie uczyła się w szkole, nie ostrzegano jej, że ktoś kiedyś będzie mógł ją tak potraktować. I dlatego czuła się oszukana i rozczarowana.
 Później zapędzili ich z powrotem do wagonów i znowu zaryglowano wrota. Pociąg stał cały dzień na bocznicy, ale nikt już do nich nie przyszedł. Pod wieczór, bez żadnego ostrzeżenia pociąg nagle ruszył. Monotonny stukot kół szybko uśpił zmęczone przeżyciami poprzedniego dnia dzieci.
Kiedy Janka obudziła się następnego dnia, jechali przez Polesie. Za oknem rozciągały się niezmierzone lasy i mokradła. W pewnym momencie zobaczyła w oddali majestatyczną sylwetkę łosia. Widziała jego ogromne poroże, które dźwigał z wyraźnym wysiłkiem. Nigdy wcześniej nie widziała łosia, ale od razu zrozumiała dlaczego nazywają go królem puszczy.

piątek, 9 marca 2012

Eszelon



Na drodze przed ich domem, stało jeszcze kilkanaście innych osób, głównie kobiet i dzieci. A każdy z nich miał ze sobą jakieś mniejsze bądź większe pakunki. Wokół pilnowali ich uzbrojeni żołnierze z psami. Kiedy enkawudzista dał znak, kolbami karabinów zaczęli popychać ludzi w kierunku stojącej na poboczu ciężarówki. Wszystko odbyło się tak szybko, że Janka nawet nie spostrzegła, gdy znalazła się na górze. Obok niej cisnęli się obcy ludzie. Mimo mrozu posadzono ich wszystkich na odkrytej naczepie, więc gdy samochód ruszył przeszył ją dojmujący chłód. Zawinięta w jakiś koc, siedząc na skrzyniach i tobołkach patrzyła na uśpione miasto. I przez cały czas wracała do niej jedna uporczywa myśl: „Kiedy znowu będę jechać tą drogą?”.

Po kilkunastu minutach dotarli na stację. Na bocznicy kolejowej stał już przygotowany długi skład wagonów towarowych. Część ludzi, przywiezionych wcześniej, siedziała z boku otoczona kordonem uzbrojonych żołnierzy z bagnetami na karabinach. Niektórzy trzymali na smyczach ujadające i szczerzące kły wilczury. Nagle otwarto drzwi wagonów i ktoś wydał krótki rozkaz:
- Rozgruzowywujtjesja.
Przestraszeni ludzie zaczęli wciągać do środka tobołki, podawać sobie dzieci i pomagać wsiadać starszym. Ale ponieważ wewnątrz nie było żadnego światła wkrótce zaczął się chaos i szarpanina. Żołnierze ponaglali ich okrzykami i grożąc bronią. Gdy tylko wszyscy znaleźli się w wagonach wrota zasunięto i zapanowała kompletna ciemność. Rozległ się szczęk opadającej zasuwy i zapadła cisza. Chyba dopiero wtedy ciocia Zosia zrozumiała, że o żadnej pomyłce nie ma mowy i na pewno nikt już ich nie odeśle do domu. Być może przeklinała w duchu swoją naiwność i roztargnienie swojego męża. Bo gdyby właściwie ocenili sytuację mogliby zabrać dużo więcej rzeczy. A tak, mieli teraz niewiele ubrań i tylko trochę mąki, cukru i jakichś sucharów do jedzenia. Ale nawet jeśli myślała o tym wszystkim, nie powiedziała ani słowa. Wszyscy siedzieli w milczeniu i tylko dzieci pytały co jakiś czas, co teraz będzie. Ale większość dorosłych nie mogła albo nie chciała udzielić im odpowiedzi.
W ścisku i ciemności czekali aż do świtu. Drzwi otwierały się jeszcze kilkakrotnie i wpychano do wnętrza kolejnych ludzi, chociaż od dawna nie było już dla nich miejsca. Gdy przez szpary w deskach zaczęło wpadać do wnętrza trochę porannego światła każdy zaczął szukać jakiegoś bardziej dogodnego lokum. Janka i Basia z Reginą zdobyły miejsce na górnej narze przy jednym z okienek.
Kiedy wzrok przyzwyczaił się już do panującego wewnątrz półmroku Janka zaczęła powoli rozróżniać poszczególne kształty. Wagon był znacznie mniejszy niż w pociągach osobowych. Miał kilkanaście metrów długości i około 3metrów szerokości. Nie było tu przedziałów ani nawet drewnianych ławek do siedzenia. Po jednej i po drugiej stronie znajdowały się dwa piętra prycz, na których rozlokowało się już większość ludzi. Na środku i pod narami poupychano większe bagaże. Pod sufitem, po obu stronach znajdowały się dwa małe okienka, które teraz zabite były deskami. Wielkie przesuwane wrota szczelnie zamknięto i zaryglowano od zewnątrz. Widząc okrągłe, metalowe ogniwa przymocowane do ścian Janka uświadomiła sobie, że wcześniej był to prawdopodobnie eszelon, którym transportowano bydło, a teraz tylko za pomocą tych drewnianych nar przystosowano go do przewozu więźniów.

