W lutym Janka mogła znowu pójść do szkoły. Atmosfera niewiele się
zmieniła, chociaż zaczęli uczyć się języka białoruskiego, a wkrótce
polski miał w ogóle zniknąć. Pojawili się nowi nauczyciele, niektórzy
srodzy i nieprzyjaźni. Mówili, że teraz jest tu Białoruś i nie wolno
mówić po polsku. Większość jednak nadal prowadziła swoje lekcje w języku
polskim, a białoruski traktowano bardziej jako język obcy. W samym
Białymstoku nie było zbyt wielu Białorusinów, ale dalej na wschód, na
terenach Polesia i Wileńszczyzny zdarzały się całe białoruskie wsie.
Ten region od wieków był areną sporów politycznych i narodowościowych.
Wraz z kolejnymi wojnami i rozbiorami przechodził z rąk do rąk.
Mieszkali tu Polacy, Białorusini, Litwini, Ukraińcy, Żydzi. Często
tworząc zamknięte wiejskie społeczności. Wielokrotnie zdarzało się, że
mieszkańcy tych terenów nie potrafili określić swojej narodowości.
Mówili o sobie po prostu „tutejsi”.
W okresie dwudziestolecia międzywojennego był to jeden z najbardziej
zacofanych regionów kraju. Wysoki poziom analfabetyzmu, brak dróg i
infrastruktury jeszcze bardziej spowalniał proces asymilacji. Te
wszystkie czynniki, a później również propaganda radziecka zaowocowały
szczególnie krwawymi wydarzeniami w czasie drugiej wojny światowej na
tych terenach.
Postanowiłam opowiedzieć historię sprzed ponad siedemdziesięciu lat głosem mojego pokolenia. Spisując ją oddaję to, co otrzymałam.
niedziela, 29 stycznia 2012
piątek, 27 stycznia 2012
Szkoła
W październiku mama zdecydowała, że wojna nie wojna, ale dzieci powinny
dalej się uczyć. Janka zaczęła więc chodzić do szkoły na ulicy
wiatrakowej. Nie trwało to jednak długo, bo razem z jesiennymi chłodami w
domu pojawiła się odra i razem z nią minęła cała zima. Co rusz, któraś
dziewczynka lądowała w łóżku z wysoką gorączką, więc o szkole trzeba
było zapomnieć. Janka bardzo tego żałowała. Poszła do nowej szkoły jako
jedyna z całej piątki, ale bardzo jej się tam podobało. To była szkoła
publiczna, więc klasy były koedukacyjne. Kiedy przyszła pierwszego dnia,
inni uczniowie spoglądali na nią trochę nieufnie, ale dziecięca
ciekawość szybko wzięła górę. Wszyscy chcieli się dowiedzieć skąd
przyjechała i gdzie teraz mieszka. Wkrótce stała się jedną z nich.
wtorek, 24 stycznia 2012
Okupacja
Po wyborach i dojściu komunistów do władzy, opustoszały sklepowe półki.
Coraz trudniej było dostać mąkę czy kaszę, a słodycze od dawna były już
tylko słodkim wspomnieniem. Produkty, które uratowali z ciocinego sklepu
szybko się skończyły i trzeba było szukać czegoś w mieście. Żeby dostać
cokolwiek musiały już w nocy ustawiać się w długich kolejkach.
Najgorzej było z cukrem. Janka poszła kiedyś z Basią Nietupską i jedną z
jej córek, bo na każdego kupującego był przydział tylko jednego
kilograma cukru. Stały tak w ciemnościach, w tłumie ludzi równie
zaspanych i otępiałych jak one same. Nagle wszystko uległo zmianie, gdy
otwarły się drzwi sklepu. Tłum zakołysał się i ludzie zaczęli się
przepychać i złorzeczyć na siebie nawzajem. Janka czuła jak ludzka masa
napiera na nią z tyłu. Trzymała swoją kuzynkę za rękę i próbowała nie
dać się wypchnąć poza kolejkę. Nie było to łatwe. Wyobraziła sobie, że z
daleka muszą wyglądać jak olbrzymia gąsienica, która ospale porusza się
do przodu ciągnąc za sobą po kolei każdy fragment swojego ciała. W
końcu udało im się dotrzeć do lady zza której patrzyła na nie groźnie
sprzedawczyni.
Wracały do domu szczęśliwe z trzema kilogramami cukru dzierżąc swoją
zdobycz w płóciennych siatkach.
