Przeżuwając suchy chleb, który dostali na kolację, Janka spoglądała na
swoje zmizerowane kończyny. Były obolałe i całe pokryte czerwonymi
pręgami zadrapań. Na wnętrzach dłoni miała bąble i odciski od wideł. Po
wielu godzinach na słońcu, paliła ją spalona twarz i ramiona, a mięśnie
i poranione nogi bolały przy najmniejszym ruchu. Miała ze sobą co
prawda zrobione na drutach łapcie, ale na niewiele się ona zdały podczas
drogi, a na ściernisku szybko by się podarły, więc teraz zakładała je
tylko na noc, aby trochę ogrzać stopy. Chciało jej się płakać, ale była
tak zmęczona, że zdążyła zasnąć zanim łzy napłynęły jej do oczu.
Następnego dnia, nikt z nich już nawet nie próbował wyrobić wyznaczonej
normy, a co sprytniejsi, chowając się przed wzrokiem brygadzisty,
odpoczywali opierając się na widłach albo w cieniu pod wozem. Do
wieczora jednak wszyscy byli znowu skonani. Wtedy po raz pierwszy ktoś
rzucił, żeby dać stąd nogę i wrócić do domu. Pomysł wydawał się na
początku absurdalny, ale po jakimś czasie myśl o ucieczce stała się
niemal obsesją. Aż pewnego wieczora, gdy siedzieli wszyscy nad
czygunkiem zupy, Katia, najstarsza z nich, stwierdziła, że należy ją
wreszcie wprowadzić w życie. Uznała, że ich wkład w budowę państwa
socjalistycznego jest już dostateczny i zrobili więcej niż niejeden
komsomolec, a teraz trzeba wiać i basta. Każdy musiał się zdeklarować
czy ucieka, a ci którzy postanowiliby zostać, mieli przysiąc, że nikogo
nie wydadzą. Nikt jednak zostawać nie zamierzał. Plan był dość prosty.
Następnego ranka, schowali cały chleb jaki im przydzielono. A gdy
przyszło zaprzęgać byki, ociągali się tak długo aż wszyscy starsi
Kazachowie pojechali w pole. Gdy było już w miarę bezpiecznie, na
umówiony znak, wszyscy dezerterzy puścili się pędem w step, żeby jak
najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku brygadzisty. Przez jakiś
czas biegli w obawie, że ktoś będzie ich ścigał. Wkrótce jednak żadne z
nich nie mogło już złapać oddechu, więc zatrzymali się i ukryli w jakimś
zagłębieniu terenu. A upewniwszy się, że nikt nie podąża ich śladem,
postanowili coś zjeść i chwilę odpocząć. Później Katia zarządziła
wymarsz w dalszą drogę, a ponieważ była już ich niekwestionowanym
przywódcą, nikt nie oponował. Powietrze na stepie jest tak przejrzyste,
że widać wszystko na odległość wielu kilometrów. Łatwo przez to zgubić
orientację. Patrząc na domy i kominy, z których wyraźnie unoszą się
smużki dymu, łatwo ulec złudzeniu, że osada znajduje się tuż tuż.
Zaledwie kilkanaście minut marszu, ot krótki spacer. Gdy tymczasem jest
ona oddalona o wiele kilometrów. Wiedzieli tylko, że muszą zmierzać na
północ. Ale ponieważ nikt oczywiście nie miał kompasu, musieli zdać się
na swój instynkt. Szli cały dzień, ale niestety niebo było zachmurzone,
nie mogli więc nawet po ruchu słońca stwierdzić, ani która jest godzina
ani czy wybrali właściwy kierunek. Teraz jednak nie było już wyjścia, bo
powrót do kazachskiego aułu nie wchodził w grę. Gdy zrobiło się już
prawie całkiem ciemno, natrafili na niewielką wioskę. Chociaż byli
bardzo głodni, po krótkiej naradzie doszli do wniosku, że ujawnianie się
jest jednak zbyt niebezpieczne. Po kryjomu, więc nabrali tylko wody ze
studni. Noc spędzili przy drodze, przytuleni do siebie, żeby trochę się
ogrzać. Na niewiele się to jednak zdało i byli zmuszeni wstać jeszcze
przed świtem z powodu przejmującego zimna. Janka była cała skostniała i
zmęczona prawie tak samo jak po pracy na polu, ale i tak cieszyła się,
że dołączyła do grupy uciekinierów.
Po kilku kolejnych godzinach marszu znowu zbliżyli się do jakiejś osady i
tym razem postanowili jednak zdobyć coś do jedzenia. Janka przypomniała
sobie, że ma jeszcze ze sobą trochę herbaty. Ponieważ bez żadnego
naczynia i możliwości zagotowania wody, był to dla nich i tak produkt
zupełnie bezużyteczny postanowili wymienić go na coś do jedzenia. W
obstawie dwójki najodważniejszych chłopaków, Janka ruszyła do wioski.
Reszta ukryła się w pobliżu i z niecierpliwością czekała na ich powrót.
Co prawda nikt ich nie zatrzymał, ani nawet specjalnie nie wypytywał, co
tu robią, ale na gościnę i pomoc też nie było co liczyć. Chleba i
kawałka sera, który otrzymali w zamian za herbatę, starczyło tylko na
to, żeby zagłuszyć największy głód. Próbowali znaleźć coś do jedzenia po
drodze, ale późnym latem step ma niewiele do zaoferowania. Wszędzie
tylko wysuszona trawa i nic więcej. Szli cały kolejny dzień, coraz
bardziej głodni i zmęczeni. Najpierw Jance wydawało się, że nie może
myśleć o niczym innym poza jedzeniem i piciem. Później myślała o tym jak
bardzo jest zmęczona i chce odpocząć. A gdy zapadł zmrok, a oni szli
nadal, przestała myśleć w ogóle. Jej nogi posuwały się w dość powolnym,
miarowym tempie, ale miała wrażenie, że dzieje się to mimowolnie,
zupełnie bez udziału jej świadomości. Nie rozmawiali ze sobą już od
wielu godzin. Aż nagle Janka spostrzegła, że idzie obok wozu
zaprzęgniętego w byki. Przez chwilę myślała, że to znowu złudzenie, ale
dotknęła wozu i poczuła pod palcami szorstką powierzchnię drewna.
Musiała przez jakiś czas spać podczas marszu, bo nie zauważyła nawet
kiedy zbliżyli się do wozu, zmierzającego w tę samą stronę, co oni.
Dopiero teraz usłyszała woźnicę pytającego skąd się tu wzięli. Ktoś
rzucił dość lakonicznie, że wracają ze żniw, co po części było przecież
prawdą, a mężczyzna o nic więcej już nie pytał. Nie pozwolił im usiąść
na wozie, bo jego woły były zbyt zmęczone, by uciągnąć taki ciężar, ale
mogli chwycić się drewnianej burty, co już znacznie pomagało w marszu.
Postanowiłam opowiedzieć historię sprzed ponad siedemdziesięciu lat głosem mojego pokolenia. Spisując ją oddaję to, co otrzymałam.
poniedziałek, 30 grudnia 2013
piątek, 13 grudnia 2013
Pierwszy dzień w polu
Rano dostali znowu po bochenku chleba i kubek mleka. Przeczuwając, że
będzie to ich jedyny prowiant na cały dzień, Janka przezornie zjadła
tylko pół, a resztę zawinęła w szmatkę i schowała do swojego tłumoczka.
Później Kazachowie zabrali ich na pastwisko. Kazali każdemu złapać parę
byków i zaprząc je do wozu. Biedna Janka umiała już zajmować się krową,
ale wielkie, rogate buhaje budziły w niej strach. Zresztą, nie bardzo
mogła sobie wyobrazić, jak sama ma sobie poradzić aż z dwoma bykami i w
dodatku nakłonić je do założenia jarzma, które samo w sobie było już tak
ciężkie, że ledwo mogła je unieść. Na szczęście przyszedł jej z pomocą
jeden z chłopców, który najwyraźniej miał już w tym niemałą wprawę.
Najpierw trzeba było naprowadzić oba byki tyłem do arby, czyli wozu, tak
by jego dyszel znalazł się między nimi. A następnie najpierw jednemu, a
później drugiemu założyć na głowę specjalnie wyprofilowaną deskę. Na
jej końcach zamocowane były specjalne zatyczki, które łączyły ją z
dyszlem. Choć samo zadanie zaprzęgania nie stawało się przez to wcale
prostsze, to jednak Janka z ulgą stwierdziła, że byki są zupełnie
niegroźne. Były uległe i pokornie znosiły ciężką pracę, do której je
zmuszano. Chłopak, który wcześniej pomógł jej w zaprzęganiu, teraz
pokazał też jak kierować wozem. Ku jej wielkiemu zdziwieniu, okazało się
to banalnie proste. Aby skręcić w lewo, należało prawego byka uderzać w
bok cienką witką. Gdy ten zaczynał skręcać, ciągnąc ze sobą jarzmo,
równocześnie zmuszał do takiego samego ruchu drugie zwierzę.