czwartek, 8 marca 2012

Kuzynka Basia



Po wywiezieniu rodziny Nietupskich, Basia Rybicka została sama z trójką małych dzieci. Poza panią Kaliszową, która mieszkała po sąsiedzku, jedyną osobą jaką znała w Białymstoku, była kilkunastoletnia kuzynka Juliana, Janka Sokólska, która czasem odwiedzała ich i rysowała dziewczynkom lalki. Basia skontaktowała się z nią, aby powiadomić o aresztowaniu Nietupskich. Wspólnie doszły do wniosku, że pozostawanie w domu na Antoniukowskiej jest zbyt niebezpieczne. Janka zabrała je wszystkie do domu swoich rodziców w Mońkach.
Mimo zapewnień Reginy, Mirek nie pojawił się już w Białymstoku. Przy jednej z prób przekraczania granicy, został aresztowany i osadzony w więzieniu. Trafił do łagru na Dalekiej Północy, gdzie dopiero w 1941 roku, na mocy porozumienia Sikorski-Majski, objęła go amnestia. Na szczęście, w międzyczasie, Basia dostała wiadomość od swojego brata, Mariana, któremu udało się uciec z obozu internowania na Litwie. Najpierw ukrywał się w polskim gospodarstwie, a później ożenił z córką właściciela i osiadł w małym majątku koło Kowna. Kiedy Rosjanie w czerwcu 1940 roku zaanektowali Litwę granica polsko-litewska na jakiś czas się otworzyła. Dzięki temu Basi i jej córkom udało się tam dostać. Odnalazła Mariana i została z jego nową rodziną aż do końca wojny. Dopiero wtedy mogła wrócić do Polski i udać się do rodziców na Pomorze. Jej mąż, Mirek, po wyjściu z obozu trafił do armii generała Andersa. Przeszedł szczęśliwie cały bojowy szlak na południu i zachodzie Europy, jednak po zakończeniu wojny długo nie mógł wrócić do kraju i spotkać się z rodziną.  
Ale o tym wszystkim Basia miała opowiedzieć swojej kuzynce Reginie dopiero wiele lat później.
Teraz stojąc na progu domu, w nocnej koszuli, z dziećmi tulącymi się do nóg, patrzyła ze łzami w oczach jak zabierają jej bliskich w nieznane.

wtorek, 7 lutego 2012

Wywózka

 Jej dzieciństwo było bardzo szczęśliwe, ale krótkie. Trwało dokładnie 10 lat, 8 miesięcy i 26 dni. Skończyło się 13 kwietnia 1940 roku. Gdy wsiadła do bydlęcego wagonu na stacji Białystok, a ktoś zasunął ciężkie drzwi i zostawił ją w ciemności.