Wujostwo mieli jakiegoś dalekiego krewnego w pobliskim zakonie
franciszkanów. Był to miły mężczyzna w średnim wieku. Jak wszyscy jego
współbracia nosił długi brązowy habit z surowej wełny przepasany białym
sznurem i kaptur w tym samym kolorze. Przychodziły czasami do niego po
chleb, gdyż franciszkanie w Białymstoku prowadzili piekarnię i
wspomagali ubogich, a teraz również uchodźców wojennych. Piekli duże,
okrągłe chleby, które pięknie pachniały, gdy Janka zawijała je w szmatki
i chowała do plecaka. Pewnego dnia, gdy przyszły zakonnik zaprowadził
je do niewielkiego pokoiku i kazał na siebie zaczekać. Gdy wrócił, miał
ze sobą nie tylko dwa, duże bochenki, ale też dwa talerze parującej
zupy. Nie była tak dobra jak zupy mamy, które gotowała w Poznaniu, ale
była ciepła i znacznie bardziej pożywna niż suchy chleb.
Czasami dostawali też jakieś paczki od rodziny z Dobrzyniewa i Wojszek.
Kuzyni przywozili im ziemniaki, mleko i mąkę.
Wczesną jesienią przyjechał też kuzyn z Gorszczyzny i przywiózł drewno
na opał. Na długim wozie drabiniastym, zaprzęgniętym w dwa konie leżało
kilkanaście długich bali, które Janka cięła później z wujkiem Józefem na
mniejsze części i wynosiła do drewutni, żeby wyschły dobrze przed zimą.
Nadal jeszcze nie chodziły głodne, ale ich jadłospis stawał się coraz
mniej zróżnicowany i wykwintny. Zazwyczaj był to chleb smarowany
śmietaną zamiast masła, które było dużo droższe. Czasami jakiś plasterek
lub dwa kiełbasy albo kawałek sera. Kiełbasę można było położyć na
kanapce i przy każdym kęsie przesuwać ją nieco aż do samego brzegu.
Dzięki temu cały czas czuło się jej zapach, a na sam koniec zostawał
najlepszy kawałek.
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Konkurs na Blog roku 2011
jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali. było bardzo
blisko, niemal o włos, ale jednak za mało, żeby przejść do kolejnego
etapu. Mimo to traktuję ten konkursowy eksces jako zwycięstwo, ponieważ
wszystkie esemesy, wiadomości i rozmowy jakie przeprowadziłam podczas
jego trwania i tuż po zakończeniu, przypomniały mi, co w tej historii
jest najważniejsze. Cieszę się, że tak wiele osób przeczytało i chce
czytać dalej tego bloga. Dziękuję za wszystkie słowa uznania, które
bardzo, ale to bardzo podnoszą mnie na duchu i pomagają w dalszej pracy.
Pozdrawiam i zapraszam do czytania:)
czwartek, 19 stycznia 2012
Jesień
Październik był ciepły i słoneczny. Mimo wojennego zamieszania życie na
wsi toczyło się swoim odwiecznym torem. Gdy nastał czas wszyscy ruszyli
na wykopki ziemniaków. Janka też z nimi chodziła. Zakładała na głowę
chusteczkę w groszki i biegała po polu boso, żeby nie zniszczyć swoich
miejskich pantofelków. Ziemia nagrzana jeszcze letnim słońcem była
ciepła i miękka. Cieszyła się tym kopaniem ziemniaków tak jak tylko
dzieci potrafią się cieszyć każdym nowym zajęciem. Wojna, choć niemal
wszystko wokół o niej przypominało, nie wydawała się jeszcze taka
straszna.
środa, 18 stycznia 2012
Kuzynki
Janka cieszyła się z towarzystwa kuzynek. Bogusia i Danusia, nazywana
przez wszystkich Bobą, były prawie jej rówieśnicami. Jedna blondynka,
druga czarna, ale tak samo wesołe i skore do żartów. Świetnie się
rozumiały i lubiły spędzać razem czas. Tylko mała Krysia była ich
wiecznym utrapieniem. Ze swoją pyzatą buzią i pulchnymi rączkami
wyglądała jak mały pulpecik i była równie niezdarna, co słoń w składzie
porcelany. Na twarzy miała brązowe znamię pokryte drobnym meszkiem,
które sprawiało wrażenie jakby ktoś przykleił jej do policzka kawałek
aksamitki.