Gdy już wszyscy byli gotowi, zarządzający nimi Kazach przystąpił do
wyjaśniania na czym polegać będzie ich dalsza praca. Otóż, całe skoszone
proso, które już wcześniej zgrabiono w małe pryzmy rozrzucone na
przestrzeni kilkudziesięciu hektarów, teraz należało zebrać na wozy i
zwieźć w wyznaczone miejsce, gdzie układano je w wysokie stogi.
Jak w każdej pracy dla sowieckiego sojuza, i tu, należało wyrobić
dzienną normę. Każdy z młodych pomocników miał samodzielnie zwieźć
czternaście arbów zboża do stogu. Była to oczywiście liczba tak
absurdalnie wysoka, że żadne z nich nie miało szansy nawet się do niej
zbliżyć. Musieli o tym wiedzieć wszyscy, którzy mieli wcześniej z taką
pracą do czynienia, nikt jednak nie próbował kwestionować tego
zarządzenia. Janka już przy pierwszym wozie zorientowała się, że tego
dnia z pewnością nie zostanie przodownikiem pracy. Narzucanie zboża na
wóz było zadaniem odpowiednim dla zdrowego, silnego mężczyzny, a nie dla
wychudzonej piętnastolatki, która nigdy wcześniej nie pracowała w polu.
Po bokach arba wyposażona była w drewniane drabinki, które miały
zapobiegać spadaniu zboża na ziemię. Gdy jednak były podniesione,
utrudniały dorzucenie nowej porcji na górę. Była to iście syzyfowa
praca, bo im więcej Janka wrzuciła z jednej strony, tym więcej spadało z
drugiej. W dodatku, gdy wreszcie udało się uzbierać na wozie wielką
kopę zboża i przewiozło się ją do stogu, należało z kolei wdrapać się na
samą górę, nie zrzucając przy okazji wszystkiego na ziemię i stamtąd
podawać proso człowiekowi odpowiedzialnemu za układanie stogu. I tak w
kółko, przez cały dzień, w palącym słońcu. Po kilku godzinach Janka była
wykończona, a udało jej się uzbierać ledwo dwie arby i to jeszcze
niepełne. W dodatku pracowała na bosaka, przez co strasznie pokaleczyła
sobie nogi.
Letni dzień na Syberii jest bardzo długi, a im pozwolono zejść z pola
dopiero, gdy już zmierzchało. Janka ledwo powłóczyła nogami. Podobnie
wyglądali wszyscy jej towarzysze niedoli. Zanim jednak dostali coś do
jedzenia, musieli najpierw jeszcze wyprząc swoje byki, nakarmić je,
napoić i wygonić na noc w step.
niedziela, 24 listopada 2013
Auł
Wczesnym rankiem obudziły ją głosy Kazachów przygotowujących się do
pracy. Przetarła oczy i rozejrzała się po chacie. Większość jej
towarzyszy również się już obudziła. Janka wstała i przeciągnęła się,
żeby rozruszać nieco obolałe mięśnie. Długi marsz dał się we znaki
szczególnie stopom, które spuchły jej bardzo. Nawet teraz nie wróciły
jeszcze do swojego naturalnego wyglądu i rozmiaru. W brzuchu jej
burczało i co jakiś czas przychodziła nieprzyjemna fala mdłości
spowodowanych głodem, ale było to już uczucie dobrze znane. Towarzyszyło
jej od tak dawna, że stało się czymś niemal naturalnym, więc przestała
zwracać na nie uwagę. Wstała i podeszła do maleńkiego okienka, żeby
wyjrzeć, co dzieje się na zewnątrz. Poprzedniego wieczora, gdy tu
dotarli, była tak zmęczona, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to jak
wygląda kazachska wioska. Teraz mogła jej się przyjrzeć dokładnie. Nie
było tu żadnego większego budynku. Kazachowie budując domy, stawiali
najpierw podwójne ściany z wikliny, a później przestrzeń między nimi
wypełniali ziemią. Dach również układali z faszyny i przysypywali
ziemią. Na koniec, żeby jeszcze uszczelnić i wzmocnić konstrukcję
obrzucali zarówno zewnętrzne jaki wewnętrzne ściany gliną zmieszaną z
nawozem. Powstałe w ten sposób pomieszczenia z maleńkimi okienkami były
ciepłe, bo gruba warstwa piasku była świetnym izolatorem. Janka widywała
już w stepie pozostałości po takich osadach, przez miejscowych zwanych
aułami. Dawniej naród ten miał ogromne stada bydła, owiec i koni. Byli
wolnymi ludźmi i prowadzili niemal koczowniczy tryb życia, przenosząc
się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nowych pastwisk. W ich
jadłospisie przeważało mięso i przetwory mleczne, sery, kumys. Zboże i
chleb kupowali od Rosjan, ale sami nie potrafili niczego uprawiać. Kiedy
w latach trzydziestych prawie cała gospodarka radziecka została
upaństwowiona, zabrano im zwierzęta i zmuszono do pracy na rzecz
kołchozów. Ci, którzy nie chcieli się podporządkować byli wysyłani do
łagrów albo umierali z głodu. Spotkał ich taki sam los jak wiele innych
ludów zamieszkujących Syberię. Od wieków tworzyli małe, zamknięte
społeczności. Nie lubili osiedlać się w miastach, a nawet gdy byli do
tego zmuszeni, budowali swoje chałupki zawsze na obrzeżach, jak
najbliżej stepu. Ta potrzeba wolności i przestrzeni była tak głęboko
zakorzeniona w ich kulturze i podświadomości, że ani propaganda ani
terror nie były w stanie jej wytrzebić.
W Irtyszysku też nie mieszkało ich zbyt wielu. Ale ich kobiety często
widywała Janka na targu. Wyglądały zupełnie inaczej niż Rosjanki. Miały
płaskie, ogorzałe twarze i lekko skośne oczy. Swoje kruczoczarne włosy,
dla połysku nacierały masłem albo naftą, a w długie warkocze wplatały
ozdobne, kolorowe tasiemki i cienkie blaszki, które pobrzękiwały
przyjemnie przy każdym ruchu. Ubierały się w wełniane suknie sięgające
łydek, spod których wystawały szerokie pantalony. Na nogach nosiły
skórzane kierpce, a zimą grube walonki. Wtedy też, na suknie, nakładały
dodatkowo grube, pikowane płaszcze tej samej długości, przewiązane w
pasie kolorowymi szarfami. Mężczyźni, bez względu na porę roku nosili na
głowach spiczaste, podbite futrem czapki z długimi uszami, tak zwane
małahaje i szerokie bufiaste spodnie.
Na targu Kazaszki sprzedawały głównie mleko i sery. Nikt, komu udało się
kupić lub zachować przed konfiskatą, krowę czy owcę nie myślał o tym,
żeby ją zabić na mięso. Zwierzę takie traktowano jak skarb, czasem
głównego żywiciela rodziny, którego należało jak najdłużej utrzymać przy
życiu. Choćby i pół szklanki mleka dziennie było znacznie cenniejsze
niż nawet syty, ale jednorazowy posiłek z poczciwej jałówki. W osadzie, w
której się teraz znajdowali, poza stadem wołów i jedną krową, Janka nie
zauważyła żadnych innych zwierząt.
poniedziałek, 11 listopada 2013
Wodopój
Nie licząc historii z mirażem, obaj przewodnicy właściwie w ogóle nie
zwracali uwagi na swoich podopiecznych. Nawet między sobą rozmawiali nie
wiele, a do dzieciaków nie odzywali się prawie w ogóle, wszystkie ich
pytania zbywając milczeniem albo krótkim:
- Dojedziemy. Zobaczycie.
Następnego dnia przed południem wszystkim bardzo już doskwierał głód i
pragnienie. Janka szła z dwoma Rosjankami z przodu i bezmyślnie
wpatrywała się w kołyszące się równomiernie bycze zady. W pewnym
momencie z tego letargu wyrwał ją zachrypnięty głos Kazacha siedzącego
na koźle, który mówił, że niedaleko przed nimi jest woda, więc jeśli tak
bardzo chce im się pić to mogą tam pójść od razu. Jego współtowarzysz
zeskoczył z kozła i bez słowa, szybkim krokiem, ruszył we wskazanym
kierunku. Janka nie zauważyła w otaczającym ich krajobrazie niczego, co
mogłoby świadczyć o tym, że przed nimi znajduje się jakaś osada albo
jakiegokolwiek znaku, który sugerowałby, że zbliżają się do wodopoju.