Aż w końcu nadszedł dwunasty kwietnia i nocne walenie do drzwi. Regina owinęła się szlafrokiem i wyszła na korytarz. Po chwili do mieszkania z krzykiem wpadło kilku uzbrojonych żołnierzy. Za nimi, zamaszystym krokiem, wmaszerował oficer NKWD.
- Wasze nazwisko Josif Julianowicz Nietupski?- zwrócił się do stojącego w piżamie wujka.
- Da - odpowiedział ten, drżącym głosem.
Enkawudzista wyciągnął zza pazuchy plik kartek i zaczął po kolei odczytywać nazwiska. Na jego liście znaleźli się Józef i Zofia Nietupscy, Regina Nietupska i dwie jej córki, Janina i Barbara.
- Pakować się i o nic nie pytać - warknął po rosyjsku i zaczął przechadzać się po mieszkaniu.
Janka leżała w ciemnościach i nasłuchiwała odgłosów z korytarza. Kiedy Regina wróciła do pokoju nie była już sama. Towarzyszył jej enkawudzista i dwóch żołnierzy. W odróżnieniu od pozostałych miał on czerwone pagony na mundurze i czerwoną otokę wokół okrągłej czapki.
- To moje córki - powiedziała wskazując na Jankę i Basię.
Mężczyzna był wyraźnie zdziwiony, że w pomieszczeniu śpi tyle dzieci.
- A to kto? - spytał wskazując na Basię Rybicką, która tuliła przestraszone dziewczynki. Kiedy Regina odpowiedziała, spojrzał jeszcze raz na swoją listę, jakby chciał sprawdzić czy na pewno nie przeoczył żadnego nazwiska. Gdy się o tym upewnił całkowicie stracił nimi zainteresowanie.
Regina zwróciła się do córek cichym, ale stanowczym głosem:
- Ubierajcie się dziewczynki. Wywożą nas.
Była zdenerwowana, ale przy nich starała się zachować spokój. Zaczęła pakować wszystko, co przywiozły ze sobą z Poznania. Wyrwana ze snu Janka nawet nie czuła strachu. Widząc opanowanie matki, po prostu wstała i zaczęła się ubierać. Pomogła młodszej siostrze, a później już tylko obserwowała jak Regina i ciocia Zosia nerwowo krzątały się po mieszkaniu.
W pewnym momencie jeden z żołnierzy ponaglając Reginę powiedział do niej prawie przyjaźnie:
- Spieszcie się. Do męża was zabieramy. Nie chcecie jechać do męża?
Regina spojrzała na niego i bardzo wolno po polsku odpowiedziała:
- Żebyś ty był taki zdrowy jak mnie do mojego męża wieziesz.
Te słowa zawisły w powietrzu jak przekleństwo. Żołnierz widocznie zrozumiał, bo jakiś dziwny skurcz przeszedł po jego twarzy. Przerażenie? Poczucie winy? Wstyd? Nasunął mocniej na czoło czapkę z czerwoną gwiazdą i już się nie odzywał. Ale kiedy z pokoju wyszedł enkawudzista zbliżył się do Reginy jakby chciał jej pomóc pakować rzeczy.
- Zabieraj, wszystko zabieraj - powtarzał - I garnki weźcie i wiadro weźcie. Co masz, to zabieraj. 
I tak w ciągu kilkunastu minut, na środku pokoju powstała zbieranina różnych tobołków. Kufer podróżny cioci Zosi, walizki Reginy, poduszki, obrusy i pościele zawinięte w luźne tłumoki.
Wujek Józef przez cały ten czas siedział na tapczanie i mamrotał coś bez sensu. Jedyne, co był w stanie zrobić to samodzielnie się ubrać. A robił to tak starannie, iż później okazało się, że założył na siebie aż trzy pary kalesonów. Zupełnie natomiast nie zwracał uwagi na lamenty żony, jej chaotyczną krzątaninę i powtarzane w kółko po rosyjsku:
- To pomyłka. To jakaś straszna pomyłka.
Ale Rosjanie w takich wypadkach mylili się rzadko. Ich listy przygotowywane były na podstawie bardzo drobiazgowej dokumentacji. Do jej przygotowania posłużyły zarówno formularze wypełniane podczas wyborów w październiku, jak i sprawozdania z przesłuchań oraz różnego rodzaju donosy. Enkawudzista nie wyczytał nazwiska Basi Rybickiej, ale w ogólnym zamieszaniu i ona zaczęła się pakować. Bała się zostać sama z dziećmi w obcym mieście, bez jakichkolwiek środków do życia. W pewnym momencie Regina złapała ją za ramiona i mocno potrząsnęła:
- Basiu, co ty wyprawiasz?
- Ja... Poproszę tego oficera, żeby mnie wzięli z wami.
- Zwariowałaś?! - krzyknęła Regina, a później dodała nieco ciszej tak, żeby żaden z żołnierzy jej  nie usłyszał - Przecież tu jesteś w Polsce Basieńko, a nas zabierają nie wiadomo dokąd.
- Ale.. – dalej upierała się Basia.
- Mirek na pewno tu po ciebie w końcu wróci i co wtedy? Zastanie pusty dom, nie będzie wiedział, co się stało.
Wspomnienie kochanego męża musiało ją przekonać, bo nic więcej już nie mówiła.
Zdążyły się jeszcze tylko uściskać i żołnierze zaczęli wyganiać ich z domu.
W ostatniej chwili z sąsiedniego gospodarstwa przybiegła jeszcze siostra cioci Zosi. W potarganych włosach i nocnej koszuli, z płaczem wcisnęła jej do ręki jakieś zawiniątko, a później żołnierze ją odpędzili.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Zima

Zima była bardzo mroźna, a śnieg padał nieprzerwanie od początku grudnia. Janka nigdy jeszcze nie widziała go w takiej ilości. W ogrodzie wszystkie rośliny już dawno przykrył biały dywan, a sztachety płotu ledwo ponad nim wystawały. Drzewa otulone śnieżnymi czapami wyglądały jak wielkie bałwany, a drogi często stawały się całkowicie nieprzejezdne. W tym białym, czystym krajobrazie znowu przez chwilę wydawało się, że wojna o nich zapomniała. Ale już na początku 1940 roku zaczęły się złe wiadomości. Władze radzieckie po 17 września nie ograniczyły się jedynie do okupacji zajętych terenów polskich. Wkrótce zaczęły się masowe deportacje ludności cywilnej. W bydlęcych wagonach wywożono głównie kobiety z dziećmi i starców, rodziny wojskowych, policjantów, inteligentów. Zarówno zamieszkałych na tych terenach przed wojną, jak i uciekinierów, którzy szukali tu pomocy przed nawałą niemiecką. Pomyłki zdarzały się rzadko, a akcje przeprowadzano niezwykle sprawnie i zgodnie z imiennymi listami przygotowanymi wcześniej przez NKWD. Już na początku roku zaczęły się pogłoski, że Rosjanie nocami wyciągają ludzi z domów i wywożą na wschód. W lutym Regina dostała wiadomość od jakiejś swojej znajomej, której mąż był przed wojną policjantem, że zdołała uciec tylko dlatego, że ktoś ją ostrzegł, że po nią idą. Od tej pory oprócz głodu, zawisła nad nimi groźba kolejnego niebezpieczeństwa. W strachu i niepewności mijały kolejne tygodnie. Regina była pewna, że w końcu przyjdą i po nie i co noc modliła się o ocalenie. Jednak Rosjanie działali według misternie ułożonego planu. Najpierw wywozili leśników, policjantów i tzw. osadników. Żołnierzy, którym za udział w wojnie 1920 roku przydzielono niewielkie działki. Byli to często ludzie prości, synowie chłopów, którzy poza tym kawałkiem ziemi nie posiadali niczego. Przez te kilkanaście lat udało im sie wybudować skromne gospodarstwa, w których często mieszkali kilku pokoleniową rodziną. I po nich właśnie Rosjanie przyszli w lutym 1940 roku. W środku srogiej zimy zabierali kobiety z maleńkimi dziećmi i staruszków, którzy nie mieli szansy przetrwać nawet samej podróży, a co dopiero trudów życia na dalekiej Syberii. Spokojnie minęły im jeszcze święta Wielkiej Nocy. 24 marca było wciąż tyle śniegu, że ludzie jechali do kościoła saniami. Janka bardzo lubiła takie zimowe przejażdżki. Siadali wszyscy na wyściełanych ławkach, otulali się kocami, a wujek cmokał na konie, które ruszały z początku ospale, a później wpadały w taneczny kłus i ciągnęły za sobą gładko sunący po śniegu zaprzęg. W ciepłym kożuszku i pod kocami było przyjemnie i tylko twarz mroziło zimne poranne powietrze.