Wojna to strach, głód, zaciemnienie, nadlatujące samoloty, huk,
zniszczone domy, rozstania i płacz. Ale dla dzieci wojna to kolejne
upływające dni, które trzeba wypełnić zabawą, bieganiem i bezustannym
ruchem. Można przecież nadal skakać na skakance i grać w klasy. Można
bawić się w berka i w chowanego. Ale można też zakładać wełniane
czapeczki-pilotki i z rozłożonymi rękoma biegać po podwórku udając
nadlatujące samoloty. Byle tylko nie siedzieć w miejscu i się nie
nudzić.
Od wieków wszystkie małe dziewczynki, we wszystkich krajach świata
bawiły się lalkami: małymi, dużymi, szmacianymi, porcelanowymi, w
koronkowych sukienkach i w łachmanach. Ubierały je, przewijały, czesały i
przytulały. I nic nie mogło tego zmienić. Nawet wojna, która ogarnęła
połowę świata i zabiła miliony ludzi. Tam gdzie są małe dziewczynki,
muszą być też lalki. W domu państwa Nietupskich mieszkało pięć małych
dziewczynek i całe mnóstwo papierowych lalek, malowanych i wycinanych
przez Lusię, które mieszkały na dużym dębowym stole.
Krysia, która miała trzy lata była mimo swojego niepozornego wyglądu
największym postrachem papierowych lalek. To ona potrafiła jednym
dmuchnięciem spowodować tornado w ich papierowym świecie albo przy
próbie zakładania sukienki urwać papierową rączkę czy główkę. Z tego też
powodu była najczęściej wykluczana ze wspólnych zabaw starszych
dziewczynek. Ale Krysia potrafiła się zemścić za ten dziecięcy
ostracyzm. Chwytała ze stołu najbliższą lalkę i zaczynała uciekać. Kiedy
pozostałe dziewczynki rzucały się za nią w pogoń, jednym susem dopadała
stojącego w kącie nocnika. Maczała w jego zawartości lalkę i
przyklejała ją do kaflowego pieca.
wtorek, 17 stycznia 2012
Defilada zwycięzców
Ale Niemcy długo w Białymstoku nie zostali. Losy tych ziem były
przesądzone już od 23 sierpnia 1939 roku. Zgodnie z postanowieniami
paktu Ribbentrop-Mołotow, który stał się przyczynkiem do ostatniego
rozbioru Polski, tereny białostoczyzny znalazły się pod okupacją
radziecką. Ale zanim to nastąpiło Niemcy wywieźli, co tylko się dało.
Ulicą Antoniukowską znowu jechały sznury ciężarówek pełnych żołnierzy i
najróżniejszych towarów, chociaż teraz wyjeżdżały z miasta kierując się w
stronę twierdzy Osowiec i dalej do Prus Wschodnich. Jance najmocniej
utkwił w pamięci widok jednej z tych ciężarówek, po dach niemal
wypełnionej nocnikami. Mosiężnymi i porcelanowymi. Małymi i dużymi.
Najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Wyglądało to tak jakby ktoś
pozbierał nocniki z całego Białegostoku i wsadził na tę jedną, wojskową
ciężarówkę.
Kiedy zakończyła się niemiecka ewakuacja, nastał jeden dzień ciszy. Ale
była to tylko cisza przed burzą. Bo już kolejnego poranka nadeszła armia
radziecka. I od razu pojawiły się wszędzie czerwone flagi, portrety
Stalina i propagandowe hasła. Przyszli oswobodzicieli klasy robotniczej,
którzy mieli uwolnić chłopów od niedoli u polskich panów.
Janka z przerażeniem patrzyła na jadące na przedzie pułki kawalerii
zakaukaskiej. Jechali na ogromnych czarnych i gniadych koniach. Mieli
wysokie, futrzane czapki i długie płaszcze podbite czerwienią, co
dopełniało ich upiornego wyglądu. Jedenastoletniej dziewczynce bardziej
przypominali wysłanników piekła niż wojsko. Ogorzałe, płaskie twarze o
skośnych, ruchliwych oczach i długie sumiaste wąsy, przywodziły na myśl
obrazy Chełmońskiego i kozaków napadających na bezbronnych podróżnych.
poniedziałek, 16 stycznia 2012
Blitzkrieg
Był już wieczór, więc ponownie
zamknięto okiennice we wszystkich oknach, aby światło nie przedostawało się na
zewnątrz. Siedzieli do późna, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Chociaż myśli
wszystkich krążyły wokół jednego tematu, nikt nie chciał wypowiadać ich na
głos. W końcu wszyscy położyli się spać, gdzie kto mógł: na łóżku, na
krzesłach, na posłaniach rozścielonych na podłodze.