Żadnego charakterystycznego drzewka, wzniesienia. Nic. A jednak Kazach
ruszył tak dziarskim i pewnym krokiem, że nie pozostało nic innego tylko
zebrać siły i podążyć za nim. I faktycznie, już po chwili dotarli do
celu. Choć to, co zastali na miejscu było raczej błotnistym bajorkiem
albo wręcz większą kałużą niż prawdziwym zbiornikiem wodnym. Kazach
podał im metalowe wiadro, które zabrał z wozu, żeby mogły zaczerpnąć do
niego wody. Niestety, mimo że bardzo starały się jej nie zmącić przy
nabieraniu, woda okazała się zamulona i pełna małych, ruchliwych
żyjątek. Janka wzdrygnęła się na ten widok, ale jedna z Rosjanek szybko
zdjęła z głowy chustkę i naciągnęła ją na brzeg wiadra tak, by cedzić
przez nią wodę wlewaną do ust. Kazachowi najwyraźniej nie przeszkadzał
ani muł ani robactwo. Pił wodę prosto z bajorka nabierając ją po prostu w
dłonie i głośno przy tym siorbiąc. Później zdjął buty i nim dziewczęta
zdążyły zaprotestować, z wyraźnym zadowoleniem, wsadził stopy do wody.
One były tym całkowicie zdegustowane. On zupełnie zignorował ich wymowne
spojrzenia. Kiedy wreszcie sobie poszedł, postanowiły, że nie powiedzą
nic o tych brudnych stopach reszcie, bo przecież biedacy i tak musieli
się tej samej wody napić.
Gdy zarówno ludzie jak i zwierzęta zaspokoili pragnienie, niemal
całkowicie osuszając bajorko, stary Kazach wsiadł z powrotem na kozioł i
wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Późnym popołudniem dotarli w końcu do
nędznego kołchozu hodowlanego, gdzie wskazano im pustą drewnianą
chałupę. W środku nie było żadnych sprzętów, tylko gliniane klepisko
wysypane słomą. Przyszła też starsza kobieta, która przyniosła im do
jedzenia okrągłe, płaskie bochenki chleba i kipiatok. Nie był to zbyt
sycący posiłek, ale nikt nie narzekał. Już podczas jedzenia, Janka
poczuła jak opada ją nagłe zmęczenie. Gdy tylko przełknęła ostatni kęs,
zwinęła się na kupce świeżej słomy i natychmiast zasnęła.
środa, 16 października 2013
Wszy i ludzie
I rzeczywiście, widok okazał się jedynie fatamorganą. Przez jakiś czas
majaczył jeszcze na horyzoncie i Janka zaczęła już myśleć, że ich
woźnica się pomylił albo stroi sobie z nich żarty. I w tej właśnie
chwili, gdy była już tego niemal pewna, tak samo niespodziewanie jak się
pojawiło, jezioro nagle zniknęło. Zawiedzeni szli dalej w milczeniu,
ale co jakiś czas każdy z nadzieją zerkał w dal. Janka nie wiedziała
wtedy jeszcze, że chociaż na stepie występują czasem jeziora to jednak
większość z nich jest płytka i słona. Nie ma mowy, żeby pływały po nich
żaglówki. To właśnie z takich słonych jeziorek wydobywano sól, będącą
jednym z nielicznych produktów, których na Syberii nie brakowało nawet w
najgorszych czasach nieurodzaju i głodu. Janka jednak ciągle
zastanawiała się jak to możliwe, że wszyscy widzieli dokładnie to samo.
Kiedy nadeszła noc, Kazachowie zatrzymali po prostu wóz i bez zbędnych
ceregieli ułożyli się do snu na gołej ziemi. Janka obserwowała jednego z
nich jak siedząc po turecku z zapamiętaniem przesuwał między zębami
szwy swojej skórzanej kamizeli. Dopiero po chwili zorientowała się, że
wygryza w ten sposób wszy, które się w niej zalęgły. Mężczyzna widocznie
zauważył wyraz obrzydzenia na jej twarzy, bo burknął:
- Czego się gapisz? Oni żrą mnie, to ja ich toże.
Wszy to była prawdziwa plaga, z którą zmagali się tutaj wszyscy
nieustannie. Lęgły się w ubraniach i we włosach, powodując dokuczliwe
swędzenie i roznosząc choroby takie jak tyfus. Dopiero w Kazachstanie
Janka pojęła dokładnie wydźwięk anegdoty, którą zasłyszała kiedyś w
domu. Ciotka Wanda Kokorniakowa opowiadała jak w czasie pierwszej wojny
światowej zaopatrzyła swojego syna, jadącego na front, w ciepły barani
kożuch. Gdy jakiś czas później wrócił do domu na rekonwalescencję, miał
na sobie tylko starą filcową kurtkę. Gdy matka spytała go o to, zaśmiał
się i powiedział:
- Mamo, kożuszek piechotą przeszedł na stronę Francuzów, tyle było na
nim wszy!
sobota, 12 października 2013
Żniwa
W sierpniu 1943 roku w Pieczierysku zjawił się pewnego dnia urzędnik z
selsowietu. Nadszedł czas żniw, a z powodu wojny brakowało robotników.
Najpierw była pogadanka o tym jak wspaniały jest Związek Radziecki,
który dba o wszystkich swoich obywateli zapewniając im pracę, żywiąc ich
i ubierając. Później o tym, że z powodu zdradzieckiej napaści
niemieckiej wszyscy, nawet dzieci, muszą zabrać się do jeszcze bardziej
wytężonej pracy ku chwale ojczyzny. Zgromadzona w klubie młodzież, kwiat
narodu, nie kwapiła się jednak do czynnego udziału w budowaniu
socjalizmu. Ponieważ następnego dnia nikt się dobrowolnie nie stawił w
wyznaczonym miejscu, zdegustowany i rozeźlony przedstawiciel selsowietu
zabrał pomocnika i ruszył od chaty do chaty szukając bumelantów. Janka
sądziła początkowo, że cała sprawa dotyczy tylko młodych Rosjan, ale
następnego dnia urzędnik zjawił się także w ich domu. Widząc, że
nadchodzi, Janka schowała się w oborze, ale niestety na nic się to
zdało. Pani Franciszka próbowała tłumaczyć, że dziewczyna nie może
nigdzie jechać, bo ma młodszą siostrę, którą musi się opiekować.
Urzędnik ze zrozumieniem kiwał głową po czym, tym samym, nie znoszącym
sprzeciwu, tonem, jakiego używał podczas przemowy w klubie oświadczył,
że siostra sobie poradzi.
- Przecież mieszka z Babuszką - wskazał na panią Wigantową, a Jance
kazał od razu się zbierać.
Nie było rady. Spakowała trochę jedzenia, jakąś bieliznę na zmianę i ze
spuszczoną głową ruszyła za urzędnikiem. Kiedy dotarli na placyk przed
selsowietem okazało się, że mimo całego zamieszania uzbierała się ich
tam tylko siódemka, chłopaków i dziewcząt. Nie licząc Janki i dwóch
polskich Żydów, byli to, sami Rosjanie. Wszyscy zastanawiali się, gdzie
ich zabiorą. W końcu okazało się, że kołchoz, do którego jadą oddalony
jest o jakieś sto kilometrów. Nie przysłano jednak po nich żadnej
ciężarówki tylko dwóch Kazachów z wozem drabiniastym zaprzężonym w parę
byków. Początkowo droga upływała im na pogawędkach, śpiewie i żartach,
ale po jakimś czasie wszystkich zaczęła nużyć. Jechali piaszczystą
drogą, a po obu jej stronach rozciągał się tylko bezkresny step. Byki
sunęły wolno i ospale. Widać było, że poruszają się z coraz większym
wysiłkiem, ale stary Kazach nie dawał im ani chwili wytchnienia i wciąż
smagał batem, klnąc przy tym siarczyście. W końcu młodym zrobiło się tak
żal biednych zwierząt, że zsiedli wszyscy z wozu i dalej szli już na
własnych nogach. Po wielu godzinach takiego monotonnego marszu w pełnym
słońcu, wszystkim zaczęło doskwierać pragnienie. Już dawno zużyli swoje
niewielkie zapasy i teraz z niecierpliwością wypatrywali jakiejś osady,
gdzie byłaby studnia pełna zimnej, orzeźwiającej wody. Wokół jednak
nadal nie było niczego poza pustym stepem. Dla ludzi pochodzących z
kraju, gdzie dominującym kolorem krajobrazu jest zieleń, był to widok
równie monotonny, co przygnębiający. Step w Kazachstanie nie kwitł nawet
na wiosnę. W niczym nie przypominał bujnych łąk jakie pamiętała Janka z
wakacji w Polsce. Tam trawa miała wszystkie odcienie zieleni,
poprzetykane czerwonymi, żółtymi, białymi i chabrowymi koralami polnych
kwiatów. Była wysoka i soczysta. Tutaj trawa nie była nigdy zielona.
Raczej żółto-popielata i w dodatku karłowata. Jedynie w nierównomiernych
zagłębieniach tereny, gdzie zbierało się nieco więcej wilgoci wyrastała
wyżej niż na kilkanaście centymetrów. Pojedyncze źdźbła nie były
płaskie i delikatne, bardziej przypominały igły. Spiczaste, ostro
zakończone rurki. Twarde i wytrzymałe, by mogły oprzeć się suszy i
gorącym wiatrom. Ale w ciągu lata, gdy wody nie było prawie w ogóle,
nawet one stawały się kruche i wysuszone. Gdy się po nich chodziło
łamały się i rozpadały z cichym szelestem. Janka zatopiła się w swoich
myślach i wspomnieniach, z których wyrwało ją dopiero radosne zawołanie
jednej z dziewcząt, która wskazywała ręką coś, co zaczęło nagle majaczyć
na horyzoncie. Janka spojrzała w tamtą stronę i aż przetarła oczy nie
mogąc uwierzyć w to, co widzi. Przed nimi rozciągało się w oddali
olbrzymie jezioro i mogłaby przysiąc, że widzi nawet sylwetki łodzi z
białymi żaglami. Zresztą to samo potwierdzali wszyscy jej towarzysze.