niedziela, 29 stycznia 2012

Nowy ład

W lutym Janka mogła znowu pójść do szkoły. Atmosfera niewiele się zmieniła, chociaż zaczęli uczyć się języka białoruskiego, a wkrótce polski miał w ogóle zniknąć. Pojawili się nowi nauczyciele, niektórzy srodzy i nieprzyjaźni. Mówili, że teraz jest tu Białoruś i nie wolno mówić po polsku. Większość jednak nadal prowadziła swoje lekcje w języku polskim, a białoruski traktowano bardziej jako język obcy. W samym Białymstoku nie było zbyt wielu Białorusinów, ale dalej na wschód, na terenach Polesia i Wileńszczyzny zdarzały się całe białoruskie wsie. Ten region od wieków był areną sporów politycznych i narodowościowych. Wraz z kolejnymi wojnami i rozbiorami przechodził z rąk do rąk. Mieszkali tu Polacy, Białorusini, Litwini, Ukraińcy, Żydzi. Często tworząc zamknięte wiejskie społeczności. Wielokrotnie zdarzało się, że mieszkańcy tych terenów nie potrafili określić swojej narodowości. Mówili o sobie po prostu „tutejsi”. W okresie dwudziestolecia międzywojennego był to jeden z najbardziej zacofanych regionów kraju. Wysoki poziom analfabetyzmu, brak dróg i infrastruktury jeszcze bardziej spowalniał proces asymilacji. Te wszystkie czynniki, a później również propaganda radziecka zaowocowały szczególnie krwawymi wydarzeniami w czasie drugiej wojny światowej na tych terenach.

piątek, 27 stycznia 2012

Szkoła

W październiku mama zdecydowała, że wojna nie wojna, ale dzieci powinny dalej się uczyć. Janka zaczęła więc chodzić do szkoły na ulicy wiatrakowej. Nie trwało to jednak długo, bo razem z jesiennymi chłodami w domu pojawiła się odra i razem z nią minęła cała zima. Co rusz, któraś dziewczynka lądowała w łóżku z wysoką gorączką, więc o szkole trzeba było zapomnieć. Janka bardzo tego żałowała. Poszła do nowej szkoły jako jedyna z całej piątki, ale bardzo jej się tam podobało. To była szkoła publiczna, więc klasy były koedukacyjne. Kiedy przyszła pierwszego dnia, inni uczniowie spoglądali na nią trochę nieufnie, ale dziecięca ciekawość szybko wzięła górę. Wszyscy chcieli się dowiedzieć skąd przyjechała i gdzie teraz mieszka. Wkrótce stała się jedną z nich.