W środku nocy obudził ich
straszny hałas przed domem. Jakby ktoś walił w ściany i szarpał okiennice.
Słyszeli też podniesione, niemieckie głosy. Dopiero po chwili zorientowali się,
że Niemcy obrywają winogrono, którym porośnięte były ściany domu. Nikt jednak
nie odważył się zaprotestować, czy choćby zapalić światła.
Kiedy rano wyszli przed
dom, całe podwórko wyglądało jak istne pobojowisko. Wszędzie wokół leżały,
zerwane z pergoli i połamane, gałęzie winorośli. Owoce wdeptane w ziemię
ciężkimi wojskowymi buciorami, tworzyły ciemne plamy podobne do śladów krwi na
miejscu zbrodni.
Ciocia Zosia załamywała
ręce i powtarzała:
- Barbarzyńcy. Wszystko
zniszczyli, dzikusy jedne.
Pech chciał, że tego samego
dnia, do sklepu cioci, przyszedł mieszkający po sąsiedzku Niemiec. Zadowolony,
uśmiechnięty, już od progu przywitał ją słowami:
- No, niech pani zobaczy, Frau
Nietupska, jak Niemcy robią blitzcrieg. Jaka to kultura, jaka mechanizacja.
Na co, ciocia, cała aż
zadygotała.
- Kultura?! – wykrzyczała grożąc
mu palcem – Niech pan idzie zobaczyć jaki mi bałagan przed domem, ta wasza
szkopska kultura zrobiła!
czwartek, 12 stycznia 2012
Mazur
Nie minęło wiele czasu i aż
ktoś zaczął robić straszny harmider wśród garnków ustawionych przed wejściem.
Ciocia Zosia chwyciła Reginę za rękę i trwożnie szepnęła:
- Renia, to na pewno
Niemcy. Ty mówisz po niemiecku, wyjdź tam do nich i zapytaj czego chcą.
I rzeczywiście, na zewnątrz
stało dwóch młodych żołnierzy niemieckich. Na pytanie czego tu szukają odpowiedzieli,
że jedzenia. Jeden z nich zapytał też, czy nie mają jakichś lekarstw, bo bardzo
boli go brzuch. Wujek był felczerem, więc wyciągnął swoją apteczkę i podał mu
rozpuszczone w wodzie krople na żołądek. Regina podając mu je spytała, czy ma sama
najpierw spróbować. Jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej, gdy była młodą
dziewczyną, pamiętała jak bardzo niemieccy żołnierze bali się otrucia. Nie
przyjmowali niczego do picia ani do jedzenia od Polaków, jeśli ci wcześniej tego
nie skosztowali.
Ale chłopak tylko się
uśmiechnął i łamaną polszczyzną odpowiedział, że nie trzeba, bo on jest Mazur i
swoich się nie boi.
Po I wojnie światowej we
wszystkich rejonach granicznych przeprowadzono plebiscyty. Zazwyczaj
potwierdzały one chęć przynależności lokalnych społeczności do Polski. Ale na
Warmii i Mazurach pokazały, że druzgocąca większość ich mieszkańców chce czuć
się Niemcami. Co nie zmienia faktu, że większość z nich miała polskie imiona i
na codzień posługiwała się językiem polskim. Oto prawdziwa ironia i tragedia
polskiej historii. Po dwudziestu latach od odzyskania niepodległości, po raz
kolejny, stawali przeciwko sobie ludzie, których łączył wspólny język i
pochodzenie, ale dzielił kolor munduru.
Kiedy ci dwaj odeszli,
Janka wysunęła się z piwnicy i stanęła obok matki. Najpierw zobaczyła jeszcze
jednego żołnierza stojącego przy furtce sąsiadów. Hełm rzucał cień na jego
młodą twarz, a na ramieniu miał zawieszony ciężki karabin. Stał tak nieruchomo,
a za jego plecami maszerowało niemieckie wojsko.