Niektórzy nawet zaczęli się zastanawiać jak szybko uda im się dotrzeć do
brzegów jeziora i czy będą musieli je przepłynąć na jednej z tych
łódek. Słysząc te dywagacje, milczący dotąd Kazachowie, wybuchnęli nagle
śmiechem. W końcu jeden z nich odwrócił się i wskazując na jezioro
oświadczył bezceremonialnie:
- Niczego tam nie ma. Niczego. Tylko suchy step.
czwartek, 10 października 2013
Cenzurowane listy
Pewnego dnia Janka otrzymała list. Otwierała go drżącymi rękami, bo na
kopercie rozpoznała pismo matki. Regina pisała, że dotarły już na
miejsce. Nie pisała zbyt wiele o tym jak wygląda życie w łagrze. Chciała
się tylko dowiedzieć jak sobie radzą dziewczynki, czy mają gdzie
mieszkać i co jeść. Pisała też, że ciocia Zosia prosi, aby odebrały jej
rzeczy i w razie potrzeby wymieniały je na to, co będzie im potrzebne.
Janka zasmuciła się czytając to, bo wszystkie rzeczy cioci i wujka
zabrał już dawno pewien nieznajomy mężczyzna, który podawał się za ich
starego przyjaciela. Dopiero później Janka dowiedziała się, że był to
ten sam człowiek, który złożył obciążające wujka zeznania w sądzie. W
przeciwieństwie do większości oskarżonych, wujek był bowiem sądzony nie
tylko za odmowę przyjęcia obywatelstwa białoruskiego, ale ze znacznie
poważniejszego paragrafu. Został uznany za wroga ludu siejącego
kapitalistyczną propagandę. Jednym ze świadków w jego procesie był ów
mężczyzna, profesor, którego Józef znał jeszcze z czasów zaborów, gdy
razem z Zofią mieszkali w Odessie. Po wielu latach spotkali się ponownie
właśnie tu, w Kazachstanie, gdzie wszyscy przebywali na zesłaniu. Wujek
często prowadził z nim niebezpieczne rozmowy o polityce i wyrażał się
bardzo negatywnie o władzy. Ten człowiek zadenuncjował go na NKWD.
Zeznał także, że i w latach wcześniejszych obywatel Nietupski miał
przekonania antybolszewickie, wspierał kontrrewolucję, a gdy tylko
nadarzyła się okazja w 1918 roku opuścił Rosję, by wrócić do
kapitalistycznej Polski. Poza tymi zeznaniami, sąd miał również inne
dowody winy. Podczas przesłuchań i rozprawy przytoczono obszerne
fragmenty listów, które Józef pisał do rodziny w Polsce, od samego
początku ich pobytu w Kazachstanie. Prostym chłopskim językiem opisywał w
nich bardzo dokładnie realia życia na zesłaniu. Głód, biedę i ciężkie
warunki życia, zarówno zesłańców jaki ludności miejscowej. Nie omijał
żadnych szczegółów ani niewygodnych faktów, a już szczególnie nie
ukrywał swojej niechęci do władzy. Regina wielokrotnie ostrzegała go i
prosiła, żeby tego nie robił, bo może zaszkodzić nie tylko sobie, ale i
całej rodzinie. On jednak zbywał ją i machnąwszy ręką mówił:
- Przecież wszyscy tutaj piszą listy. Niemożliwością byłoby je czytać.
Nie, nie. Nawet oni nie są w stanie sprawdzić wszystkich.
Mylił się bardzo, a jego listy zostały ocenzurowane, skopiowane i
przesłane odpowiednim organom. Dzięki czemu na procesie sędziowie
podejmując decyzję o jego dalszym losie mieli przed sobą niepodważalne
dowody winy. W połączeniu z historią opowiedzianą przez profesora z
Odessy, o tym jakie były jego poglądy polityczne po rewolucji
październikowej w Rosji i jak uciekł do Polski w latach dwudziestych,
było aż nadto jasne, że o żadnym ułaskawieniu mowy być nie może. To
wystarczyło, by skazać go na dziesięć lat ciężkich robót w kolonii
karnej. Na mocy wyroku trafił do kopalni siarki w północnym
Kazachstanie. Był to już w zasadzie wyrok śmierci, gdyż pobytu w takim
miejscu nie było wstanie przeżyć wielu młodych i silnych, a co dopiero
niemal sześćdziesięcioletni mężczyzna, schorowany i wyniszczony po dwóch
latach zesłania. Praca w kopalni, gdzie do wydobycia używano jedynie
prymitywnych narzędzi i siły ludzkich mięśni była już sama w sobie
niezwykle ciężka. Więźniów obowiązywał kilkunastogodzinny dzień pracy i
minimalne racje żywnościowe. Do tego dochodziły jeszcze trujące wyziewy
siarki i nieludzki klimat, potworne upały latem i temperatura spadająca
do minus czterdziestu stopni Celsjusza zimą. Wielu więźniów umierało już
po kilku miesiącach takiej pracy.
sobota, 7 września 2013
Pierwsza praca
Latem, kilka miesięcy po aresztowaniu Reginy, pani Wigantowa przyszła do
domu z wiadomością, że jakaś znajoma Rosjanka potrzebuje kogoś do
opieki nad dziećmi. Zabrała Jankę i zaprowadziła ją do rodziny
Kurajewych. Stary Kurajew, tak samo jak jego ojciec i pewnie ojciec jego
ojca, był młynarzem. Pracował w starym, murowanym młynie, pamiętającym
jeszcze lepsze, carskie czasy. Wtedy wszystkiego było pod dostatkiem, a
ludzie piekli wspaniałe, jasne chleby z mąki, którą stary Kurajew-ojciec
mlął na wielkich żarnach aż była puszysta i delikatna. Ale mimo że
Kurajew-syn przeklinał nową władzę i z rozrzewnieniem wspominał dawne
czasy to jak na tamte warunki i tak mógł uważać się niemal za bogacza.
Miał już jeden, drewniany dom, w którym mieszkał z całą ośmioosobową
rodziną. W środku były dwa pokoje i duży, obity blachą piec, który je
ogrzewał. Oprócz tego, w kuchni, stał drugi piec chlebowy. A Kurajew-syn
i tak budował już nowy dom, jeszcze wspanialszy, bo murowany,
trzypokojowy, gdyż jego rodzina wciąż się powiększała. Po śmierci
pierwszej pani Kurajewej, ożenił się ponownie z dużo młodszą od niego
dziewczyną. Miał już z nią dwóch synów, Wołodię i Miszę i dwie
starsze dziewczynki i malutką Ninę, którymi miała zajmować się Janka. Po
żonie nieboszczce zostały mu jeszcze trzy starsze córki. Ania i Walentyna,
które były niewiele starsze od Janki, mieszkały z nimi. A najstarsza,
Taja, studiowała w dalekim Omsku.
Nowy dom, choć tutaj uchodził za prawdziwą rezydencję, w niczym nie
przypominał domów, w których do tej pory bywała Janka. Gołe ściany i
podłogi, stół, kilka krzeseł, łóżka i skrzynia na ubrania. A gdzie
miękkie dywany, obrazy na ścianach, kryształowy żyrandol w salonie?
Niczego takiego tu nie było. W czasie, gdy Janka ukradkiem przyglądała
się skromnemu wnętrzu, pani Franciszka zachwalała jej pracowitość,
oddanie i odpowiedzialność. Nie wiedząc, co mogłaby sama powiedzieć,
dziewczyna stała tylko cichutko w swojej obdartej sukience i wpatrywała
się w swoje brudne, bose stopy. Olga Kurajewa był młodą, pogodną
kobietą. Gdy Janka w końcu odważyła się na nią spojrzeć, uśmiechnęła się
i powiedziała po prostu:
- No haraszo, diewuszka. Zobaczymy czy poradzisz sobie z tymi moimi
łobuzami.
I tak oto Janka pierwszy raz w życiu dostała pracę.