wtorek, 24 stycznia 2012

Okupacja

Po wyborach i dojściu komunistów do władzy, opustoszały sklepowe półki. Coraz trudniej było dostać mąkę czy kaszę, a słodycze od dawna były już tylko słodkim wspomnieniem. Produkty, które uratowali z ciocinego sklepu szybko się skończyły i trzeba było szukać czegoś w mieście. Żeby dostać cokolwiek musiały już w nocy ustawiać się w długich kolejkach. Najgorzej było z cukrem. Janka poszła kiedyś z Basią Nietupską i jedną z jej córek, bo na każdego kupującego był przydział tylko jednego kilograma cukru. Stały tak w ciemnościach, w tłumie ludzi równie zaspanych i otępiałych jak one same. Nagle wszystko uległo zmianie, gdy otwarły się drzwi sklepu. Tłum zakołysał się i ludzie zaczęli się przepychać i złorzeczyć na siebie nawzajem. Janka czuła jak ludzka masa napiera na nią z tyłu. Trzymała swoją kuzynkę za rękę i próbowała nie dać się wypchnąć poza kolejkę. Nie było to łatwe. Wyobraziła sobie, że z daleka muszą wyglądać jak olbrzymia gąsienica, która ospale porusza się do przodu ciągnąc za sobą po kolei każdy fragment swojego ciała. W końcu udało im się dotrzeć do lady zza której patrzyła na nie groźnie sprzedawczyni. Wracały do domu szczęśliwe z trzema kilogramami cukru dzierżąc swoją zdobycz w płóciennych siatkach. Wujostwo mieli jakiegoś dalekiego krewnego w pobliskim zakonie franciszkanów. Był to miły mężczyzna w średnim wieku. Jak wszyscy jego współbracia nosił długi brązowy habit z surowej wełny przepasany białym sznurem i kaptur w tym samym kolorze. Przychodziły czasami do niego po chleb, gdyż franciszkanie w Białymstoku prowadzili piekarnię i wspomagali ubogich, a teraz również uchodźców wojennych. Piekli duże, okrągłe chleby, które pięknie pachniały, gdy Janka zawijała je w szmatki i chowała do plecaka. Pewnego dnia, gdy przyszły zakonnik zaprowadził je do niewielkiego pokoiku i kazał na siebie zaczekać. Gdy wrócił, miał ze sobą nie tylko dwa, duże bochenki, ale też dwa talerze parującej zupy. Nie była tak dobra jak zupy mamy, które gotowała w Poznaniu, ale była ciepła i znacznie bardziej pożywna niż suchy chleb. Czasami dostawali też jakieś paczki od rodziny z Dobrzyniewa i Wojszek. Kuzyni przywozili im ziemniaki, mleko i mąkę. Wczesną jesienią przyjechał też kuzyn z Gorszczyzny i przywiózł drewno na opał. Na długim wozie drabiniastym, zaprzęgniętym w dwa konie leżało kilkanaście długich bali, które Janka cięła później z wujkiem Józefem na mniejsze części i wynosiła do drewutni, żeby wyschły dobrze przed zimą. Nadal jeszcze nie chodziły głodne, ale ich jadłospis stawał się coraz mniej zróżnicowany i wykwintny. Zazwyczaj był to chleb smarowany śmietaną zamiast masła, które było dużo droższe. Czasami jakiś plasterek lub dwa kiełbasy albo kawałek sera. Kiełbasę można było położyć na kanapce i przy każdym kęsie przesuwać ją nieco aż do samego brzegu. Dzięki temu cały czas czuło się jej zapach, a na sam koniec zostawał najlepszy kawałek.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Konkurs na Blog roku 2011

jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali. było bardzo blisko, niemal o włos, ale jednak za mało, żeby przejść do kolejnego etapu. Mimo to traktuję ten konkursowy eksces jako zwycięstwo, ponieważ wszystkie esemesy, wiadomości i rozmowy jakie przeprowadziłam podczas jego trwania i tuż po zakończeniu, przypomniały mi, co w tej historii jest najważniejsze. Cieszę się, że tak wiele osób przeczytało i chce czytać dalej tego bloga. Dziękuję za wszystkie słowa uznania, które bardzo, ale to bardzo podnoszą mnie na duchu i pomagają w dalszej pracy. Pozdrawiam i zapraszam do czytania:)

czwartek, 19 stycznia 2012

Jesień

Październik był ciepły i słoneczny. Mimo wojennego zamieszania życie na wsi toczyło się swoim odwiecznym torem. Gdy nastał czas wszyscy ruszyli na wykopki ziemniaków. Janka też z nimi chodziła. Zakładała na głowę chusteczkę w groszki i biegała po polu boso, żeby nie zniszczyć swoich miejskich pantofelków. Ziemia nagrzana jeszcze letnim słońcem była ciepła i miękka. Cieszyła się tym kopaniem ziemniaków tak jak tylko dzieci potrafią się cieszyć każdym nowym zajęciem. Wojna, choć niemal wszystko wokół o niej przypominało, nie wydawała się jeszcze taka straszna.

środa, 18 stycznia 2012

Kuzynki

Janka cieszyła się z towarzystwa kuzynek. Bogusia i Danusia, nazywana przez wszystkich Bobą, były prawie jej rówieśnicami. Jedna blondynka, druga czarna, ale tak samo wesołe i skore do żartów. Świetnie się rozumiały i lubiły spędzać razem czas. Tylko mała Krysia była ich wiecznym utrapieniem. Ze swoją pyzatą buzią i pulchnymi rączkami wyglądała jak mały pulpecik i była równie niezdarna, co słoń w składzie porcelany. Na twarzy miała brązowe znamię pokryte drobnym meszkiem, które sprawiało wrażenie jakby ktoś przykleił jej do policzka kawałek aksamitki. Wojna to strach, głód, zaciemnienie, nadlatujące samoloty, huk, zniszczone domy, rozstania i płacz. Ale dla dzieci wojna to kolejne upływające dni, które trzeba wypełnić zabawą, bieganiem i bezustannym ruchem. Można przecież nadal skakać na skakance i grać w klasy. Można bawić się w berka i w chowanego. Ale można też zakładać wełniane czapeczki-pilotki i z rozłożonymi rękoma biegać po podwórku udając nadlatujące samoloty. Byle tylko nie siedzieć w miejscu i się nie nudzić. Od wieków wszystkie małe dziewczynki, we wszystkich krajach świata bawiły się lalkami: małymi, dużymi, szmacianymi, porcelanowymi, w koronkowych sukienkach i w łachmanach. Ubierały je, przewijały, czesały i przytulały. I nic nie mogło tego zmienić. Nawet wojna, która ogarnęła połowę świata i zabiła miliony ludzi. Tam gdzie są małe dziewczynki, muszą być też lalki. W domu państwa Nietupskich mieszkało pięć małych dziewczynek i całe mnóstwo papierowych lalek, malowanych i wycinanych przez Lusię, które mieszkały na dużym dębowym stole. Krysia, która miała trzy lata była mimo swojego niepozornego wyglądu największym postrachem papierowych lalek. To ona potrafiła jednym dmuchnięciem spowodować tornado w ich papierowym świecie albo przy próbie zakładania sukienki urwać papierową rączkę czy główkę. Z tego też powodu była najczęściej wykluczana ze wspólnych zabaw starszych dziewczynek. Ale Krysia potrafiła się zemścić za ten dziecięcy ostracyzm. Chwytała ze stołu najbliższą lalkę i zaczynała uciekać. Kiedy pozostałe dziewczynki rzucały się za nią w pogoń, jednym susem dopadała stojącego w kącie nocnika. Maczała w jego zawartości lalkę i przyklejała ją do kaflowego pieca.