Janka nie raz widziała
polskich żołnierzy, którzy podczas defilad maszerowali uśmiechnięci głównymi
ulicami Poznania. Widziała samoloty, czołgi i wozy pancerne. I widziała ojca w
wysokich oficerskich butach i długiej pelerynie. Wtedy była pewna, że z takim
wojskiem nic nie mogło się równać.
Ale teraz, gdy tak stała w
ogrodzie i patrzyła na niemieckich żołnierzy idących ulicą Antoniukowską, wprost
do Białegostoku, straciła całą swoją pewność. Oni także szli uśmiechnięci w
pięknych, szarych mundurach. I wydawało się, że ten ich pochód nigdy się nie
skończy. Hełmy, karabiny, mundury tworzyły szarą falę, która właśnie zalewała
jej kraj. Nagle zrozumiała, że teraz nie ma już Polski. Nie ma wolności. Ta
myśl zaskoczyła ją i obezwładniła. Pamiętała jak mama i ciocia Zosia Radomska opowiadały
o czasach zaborów. O tym, że nie można było mówić po polsku, a w szkole
nauczyciele bili dzieci linijką, gdy nie potrafiły odpowiadać po niemiecku. O
tym, że ich kraju przez wiele lat nie było na żadnej mapie, a polscy żołnierze
z różnych zaborów musieli walczyć przeciwko sobie. Janka stała przy płocie i
obserwowała idące kolumny. A żołnierze niemieccy szli, szli, szli. Ciężkie,
podbite ćwiekami buty dudniły o bruk aż echo niosło, a spod nóg leciały iskry.
Kiedy wreszcie przeszła
piechota, przejechały wozy pancerne i ciężki sprzęt na platformach, ciocia
Zosia zarządziła powrót do domu.
wtorek, 10 stycznia 2012
Państwo Nietupscy
Ciocia Zosia była kobietą w średnim wieku, ale ponieważ bardzo szybko
osiwiała wyglądała na straszą. nigdy się nie farbowała, ale bielusieńkie
włosy zawsze miała nienagannie ułożone. Zaczesane do góry i upięte
grzebykami "na Polkę". Była niezbyt wysoka, ale dość korpulentna, więc
stanowiła absolutne przeciwieństwo swojego męża. Wujek Józef był bowiem
wysokim smukłym mężczyzną i chociaż zbliżał się już do sześćdziesiątki
wciąż miał gęste, kruczoczarne włosy i niewielki wąsik. Również ich
charaktery były zupełnie różne. Ciocia ruchliwa i czasem nerwowa, wujek
ostoja spokoju, wręcz flegmatyk.
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Wojna oczami dziecka
Co to znaczy wojna? Dla Janki były to defilady wojskowe, szeregi
żołnierzy w odświętnych mundurach i długich pelerynach, takich jak ojca.
A z drugiej strony okopy i wszy, o których opowiadała ciocia Stasia.
Jej syn walczył pod Verdun z Francuzami. Ale przecież w mieście byliby
bezpieczni. Wojsko strzelało do siebie z okopów, które były gdzieś
daleko. W najgorszym razie zawsze mogli schować się do piwnicy i
poczekać aż Polacy przepędzą Niemców z powrotem za ich granicę. Bo tego,
że polskie wojsko jest niezwyciężone i wkrótce z Niemcami wygra, była
pewna.
Widziała przecież polskich żołnierzy jak podczas defilady maszerowali
uśmiechnięci głównymi ulicami Poznania. Widziała samoloty, czołgi i wozy
pancerne. I widziała ojca w wysokich oficerskich butach i długiej
pelerynie. Nie, z takim wojskiem nic nie mogło się równać.
Ale gdy tak stała w ogrodzie i patrzyła na niemieckich żołnierzy
maszerujących ulicą Antoniukowską wprost do Białegostoku straciła już
swoją pewność. Oni także szli uśmiechnięci w pięknych szarych mundurach.
Ciężkie, podbite ćwiekami buty dudniły o bruk aż echo niosło i leciały
iskry. Janka stała przy płocie i obserwowała idące kolumny. Wydawało jej
się, że ten pochód ciągnie się aż po horyzont. Hełmy, karabiny, mundury
tworzyły szarą falę, która właśnie zalewała jej kraj. Nagle zrozumiała,
że teraz nie ma już Polski. Nie ma wolności. Ta myśl zaskoczyła ją i
obezwładniła. Pamiętała jak mama i ciocia Zosia opowiadały o czasach
zaborów. O tym, że nie można było mówić po Polsku. O tym, że ich kraju
przez wiele lat nie było na żadnej mapie, a polscy żołnierze z różnych
zaborów musieli walczyć przeciwko sobie. A żołnierze niemieccy szli,
szli, szli.
wtorek, 3 stycznia 2012
Dom na Antoniukowskiej
Dom wujostwa, na ulicy Antoniukowskiej, usytuowany był na niewielkim
wzniesieniu. Z jednej strony schodziło się wprost do miasta, a z drugiej
do wsi podbiałostockich.