Dom Kurajewych stał w innej części miasta niż lepianka Marusi, więc
Janka musiała wstawać bardzo wcześnie, żeby codziennie dotrzeć rano na
miejsce zanim dzieci wyszły do szkoły. Najgorzej było zimą, gdy musiała
przedzierać się przez śnieżne zaspy. Czasami więc zostawała na noc, by
nie wracać do domu po ciemku. Na co dzień znowu sprzątała, gotowała i
wycierała brudne nosy. Pracowała jak służąca, ale nikt jej tego nie
dawał odczuć. Często jadała z gospodarzami przy jednym stole, a nieraz
zdarzało się, że Kurajewa dała jej coś dla młodszej siostry, która
czekała na nią w domu. Wynagrodzeniem za jej pracę były również produkty
żywnościowe: mąka, mleko, czasem trochę ziemniaków albo cebula.
wtorek, 27 sierpnia 2013
Polska szkoła letnia
Latem 1942 udało się nawet utworzyć niewielką szkółkę dla polskich
dzieci. I Janka mogła wreszcie znowu kontynuować naukę. Nie posiadała
się z tego powodu z radości. Gdy jej młodsza siostra, która nigdy
jeszcze w szkole nie była, zaczęła ją o to wypytywać, Janka zaczęła
wspominać swój pierwszy dzień w szkole sióstr Urszulanek w Poznaniu.
Przez pierwsze dwa lata Janka uczyła się w domu. Była bardzo chorowitym
dzieckiem i rodzice obawiali się o jej zdrowie, więc w roli guwernantki
zatrudnili kuzynkę, Lutkę Kokorniakównę. Dwa razy w roku Janka szła do
szkoły publicznej na egzamin, na którym sprawdzano jej postępy w nauce.
Janka zapamiętała stamtąd długie, drewniane ławki ubrudzone atramentem z
kałamarzy i czarną podłogę z linoleum. Sądząc, że tak właśnie wyglądają
wszystkie szkoły, wcale nie żałowała, że nie musi tam chodzić.
W końcu jednak zapadła decyzja, że dość już nauki w domu. Regina zabrała
córkę na ulicę Libelta, gdzie mieściła się renomowana szkoła prowadzona
przez siostry Urszulanki.
Był trzypiętrowy gmach w stylu neoklasycznym, w którym mieściło się
trzydzieści przestronnych sal i gabinetów oraz nowocześnie wyposażona
sala gimnastyczna. Uczyło się tam ponad pięćset dziewcząt. Większość z
nich pochodziła z tak zwanych dobrych domów..
Janka zapamiętała szczególnie przestronny hol i górującą nad nim figurę
Jezusa.
Pierwszego września Janka po raz pierwszy poszła do szkoły w
towarzystwie starszej sąsiadki, Janki Fikusówny. Autobusem konnym
dojechały aż do żydowskiej bożnicy przy Starym Rynku. Zaraz obok
znajdował się cuchnący o tej porze targ rybny, przez który musiały
przejść na ulicę Solną. Stamtąd już prosto aż do Alei Niepodległości,
przy której stał budynek główny szkoły. Pierwszego dnia wszystko bardzo
jej się podobało. Gdy wróciła do domu, nie mogła przestać opowiadać o
nowych koleżankach i nauczycielkach. Niestety z tego całego zaaferowania
zapomniała do jakiej chodzi klasy i gdy następnego dnia przyszła do
szkoły sama, zupełnie nie wiedziała co ze sobą począć.
Oczywiście tutaj nie było mowy o takiej szkole i Jance trudno było ukryć
rozczarowanie, gdy zobaczyła jak wyglądają lekcje. Zajęcia odbywały się
w budynku miejscowej szkoły, który był zniszczony i zaniedbany.
Prowadziła je pani Miedziejko, dyplomowana nauczycielka, a pomagała jej
pani Ziuta Rudomina. Uczyli się wszystkiego po trochu: polskiego,
rachunków, geografii. Ale było to niełatwe zadanie, bo nie było ani
zeszytów ani podręczników, a dzieci były w różnym wieku. Te starsze
pomagały młodszym opowiadając często o tym czego nauczyły się jeszcze na
lekcjach w Polsce. Nie posiadając zeszytów wszystkiego musieli uczyć
się na pamięć. Mimo wszystko Janka lubiła tam chodzić. Spotykała się z
innymi polskimi dziećmi, a wiele z nich miało podobno wspomnienia z
czasów przed wybuchem wojny, więc dobrze się rozumieli.
Niestety szkoła działała tylko do końca lata.
sobota, 24 sierpnia 2013
Kiziak
Zbierania i wyrabiania kiziaku nauczyła się, gdy mieszkali jeszcze u
Amfisy. Był to niezwykle ważny proces, gdyż odpowiednio przygotowany
kiziak stawał się głównym opałem przez całą zimę.
Zbieraniem kiziaku zajmowały się głównie dzieciaki. Zazwyczaj szli w
step większą grupą na poszukiwanie drogocennego materiału. Każdy
wyposażony był w kosz lub duży worek. Cała sztuka polegała na tym, żeby
znaleźć dostatecznie wysuszone krowie łajno. Wtedy można je było bez
problemu wrzucić do worka. Im większe i grubsze tym większa radość.
Niestety czasami zamiast na suchy placek, trafiało się na lepką,
śmierdzącą maź. Z początku wydawało się to Jance obrzydliwe. Próbowała
nawet używać liści i patyków do przerzucania odchodów, ale wkrótce
zrozumiała, że nie ma to sensu i jest zbyt czasochłonne. W zasadzie
wystarczyło wytrzeć dłoń w trawę, a po powrocie do domu porządnie umyć w
wiadrze z wodą.
Gdy już nazbierali odpowiednią ilość, trzeba było wszystko wymieszać ze
słomą i uformować cegiełki, które później układano w stosy do suszenia.
Zimą taka cegiełka pozwalała ugotować obiad, gdyż w przeciwieństwie do
cienkich gałązek i trzciny, którymi również palono, kiziak nie spalał
się szybko tylko tlił nawet przez kilka godzin.
piątek, 23 sierpnia 2013
Nowe obowiązki
Wkrótce zlikwidowano kuchnię i stołówką, a Janka z Basią zostały nagle,
nie tylko bez matki, ale i bez dachu nad głową. Na szczęście niedaleko
mieszkała ich znajoma pani Wigantowa. Jej syn poszedł do armii Andersa, a
ona była już starszą kobietą i zdawała sobie sprawę jak niewielkie ma
szansę przeżycia w łagrze. Zostając tutaj mogła przynajmniej zaopiekować
się dziewczynkami. Dlatego zdecydowała się podpisać papiery o
obywatelstwo białoruskie.
Po tym jak NKWD zabrało wujka Józefa i ciocię Zosię, pani Wigantowa
namówiła Marusię Harczenko, u której wcześniej wszyscy mieszkali, aby
zlitowała się i wzięła do siebie dziewczynki. W taki oto sposób, obie
zamieszkały u kolejnej Marii, w niedużym domku, na ulicy Stalina 105.
Była to również lepianka, ale miała podłogę z prawdziwych desek i duże
okna, które choć trochę upodabniały ją do prawdziwego domu. Znajdowała
się tam też przybudówka ze spiżarnią i szopa na siano, w której zimą
mieszkała krowa. Odtąd Janka miała całe dnie wypełnione pracą. Pomagała
Marusi w gospodarstwie, sprzątała, gotowała, pieliła w ogródku. Poza
przygotowywaniem kiziaku na zimę, najbardziej męczące było szorowanie
drewnianej podłogi. Raz na tydzień Janka musiała zmyć wszystko gorącą
wodą z ługiem, a później nożem, zeskrobać z niej cały bród. Robiąc to po
raz pierwszy nie mogła pozbyć się skojarzeń z Kopciuszkiem. Tę bajkę
usłyszała kiedyś w dzieciństwie od pani Błaszczykowej i bardzo jej się
wtedy spodobała. Bo biedna dziewczyna trafiła w końcu na wspaniały bal
do pałacu i zakochała się z wzajemnością w pięknym księciu. Tutaj latem,
gdy na dworze panował nieznośny upał, a w domu nie było nikogo innego,
Janka, jak Kopciuszek z bajki, pozwalała sobie na chwilę odpoczynku i
fantazji. Zasłaniała okna, i kładła się na podłodze, rozłożywszy na niej
uprzednio mokrą szmatę dla ochłody. Rozmyślała czasem o księciu z
bajki, który przybył by na białym rumaku i ją uratował. Najczęściej
jednak marzyła o jedzeniu. O białym chlebie z dżemem z agrestu, który
rósł w ich ogrodzie. I o plackach ziemniaczanych polanych gęstą, kwaśną
śmietaną. Albo o przepysznych ciastach, które mama piekła, co niedzielę.
wtorek, 20 sierpnia 2013
Proces
Na początku marca 1943 przyszło kolejne wezwanie do stawienia się w
siedzibie NKWD. Dostali je między innymi, Zofia i Józef Nietupscy,
Regina Nietupska i Ziuta Rudomina. Tym razem wszyscy spodziewali się, że
szybko nie wrócą. Regina była smutna, ale całkowicie zdeterminowana.
Ucałowała córki i pożegnała je słowami:
- Cokolwiek by się wydarzyło, pamiętajcie, że macie siebie. Bądźcie dla
siebie dobre i opiekujcie się sobą.
Janka zdawała sobie sprawę, że te słowa skierowane są przede wszystkim
do niej. Teraz to ona była całkowicie odpowiedzialna za dziesięcioletnią
Basię.
Obie dziewczynki patrzyły przez okno, jak matka razem z panią Ziutą
odchodzą w stronę politbiura. Na zewnątrz było widać pierwsze ślady
wiosny, ale Jance wydawało się, że zima już nigdy się nie skończy.