wtorek, 17 stycznia 2012

Defilada zwycięzców

Ale Niemcy długo w Białymstoku nie zostali. Losy tych ziem były przesądzone już od 23 sierpnia 1939 roku. Zgodnie z postanowieniami paktu Ribbentrop-Mołotow, który stał się przyczynkiem do ostatniego rozbioru Polski, tereny białostoczyzny znalazły się pod okupacją radziecką. Ale zanim to nastąpiło Niemcy wywieźli, co tylko się dało. Ulicą Antoniukowską znowu jechały sznury ciężarówek pełnych żołnierzy i najróżniejszych towarów, chociaż teraz wyjeżdżały z miasta kierując się w stronę twierdzy Osowiec i dalej do Prus Wschodnich. Jance najmocniej utkwił w pamięci widok jednej z tych ciężarówek, po dach niemal wypełnionej nocnikami. Mosiężnymi i porcelanowymi. Małymi i dużymi. Najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Wyglądało to tak jakby ktoś pozbierał nocniki z całego Białegostoku i wsadził na tę jedną, wojskową ciężarówkę. Kiedy zakończyła się niemiecka ewakuacja, nastał jeden dzień ciszy. Ale była to tylko cisza przed burzą. Bo już kolejnego poranka nadeszła armia radziecka. I od razu pojawiły się wszędzie czerwone flagi, portrety Stalina i propagandowe hasła. Przyszli oswobodzicieli klasy robotniczej, którzy mieli uwolnić chłopów od niedoli u polskich panów. Janka z przerażeniem patrzyła na jadące na przedzie pułki kawalerii zakaukaskiej. Jechali na ogromnych czarnych i gniadych koniach. Mieli wysokie, futrzane czapki i długie płaszcze podbite czerwienią, co dopełniało ich upiornego wyglądu. Jedenastoletniej dziewczynce bardziej przypominali wysłanników piekła niż wojsko. Ogorzałe, płaskie twarze o skośnych, ruchliwych oczach i długie sumiaste wąsy, przywodziły na myśl obrazy Chełmońskiego i kozaków napadających na bezbronnych podróżnych.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Blitzkrieg


Był już wieczór, więc ponownie zamknięto okiennice we wszystkich oknach, aby światło nie przedostawało się na zewnątrz. Siedzieli do późna, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Chociaż myśli wszystkich krążyły wokół jednego tematu, nikt nie chciał wypowiadać ich na głos. W końcu wszyscy położyli się spać, gdzie kto mógł: na łóżku, na krzesłach, na posłaniach rozścielonych na podłodze.
W środku nocy obudził ich straszny hałas przed domem. Jakby ktoś walił w ściany i szarpał okiennice. Słyszeli też podniesione, niemieckie głosy. Dopiero po chwili zorientowali się, że Niemcy obrywają winogrono, którym porośnięte były ściany domu. Nikt jednak nie odważył się zaprotestować, czy choćby zapalić światła.
Kiedy rano wyszli przed dom, całe podwórko wyglądało jak istne pobojowisko. Wszędzie wokół leżały, zerwane z pergoli i połamane, gałęzie winorośli. Owoce wdeptane w ziemię ciężkimi wojskowymi buciorami, tworzyły ciemne plamy podobne do śladów krwi na miejscu zbrodni.
Ciocia Zosia załamywała ręce i powtarzała:
- Barbarzyńcy. Wszystko zniszczyli, dzikusy jedne.

Pech chciał, że tego samego dnia, do sklepu cioci, przyszedł mieszkający po sąsiedzku Niemiec. Zadowolony, uśmiechnięty, już od progu przywitał ją słowami:
- No, niech pani zobaczy, Frau Nietupska, jak Niemcy robią blitzcrieg. Jaka to kultura, jaka mechanizacja.
Na co, ciocia, cała aż zadygotała.
- Kultura?! – wykrzyczała grożąc mu palcem – Niech pan idzie zobaczyć jaki mi bałagan przed domem, ta wasza szkopska kultura zrobiła!