Na tym samym wzgórzu był też cmentarz. I właśnie tam swoje stanowisko
ogniowe ustawił polski batalion.
Po kilku dniach walk, było już wiadomo, że Niemcy są blisko. Czasami
ziemia aż drżała od wybuchów. Polski oddział z cmentarza ciągle się
przenosił, żeby zmylić wroga. W pewnym momencie ustawili się nawet w
sadzie za domem, ale wujek poszedł do nich prosić, żeby się przenieśli,
bo u nich tyle dzieci w domu.
Kiedy żołnierze zaczęli strzelać z cmentarza w domu zrobiło się
niebezpiecznie. Janka pierwszy raz słyszała świst kul i głuchy dźwięk z
jakim wbijały się w ścianę domu. Ponieważ na wsi w tym czasie nie
budowano piwnic tylko położone niedaleko domu ziemianki, postanowili się
tam ukryć. Tam też w pośpiechu wyniesiono część rzeczy z domu, aby były
bezpieczne w razie uderzenia bomby albo pożaru.
Przed wejściem ustawili garnki, bo w środku nie było już miejsca.
Siedzieli tam ściśnięci w kilkanaście osób. Z czego większość stanowiły
dzieci.
W pewnym momencie wujek Józef zaczął krzyczeć, że trzeba uciekać.
Zdezorientowana Regina chwyciła swoje córki za ręce i wybiegła za nim z
ziemianki. Zdążyli przebiec przez pole, sad, aż na kartoflisko. Ale gdy
zbliżali się do bezpiecznej granicy lasu, nadleciał nagle niemiecki
samolot i zaczął do nich strzelać. Rzucili się na ziemię chociaż młode
krzaki ziemniaków nie stanowiły żadnej ochrony. Wszystko działo się
bardzo szybko. Upadek, szorstkie liście na twarzy, jeszcze jedna seria z
samolotu i grudki ziemi opadające na głowę i plecy, oddalający się ryk
silnika, a później cisza.
Gdy już wszystko się uspokoiło podnieśli się i pobiegli do lasu. I w
pewnym momencie Janka spostrzegła przemykające między drzewami sylwetki,
a do jej uszu doleciały urywki wykrzykiwanych po polsku komend. To
polski oddział wycofywał się na dalsze pozycje. W takiej sytuacji
postanowili jak najszybciej wrócić do domu, bo po wkroczeniu do miasta
Niemców mogło by to być już niemożliwe.
Kiedy dotarli z powrotem do ziemianki ciotka Zosia najpierw ich
uściskała, a później zaczęła pomstować na wujka.
- Stary, a taki głupi! Na coś ty ich do tego lasu ciągnął? Skaranie
boskie z takim człowiekiem. Przecież mogliście tam wszyscy zginąć.
poniedziałek, 2 stycznia 2012
Nalot
Najpierw zaczęły się naloty. Kiedy słyszeli huk nadlatujących samolotów
wszyscy chowali się w domu. Wszystko się trzęsło i z półek spadały różne
przedmioty. A za każdym razem gdy samolot był blisko albo gdzieś w
pobliżu spadała bomba, spod tapet drewnianego domu z szelestem sypał się
tynk. Wszystkie dzieci płakały i tylko Jankę, z niewiadomego powodu
strasznie śmieszył ten drobniutki szelest opadającego pyłu. Ryk,
wstrząs, szelest, ryk, wstrząs, szelest. Za każdym razem, gdy to
słyszała wybuchała gwałtownym niepohamowanym śmiechem. Matka próbowała
ją z początku uspokoić. Potrząsała nią, prosiła, błagała, aż w końcu
zaczęła potrząsać głową z niezrozumieniem i już tylko powtarzała, sama
coraz bardziej przerażona:
- Jezus Maria, Janka dostała histerycznego śmiechu i zaraz się udusi -
co oczywiście jeszcze bardziej rozmieszało jej córkę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)