Przynajmniej ta, która zapanowała w jej sercu.
Kilka dni później pozwolono im przyjść na posiedzenie sądu, na którym
miała być rozpatrzona sprawa ich matki. Weszły do sporej sali. Na
ścianie wisiał portret Stalina na tle jakiejś czerwonej płachty. A pod
nim, przy podłużnym stole siedziało kilku urzędników. Na salę
wprowadzono oskarżonych. Odczytano im długą listę zarzutów i po raz
ostatni zadano pytanie czy podtrzymują swoje wcześniejsze zeznania i
decyzje. Oskarżeni skinęli głowami. Jeden z urzędników przeczytał akt
oskarżenia i wyrok. Dwa lata pracy w łagrze. Koniec. Więźniów
wyprowadzono, nie pozwalając nawet pożegnać się z rodzinami.
Janka przez chwilę miała wrażenie, że to wszystko jest tylko złym snem.
Wrócą teraz do domu, a wieczorem przyjdzie mama i oświadczy, że to była
tylko pomyłka. Ale, gdy przypomniała sobie to wszystko, co spotkało ją
przez okres ostatnich trzech lat uświadomiła sobie, że w tym kraju
pomyłki urzędnicze się nie zdarzały.
Wzięła za rękę Basię i poszły z powrotem do stołówki. Sama, z młodszą,
niezbyt zaradną, siostrą, czuła się zagubiona i zrozpaczona. Kiedy ma
się czternaście lat myśli się o beztroskim spędzaniu czasu i zabawie, a
nie o odpowiedzialności i przeżyciu w tak trudnych warunkach.
wtorek, 6 sierpnia 2013
Koniec przyjaźni polsko-radzieckiej
Niestety już wkrótce sytuacja polityczna uległa zmianie. Zaczęły
pojawiać się pogłoski o wielu tysiącach polskich oficerów, którzy
zaginęli bez wieści. Wielu ludzi podejrzewało władze sowieckie o zdradę i
ich wymordowanie. Dodatkowo stosunki polsko-radzieckie uległy
pogorszeniu, po tym jak armia generała Andersa opuściła nagle teren
Związku Radzieckiego i wraz z tysiącami uchodźców odpłynęła do Persji.
Zdecydowano się na taki krok już latem '42 roku, ze względu na coraz
mniej przychylną Polakom politykę Kremla. początkowy entuzjazm wywołany
amnestią poprzedniego roku i zgodą na utworzenie wojska polskiego,
zaczął słabnąć gdy władze sowieckie zaczęły piętrzyć trudności w związku
z wyposażeniem i zaopatrzeniem tej kilkudziesięciotysięcznej armii. W
obozach dla uchodźców, utworzonych przy punktach poborowych, wycieńczeni
ludzie umierali dziesiątkowani głodem i chorobami.
Gdy najpierw ograniczono, a następnie wiosną 1942 wstrzymano całkowicie
pobór, dowództwo polskie zdecydowało się na ewakuację polskich żołnierzy
i możliwie największej liczby towarzyszących im cywili. Była to decyzja
niezwykle trudna, gdyż oznaczała niemal całkowite zerwanie już i tak
napiętych stosunków między Stalinem a rządem polskim na uchodźctwie. Ale
najsilniej konsekwencje tej decyzji odbiły się na ponad dwustu
dwudziestu tysiącach obywateli polskich, którzy z różnych przyczyn
pozostali na terenach Związku Radzieckiego.
Niemal natychmiast aresztowano pracowników ambasady RP w Moskwie oraz
delegatów terenowych i tak zwanych mężów zaufania. Wszystkim znowu
odebrano polskie dokumenty, które otrzymali na mocy porozumienia
Majski-Sikorski. Miały im one wtedy umożliwić podróż przez Związek
Radziecki do tworzących się oddziałów generała Andersa.
Kolejny raz zaczęły się masowe wezwania na przesłuchania do NKWD. Na
jednym z nich Regina dowiedziała się, że wszyscy wywiezieni z terenów
białostoczyzny są traktowani jako obywatele Białorusi. Podsunięto jej do
podpisania papiery, które mówiły, że zrzeka się obywatelstwa polskiego
oraz, że chce, aby Białoruś należała do Związku Sowieckiego. Regina
wiele razy powtarzała, że nigdy tam nie mieszkała i po zakończeniu wojny
zamierza wrócić do swojego domu w Poznaniu. Tych argumentów nikt jednak
nie chciał słuchać. Za nie podpisanie wniosków groziła kara dwóch lat
pracy w łagrze. Tym razem wypuszczono ją, ale z rozmów z innymi
zesłańcami dowiedziała się, że wszystkim przedstawiano te same dokumenty
i grożono, a niektórych już osądzono. Mimo to, wraz z grupą Polaków z
Irtyszyska postanowili, bez względu na konsekwencje, nie podpisywać
podsuwanych papierów. I nie chodziło bynajmniej o rosyjskie paszporty,
ponieważ takie otrzymywali już dwukrotnie. Po raz pierwszy w Białymstoku
po wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski oraz powtórnie po
przewiezieniu do Kazachstanu. Wtedy jednak już z odpowiednią pieczątką
spiecpriesedleńców i zakazem przemieszczania się poza kołchoz, w którym
ich umieszczono. Tym razem jednak chodziło o coś znacznie więcej. Mieli
nie tylko przyjąć narodowość białoruską, ale także podpisać się pod
prośbą o przyłączenie terenów wschodniej Polski do Białorusi i Ukrainy.
Była to dość specyficzna forma przygotowanego przez rząd komunistyczny
referendum, które miało dowieść, że mieszkańcy tych terenów nigdy nie
uważali się za Polaków.
poniedziałek, 5 sierpnia 2013
Boże Narodzenie 1942
Boże Narodzenie 1942 roku było chyba najszczęśliwszym spośród tych
spędzonych na zesłaniu. W ich stołówce zebrali się wszyscy Polacy.
Ustawili stoliki i ławy tworząc jeden stół wigilijny, na którym każdy
postawił, co mu się udało zdobyć. Była ryba i kluski z makiem i dwie
beczki ukiszonej kapusty i ogórków. Nie było opłatka więc dzielili się
chlebem, życząc sobie jak zwykle prędkiego powrotu do domu. Tego roku
było w tych życzeniach jeszcze dużo nadziei.
Dzieciaki przygotowały jasełka. Janka była aniołem owiniętym w
prześcieradło, bo nie miała już żadnej białej bluzki. Ktoś jej zrobił
opaskę na czoło, do której przyczepiona była gwiazdka ze sreberka od
czekolady. Chociaż nic nie mówiła była bardzo dumna ze swojej roli.
Przechadzała się po prowizorycznej scenie prowadząc pastuszków do
żłóbka, w którym narodził się Chrystus. Na jednym jedynym zdjęciu jakie
zachowało się z tego okresu widać poważną dziewczynkę o ciemnych oczach.
Drobniutka i wychudzona nie wygląda na swoje czternaście lat.
O tym, że był to lepszy okres świadczył również patefon, który pewnego
dnia pojawił się w ich stołówce. Czy przyjechał tu aż z Polski w
bydlęcym wagonie czy pożyczono go z selsowietu jako dowód nowej, dziwnej
przyjaźni polsko-radzieckiej? Dzisiaj ciężko już dociec. Grunt, że wraz
z nim pojawił się pomysł zorganizowania w Irtyszysku potańcówki z
prawdziwego zdarzenia. Zaproszono na nią wszystkich, bez względu na
pochodzenie i narodowość. W wyznaczony wieczór, gdy wszyscy się zeszli,
ich niewielka stołówka wręcz pękała w szwach. Dziewczęta w warkoczach
przeplatanych kolorowymi wstążkami, panie w ufryzowanych na żelazko
lokach i panowie gładko ogoleni, we względnie czystych koszulach, które
przeważnie wisiały na nich jak na drewnianych wieszakach. Patrząc na
tych wynędzniałych i obdartych elegantów, Janka znowu przypomniała sobie
te wieczory, gdy jej rodzice wychodzili na karnawałowe wojskowe bale.
On dystyngowany, w mundurze galowym i wysokich błyszczących butach. Ona
niezwykle elegancka, w pięknej koronkowej sukni. Mimo swojej niezbyt
zgrabnej figury, jej matka zawsze wyglądała jak prawdziwa dama. Co z
tego zostało? Janka spojrzała na niewysoką, teraz niemal chudą kobietę w
szarej podniszczonej sukni. Poczuła nagłe uczucie smutku i jakiegoś
dziwnego rozczarowania. Ale gdy spojrzała w jej twarz, zobaczyła ten sam
ciepły uśmiech, który znała od lat. Wtedy postanowiła, że przetrwają i
wrócą w końcu do domu, choćby miały zapłacić najwyższą cenę.
sobota, 27 lipca 2013
Stołówka
U Rosjanki spędziły zimę. Ale już wtedy zawiązał się Komitet Polski.