czwartek, 12 stycznia 2012

Mazur



Nie minęło wiele czasu i aż ktoś zaczął robić straszny harmider wśród garnków ustawionych przed wejściem. Ciocia Zosia chwyciła Reginę za rękę i trwożnie szepnęła:
- Renia, to na pewno Niemcy. Ty mówisz po niemiecku, wyjdź tam do nich i zapytaj czego chcą.
I rzeczywiście, na zewnątrz stało dwóch młodych żołnierzy niemieckich. Na pytanie czego tu szukają odpowiedzieli, że jedzenia. Jeden z nich zapytał też, czy nie mają jakichś lekarstw, bo bardzo boli go brzuch. Wujek był felczerem, więc wyciągnął swoją apteczkę i podał mu rozpuszczone w wodzie krople na żołądek. Regina podając mu je spytała, czy ma sama najpierw spróbować. Jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej, gdy była młodą dziewczyną, pamiętała jak bardzo niemieccy żołnierze bali się otrucia. Nie przyjmowali niczego do picia ani do jedzenia od Polaków, jeśli ci wcześniej tego nie skosztowali.
Ale chłopak tylko się uśmiechnął i łamaną polszczyzną odpowiedział, że nie trzeba, bo on jest Mazur i swoich się nie boi.
Po I wojnie światowej we wszystkich rejonach granicznych przeprowadzono plebiscyty. Zazwyczaj potwierdzały one chęć przynależności lokalnych społeczności do Polski. Ale na Warmii i Mazurach pokazały, że druzgocąca większość ich mieszkańców chce czuć się Niemcami. Co nie zmienia faktu, że większość z nich miała polskie imiona i na codzień posługiwała się językiem polskim. Oto prawdziwa ironia i tragedia polskiej historii. Po dwudziestu latach od odzyskania niepodległości, po raz kolejny, stawali przeciwko sobie ludzie, których łączył wspólny język i pochodzenie, ale dzielił kolor munduru.


Kiedy ci dwaj odeszli, Janka wysunęła się z piwnicy i stanęła obok matki. Najpierw zobaczyła jeszcze jednego żołnierza stojącego przy furtce sąsiadów. Hełm rzucał cień na jego młodą twarz, a na ramieniu miał zawieszony ciężki karabin. Stał tak nieruchomo, a za jego plecami maszerowało niemieckie wojsko. 
Janka nie raz widziała polskich żołnierzy, którzy podczas defilad maszerowali uśmiechnięci głównymi ulicami Poznania. Widziała samoloty, czołgi i wozy pancerne. I widziała ojca w wysokich oficerskich butach i długiej pelerynie. Wtedy była pewna, że z takim wojskiem nic nie mogło się równać.  
Ale teraz, gdy tak stała w ogrodzie i patrzyła na niemieckich żołnierzy idących ulicą Antoniukowską, wprost do Białegostoku, straciła całą swoją pewność. Oni także szli uśmiechnięci w pięknych, szarych mundurach. I wydawało się, że ten ich pochód nigdy się nie skończy. Hełmy, karabiny, mundury tworzyły szarą falę, która właśnie zalewała jej kraj. Nagle zrozumiała, że teraz nie ma już Polski. Nie ma wolności. Ta myśl zaskoczyła ją i obezwładniła. Pamiętała jak mama i ciocia Zosia Radomska opowiadały o czasach zaborów. O tym, że nie można było mówić po polsku, a w szkole nauczyciele bili dzieci linijką, gdy nie potrafiły odpowiadać po niemiecku. O tym, że ich kraju przez wiele lat nie było na żadnej mapie, a polscy żołnierze z różnych zaborów musieli walczyć przeciwko sobie. Janka stała przy płocie i obserwowała idące kolumny. A żołnierze niemieccy szli, szli, szli. Ciężkie, podbite ćwiekami buty dudniły o bruk aż echo niosło, a spod nóg leciały iskry.
Kiedy wreszcie przeszła piechota, przejechały wozy pancerne i ciężki sprzęt na platformach, ciocia Zosia zarządziła powrót do domu.
 

wtorek, 10 stycznia 2012

Państwo Nietupscy

Ciocia Zosia była kobietą w średnim wieku, ale ponieważ bardzo szybko osiwiała wyglądała na straszą. nigdy się nie farbowała, ale bielusieńkie włosy zawsze miała nienagannie ułożone. Zaczesane do góry i upięte grzebykami "na Polkę". Była niezbyt wysoka, ale dość korpulentna, więc stanowiła absolutne przeciwieństwo swojego męża. Wujek Józef był bowiem wysokim smukłym mężczyzną i chociaż zbliżał się już do sześćdziesiątki wciąż miał gęste, kruczoczarne włosy i niewielki wąsik. Również ich charaktery były zupełnie różne. Ciocia ruchliwa i czasem nerwowa, wujek ostoja spokoju, wręcz flegmatyk.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Wojna oczami dziecka

Co to znaczy wojna? Dla Janki były to defilady wojskowe, szeregi żołnierzy w odświętnych mundurach i długich pelerynach, takich jak ojca. A z drugiej strony okopy i wszy, o których opowiadała ciocia Stasia. Jej syn walczył pod Verdun z Francuzami. Ale przecież w mieście byliby bezpieczni. Wojsko strzelało do siebie z okopów, które były gdzieś daleko. W najgorszym razie zawsze mogli schować się do piwnicy i poczekać aż Polacy przepędzą Niemców z powrotem za ich granicę. Bo tego, że polskie wojsko jest niezwyciężone i wkrótce z Niemcami wygra, była pewna. Widziała przecież polskich żołnierzy jak podczas defilady maszerowali uśmiechnięci głównymi ulicami Poznania. Widziała samoloty, czołgi i wozy pancerne. I widziała ojca w wysokich oficerskich butach i długiej pelerynie. Nie, z takim wojskiem nic nie mogło się równać. Ale gdy tak stała w ogrodzie i patrzyła na niemieckich żołnierzy maszerujących ulicą Antoniukowską wprost do Białegostoku straciła już swoją pewność. Oni także szli uśmiechnięci w pięknych szarych mundurach. Ciężkie, podbite ćwiekami buty dudniły o bruk aż echo niosło i leciały iskry. Janka stała przy płocie i obserwowała idące kolumny. Wydawało jej się, że ten pochód ciągnie się aż po horyzont. Hełmy, karabiny, mundury tworzyły szarą falę, która właśnie zalewała jej kraj. Nagle zrozumiała, że teraz nie ma już Polski. Nie ma wolności. Ta myśl zaskoczyła ją i obezwładniła. Pamiętała jak mama i ciocia Zosia opowiadały o czasach zaborów. O tym, że nie można było mówić po Polsku. O tym, że ich kraju przez wiele lat nie było na żadnej mapie, a polscy żołnierze z różnych zaborów musieli walczyć przeciwko sobie. A żołnierze niemieccy szli, szli, szli.

wtorek, 3 stycznia 2012

Dom na Antoniukowskiej

Dom wujostwa, na ulicy Antoniukowskiej, usytuowany był na niewielkim wzniesieniu. Z jednej strony schodziło się wprost do miasta, a z drugiej do wsi podbiałostockich. Na tym samym wzgórzu był też cmentarz. I właśnie tam swoje stanowisko ogniowe ustawił polski batalion. Po kilku dniach walk, było już wiadomo, że Niemcy są blisko. Czasami ziemia aż drżała od wybuchów. Polski oddział z cmentarza ciągle się przenosił, żeby zmylić wroga. W pewnym momencie ustawili się nawet w sadzie za domem, ale wujek poszedł do nich prosić, żeby się przenieśli, bo u nich tyle dzieci w domu. Kiedy żołnierze zaczęli strzelać z cmentarza w domu zrobiło się niebezpiecznie. Janka pierwszy raz słyszała świst kul i głuchy dźwięk z jakim wbijały się w ścianę domu. Ponieważ na wsi w tym czasie nie budowano piwnic tylko położone niedaleko domu ziemianki, postanowili się tam ukryć. Tam też w pośpiechu wyniesiono część rzeczy z domu, aby były bezpieczne w razie uderzenia bomby albo pożaru. Przed wejściem ustawili garnki, bo w środku nie było już miejsca. Siedzieli tam ściśnięci w kilkanaście osób. Z czego większość stanowiły dzieci. W pewnym momencie wujek Józef zaczął krzyczeć, że trzeba uciekać. Zdezorientowana Regina chwyciła swoje córki za ręce i wybiegła za nim z ziemianki. Zdążyli przebiec przez pole, sad, aż na kartoflisko. Ale gdy zbliżali się do bezpiecznej granicy lasu, nadleciał nagle niemiecki samolot i zaczął do nich strzelać. Rzucili się na ziemię chociaż młode krzaki ziemniaków nie stanowiły żadnej ochrony. Wszystko działo się bardzo szybko. Upadek, szorstkie liście na twarzy, jeszcze jedna seria z samolotu i grudki ziemi opadające na głowę i plecy, oddalający się ryk silnika, a później cisza. Gdy już wszystko się uspokoiło podnieśli się i pobiegli do lasu. I w pewnym momencie Janka spostrzegła przemykające między drzewami sylwetki, a do jej uszu doleciały urywki wykrzykiwanych po polsku komend. To polski oddział wycofywał się na dalsze pozycje. W takiej sytuacji postanowili jak najszybciej wrócić do domu, bo po wkroczeniu do miasta Niemców mogło by to być już niemożliwe. Kiedy dotarli z powrotem do ziemianki ciotka Zosia najpierw ich uściskała, a później zaczęła pomstować na wujka. - Stary, a taki głupi! Na coś ty ich do tego lasu ciągnął? Skaranie boskie z takim człowiekiem. Przecież mogliście tam wszyscy zginąć.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Nalot

Najpierw zaczęły się naloty. Kiedy słyszeli huk nadlatujących samolotów wszyscy chowali się w domu. Wszystko się trzęsło i z półek spadały różne przedmioty. A za każdym razem gdy samolot był blisko albo gdzieś w pobliżu spadała bomba, spod tapet drewnianego domu z szelestem sypał się tynk. Wszystkie dzieci płakały i tylko Jankę, z niewiadomego powodu strasznie śmieszył ten drobniutki szelest opadającego pyłu. Ryk, wstrząs, szelest, ryk, wstrząs, szelest. Za każdym razem, gdy to słyszała wybuchała gwałtownym niepohamowanym śmiechem. Matka próbowała ją z początku uspokoić. Potrząsała nią, prosiła, błagała, aż w końcu zaczęła potrząsać głową z niezrozumieniem i już tylko powtarzała, sama coraz bardziej przerażona:
- Jezus Maria, Janka dostała histerycznego śmiechu i zaraz się udusi - co oczywiście jeszcze bardziej rozmieszało jej córkę.