Na podstawie porozumienia Sikorski-Majski, rząd radziecki zezwolił na
udzielanie międzynarodowej pomocy polskim zesłańcom w postaci paczek z
żywnością i odzieżą. Najczęściej były to konserwy mięsne, ryż, kasza,
mąka i cukier. Zdarzało się też skondensowane mleko, oliwa, a nawet
czekolada dla dzieci. W tym celu w głównych miastach poszczególnych
obwodów, powoływano Komitety Polskie, które miały zajmować się
rozdzielaniem darów między potrzebujących. Wszystkie dary dla tej części
Kazachstanu rozdzielane były w Pawłodarze. Do miasteczek i posiołków
bardziej oddalonych często docierały bardzo uszczuplone lub nie
docierały w ogóle.
W sprzyjających warunkach politycznych udało im się nawet uzyskać od
miejscowych władz lokal, w którym urządzono kuchnię polską. Jako
organizacja wspierająca zesłańców, otrzymywali paczki, a w nich cukier,
tłuszcz, mąkę, kaszę i inne produkty żywnościowe, z których
przygotowywali posiłki dla biednych, co w tamtych warunkach oznaczało
właściwie wszystkich. Regina, która miała już doświadczenie w
organizowaniu takiej samopomocy, została tam szefową kuchni. Poza samym
gotowaniem, zajmowała się też zaopatrzeniem i układaniem jadłospisu.
Wymagało to nie lada umiejętności logistycznych. Nie sztuka bowiem być
dobrym kucharzem, gdy ma się pełną spiżarnię. Ale przygotować pożywny
posiłek dla kilkudziesięciu osób, gdy ma się jedynie worek mąki i kilka
kilogramów ziemniaków to już prawdziwe wyzwanie.
Dzięki temu, na wiosnę mogła się wraz z córkami przeprowadzić do tej
kuchni. Ze starych desek zrobiły niewysokie przepierzenia, które
oddzielały od reszty pomieszczenia dwie małe sypialnie. W jednaj
zamieszkała Regina z dziewczynkami, a w drugiej ich nowa znajoma pani
Ziuta Rudomina z kilkuletnią córeczką Hanią.
środa, 17 lipca 2013
Haftowanie i dojenie
Janka często spędzała czas z
ich nową gospodynią, która miała maszynę do szycia i pięknie na niej haftowała.
Janka bardzo lubiła ją obserwować, przy pracy. Rosjanka podkładała gładki
materiał na tamborku pod stopkę maszyny i prawą ręką przesuwała go, to w jedną,
to w drugą stronę, a lewą kręciła kołowrotkiem, który wprawiał urządzenie w
ruch. Igła skakała raz tu, raz tam, a na materiale powstawał kolorowy wzór. Gdy
wszystko było właściwie obszyte Rosjanka wycinała małymi nożyczkami odpowiednie
fragmenty i voila, wykwintny haft Richelieu
był gotowy. W ten sposób wyczarowywała girlandy kwiatów i ażurowe koronki.
Jedne były delikatne i lekkie, a inne obfite i mięsiste. Kolorowe łączki i
eleganckie białe hafty w stylu angielskim. Wiele dziewcząt z miasta
przychodziło, żeby zamówić u niej taką ozdobę na bluzkę albo poduszkę. Widząc
zainteresowanie, z jakim jej pracę śledziła Janka, kobieta zaproponowała, że
nauczy ją tej sztuki. Niestety mimo wielu prób i usilnych starań z obu stron,
nic z tego nie wyszło. Janka nie była w stanie nadążyć za igłą, która zamiast
pięknych kwiatów haftowała tylko jakieś gryzmoły, plątała i rwała nitki. To
sprawiało, że efekt całej pracy był raczej żałosny.
Tak więc były już dwie
rzeczy, których Janka mimo najszczerszych chęci nie była w stanie opanować. A
mianowicie robótki ręczne i dojenie krów. Ta druga czynność, znacznie bardziej
prozaiczna, nastręczała jej bowiem równie dużo trudności. Gdy Janka obserwowała
Rosjanki i Kazaszki przy pracy, wydawało się, że nie może być prostszego
zajęcia. Wszystko jednak zmieniało się, gdy przychodziła jej kolej. Niby
wszystko robiła według instrukcji. Głaskała krasulę, żeby ją uspokoić,
podstawiała garnuszek i siadała zawsze z jej prawej strony, ale gdy zaczynała
ciągnąć za wymiona nie działo się zupełnie nic. Początkowo posądzała nawet Bogu
ducha winną krowę o krnąbrność i złośliwość. Sytuacja jednak powtarzała się
wielokrotnie i Janka w końcu musiała dać za wygraną.
czwartek, 27 czerwca 2013
Żółtaczka
Józef dostał pracę w
miejscowej przychodni jako felczer i od tej pory często jeździł do różnych mniejszych
posiołków szczepić dzieci, ponieważ na
tamtych terenach często występowały ogniska epidemii tyfusu plamistego. Była to
choroba szczególnie niebezpieczna dla dzieci, a przenoszona głównie przez wszy,
które były właściwie wszędzie. Wysoka gorączka, zmiany w sercu i innych
narządach wewnętrznych mogły mieć poważne konsekwencje w postaci zapalenia
płuc, nerek lub opon mózgowych. Przy braku odpowiednich leków i w warunkach
skrajnego niedożywienia jakie panowało na wsi, choroba bardzo często kończyła
się śmiercią. Jedyną dostępną metodą ochrony była wynaleziona w latach
dwudziestych szczepionka polskiego profesora Rudolfa Weigla. Opierała się ona
na hodowli zdrowych wszy, które następnie zarażano w warunkach laboratoryjnych
i odpowiednio preparowano. Wujek Józef, aby uchronić się przed zakażonymi insektami,
zawsze po powrocie do domu obsypywał się cały jakimś śmierdzącym proszkiem
owadobójczym, a Zofia dodatkowo wyparzała w ługu wszystkie jego ubrania. Dziewczynki
Nietupskich również zostały zaszczepione. Niestety z powodu braku czystych i
wysterylizowanych narzędzi, Jance, przy okazji, wszczepiono wirus żółtaczki. Leżała
w łóżku, a jej skóra i białka oczu, z dnia na dzień, coraz bardziej nabierały
odcienia dojrzałej cytryny. Regina była przerażona, ale wujek zalecił jedynie podawać
jej kluski z białej mąki z cukrem, bez żadnego tłuszczu. Początkowo Janka
zachwycona była takim specjałem, ale po tygodniu nie mogła patrzeć już na
przyrządzane przez matkę posiłki. Nie było jednak wyjścia i po kilku tygodniach
ta monotonna dieta zaczęła wreszcie przynosić efekty, aż do całkowitego
wyleczenia.
Ponieważ
Janka, podczas choroby, rzadko wychodziła z domu, Regina przyniosła jej do
czytania, pożyczonego od kogoś "Pana Tadeusza". Było to już dość
mocno zniszczone, kieszonkowe wydanie dzieła wieszcza. Janka przeczytała je
raz, drugi, trzeci. A później czytała w kółko aż ulubione fragmenty zaczęły
same układać się w pamięci w kolejne wersy.
środa, 26 czerwca 2013
Przeprowadzka do Irtyszyska
Na początku września,
sytuacja w Pieczierysku pogorszyła się na tyle, że wiele polskich rodzin
postanowiło przenieść się do oddalonego o kilkanaście kilometrów w linii
prostej, ale położonego po drugiej stronie rzeki, Irtyszyska. Uznawano bowiem, że w większym
mieście łatwiej będzie znaleźć pracę i mieszkanie. Do podobnych wniosków doszli
także dorośli członkowie rodziny Nietupskich. W dotychczasowym miejscu i tak
nie mogli dłużej zostać, ponieważ do Starej Marii przyjechała z bombardowanego
Leningradu, synowa z trójką dzieci. I po raz kolejny zrobiło się za ciasno.
Dlatego też, w połowie
września, podczas jednej z wypraw na targ, Regina znalazła dla nich nowe lokum
u młodej Rosjanki, której męża właśnie powołano do wojska. Jak zwykle nie było
to nic więcej ponad skromną lepiankę, ale na podwórku znajdowała się głęboka
studnia, dzięki czemu dziewczynki nie musiałyby już nosić ciężkich wiader z
rzeki.
Udało im się także znaleźć
szofera, który za niewielką opłatą zgodził się przewieźć ich, wraz ze skromnym
dobytkiem do miasta. Po tygodniu spakowali więc swoje rzeczy, których z
miesiąca na miesiąc było zresztą coraz mniej, i w umówionym dniu stawili się
gotowi do drogi. Latem, gdy rzeka płynęła już normalnym korytem, podróż promem
trwała kilkanaście minut. Czas ten wydłużał się znacznie tylko wiosną, gdy
Irtysz tworzył szerokie rozlewisko i prom musiał być ciągnięty kilka kilometrów
wzdłuż brzegu, przez mały parostatek. Teraz przeprawa była krótka, ale niestety,
gdy już przybili do nabrzeża i ciężarówki zaczęły powoli zjeżdżać z pokładu,
ich kierowca najwyraźniej źle obliczył odległość i po chwili jedno z kół
zjechało z trapu, a samochód zawisł niebezpiecznie przechylony nad powierzchnią
wody. Nagle wokół zapanował straszny rwetes. Ludzie biegali, krzyczeli, każdy
spieszył się do swoich zajęć, a tu nieszczęsna ciężarówka utknęła tarasując
cały wyjazd. Kierowca przeklinał i próbował ruszyć, grupka mężczyzn krzątała
się wokół próbując go popchnąć. Na nic się to jednak zdało. Trzeba było
rozładować cały samochód, przynieść bale i deski, którymi podparto feralne koło
i siłą mięśni wypchnąć samochód na brzeg. Kiedy wreszcie się to udało, wszyscy
odetchnęli z ulgą i ponownie załadowali się na ciężarówkę. Trwało to jednak
kilka godzin i zanim dotarli na miejsce był już prawie wieczór.
Po raz pierwszy od
przybycia do Kazachstanu ich mała grupka rozdzieliła się. Regina z Janką i
Basią zamieszkały u młodej Rosjanki. Natomiast wujkowi i cioci, wspólne
mieszkanie zaproponowała poznana wcześniej starsza pani, Franciszka Wigantowa. Emilia
Rożek, z którą tak się już zżyli, opuściła ich już kilka tygodni wcześniej.
Wyjechała z Pieczieryska, ponieważ dostała wiadomość od swojej teściowej i jej
córki, że one również zostały wywiezione z Polski i trafiły do Ałtajskiego
Kraju. Postanowiła więc do nich dołączyć. Przed wyjazdem pani Emilii, obiecali
sobie, że odnajdą się i spotkają dopiero po powrocie do Polski. I Janka
dotrzymała tej obietnicy.
czwartek, 20 czerwca 2013
Uchodźcy
W sierpniu w Kazachstanie zaczęli pojawiać się pierwsi uchodźcy
ewakuowani z terenów zajętych przez Niemców. Były to przeważnie rodziny
oficerów i ważniejszych urzędników z Kijowa, Smoleńska i Stalingradu.
Kwaterowano ich w, już i tak przepełnionych, chatach miejscowych. Z tą
różnicą, że w przeciwieństwie do polskich zesłańców, ci nie musieli
nikomu płacić za mieszkanie. Dodatkowo z selsowietu otrzymywali
przydziały na kapustę, ziemniaki i chleb, czyli produkty, których tutaj
wszystkim brakowało. Nie przysporzyło im to więc sympatii wśród
miejscowej ludności, która z zawiścią patrzyła jak rozkradane są owoce
ich pracy. W tej sytuacji wytworzyła się jakaś dziwna symbioza i
wspólnota między Polakami a kołchoźnikami, którzy tych pierwszych
uznawali bardziej za "swoich" niż własnych krajanów przesiedlonych na te
tereny z powodu działań wojennych, ale uprzywilejowanych z powodu
koneksji rodzinnych.
Tymczasem rodzina Nietupskich postanowiła przenieść się do oddalonego o
kilkanaście kilometrów, położonego po drugiej stronie rzeki,
Irtyszyska. Dorośli uznali bowiem zgodnie, że w większym mieście łatwiej
będzie znaleźć pracę i mieszkanie. W dotychczasowym miejscu i tak nie
mogli dłużej zostać, ponieważ do Starej Marii przyjechała z
bombardowanego Leningradu, synowa z trójką dzieci. I znowu zrobiło się
zbyt ciasno.
Dlatego też pod koniec lipca, podczas jednej z wypraw do Irtyszyska,
Regina znalazła dla nich nowe lokum u młodej Rosjanki, której męża
właśnie powołano do wojska. Jak zwykle nie było to nic więcej ponad
skromną lepiankę, ale na podwórku znajdowała się głęboka studnia, dzięki
czemu dziewczynki nie musiały już nosić ciężkich wiader z wodą z rzeki.
poniedziałek, 17 czerwca 2013
Wielka Wojna Ojczyźniana
Kiedy do Kazachstanu dotarły wiadomości o wybuchu wojny z Niemcami,
większość obywateli wydawała się wręcz zadowolona. Mimo ciągle
powtarzanych komunikatów radiowych o okrucieństwie i zdradzieckich
działaniach niedawnego sojusznika, nikt tu nie lamentował z tego powodu.
Szeptano nawet, że gdy zjawi się Niemiec to wreszcie będzie wszystkim
lepiej. Regina często słysząc takie rzeczy, studziła ten naiwny
optymizm. Zbyt dobrze pamiętała jeszcze czasy spędzone pod zaborami, by
równie łatwo dać się ponieść tej nowej idei. Rosjanie jednak nie dawali
wiary jej słowom i machali tylko ręką, gdy ich ostrzegała. Nikt tu nie
słyszał wcześniej określeń ubermenschen ani lebensram. Wszyscy natomiast
doskonale wiedzieli, co kryje się pod pojęciem Gławnoje Uprawlenie
Łagieriej. Wydawało się, że gorszej biedy i terroru niż władza
radziecka, nikt im zgotować nie może. A póki wojna toczyła się z dala od
ich domów, Hitler i jego faszyści, wydawali się mniejszym złem niż
grożący im łagrem za niewyrobione normy, naczelnik kołchozu.
Stalin natomiast wydawał się tak zdruzgotany tym podstępnym atakiem na
Związek Radziecki, że pierwszą odezwę do narodu wygłosił po niemal
trzech tygodniach od rozpoczęcia niemieckiego blitzkriegu. W tym czasie
Grupy Armii Północ feldmarszałka Leeba i Armii Środek feldmarszałka
Bocka zdążyły już wedrzeć się w głąb Rosji niszcząc i paląc wszystko na
swojej drodze. Świetnie uzbrojone jednostki niemieckie dziesiątkowały
zdezorientowane i pozbawione łączności oddziały radzieckie. A samoloty
Luftwaffe bombardowały Kijów, Mińsk, Kowno, a nawet Murmańsk i Odessę.
Linia obrony ustalona w pobliżu byłej granicy polsko-radzieckiej pękła
niemal równie szybko jak osławiona linia Maginota, którą Niemcy
przekroczyli kilkanaście miesięcy wcześniej zajmując Francję.
Niezwyciężona armia radziecka załamała się pod naporem i z dnia na dzień
ponosiła coraz większe straty.
Zimą 1941 roku sytuacja była już bardzo ciężka. Mimo że front był daleko
od stepów Kazachstanu, życie jego mieszkańców stało się bardzo trudno.
Brakowało żywności. Wielu Rosjan cierpiało taki sam głód jak polscy
zesłańcy, gdyż niemal wszystko co wytworzono w kołchozie, trafiało na
front. Ci którzy próbowali coś ukryć, choćby to było kilka zgniłych
ziemniaków, trafiali pod sąd i sądzono ich jako zdrajców. Coraz częściej
też przychodziły pochoronki, zawiadamiające o śmierci mężów, braci i
synów. Miejscowi mówili na nie listy-trumny, a listonosz który je
przynosił witany był w Pieczierysku z coraz większą niechęcią.
Paradoksalnie wybuch wojny Polakom na zesłaniu przyniósł poprawę ich
statusu. Nie tylko z powodu zawarcia układu Sikorski-Majski,
przywracającego stosunki dyplomatyczne między Polską a Związkiem
Radzieckim, ale przede wszystkim dlatego, że łatwiej było im odtąd
znaleźć pracę i coś kupić. Samym Rosjanom coraz gorzej się powodziło.
Wiele kobiet, których mężowie poszli na front, nie było w stanie
poradzić sobie z utrzymaniem gospodarstw. Dwa tygodnie po podpisaniu
traktatu ogłoszono dekret o amnestii dla wszystkich Polaków, którzy nie z
własnej woli znaleźli się na terenie Związku Radzieckiego. Oznaczało to
również, że zwolnieni z więzień i łagrów zostaną wszyscy polscy
żołnierze wzięci do niewoli we wrześniu '39 roku. Oznaczał nadzieję dla
rodzin takich jak rodzina Janki, że ich ojciec żyje i wkrótce je
odnajdzie.
W dniach, gdy one karmiły się tą nadzieją i z niecierpliwością
wyczekiwały dobrych wiadomości, wysłannik rządu polskiego, Józef Czapski
próbował ustalić los ponad ośmiu tysięcy polskich oficerów, a wśród
nich także kapitana Juliana Nietupskiego, po których ślad zaginął. Ale
jedyne, co usłyszał to, że wszyscy oni zbiegli i znajdują się
prawdopodobnie na terenie Mandżurii. Również w tym samym niemal czasie z
więzienia na Łubiance wypuszczono bez skarpetek, w koszuli i
kalesonach, niezwykle istotnego więźnia, któremu powierzono misję
utworzenia polskiej armii na terenie Związku Radzieckiego. Ponownie
otwarto ambasadę polską w Moskwie, a na początku 1942 roku wydano
zezwolenie na utworzenie dwudziestu jej delegatur. Ich pracownicy,
wybrani głównie spośród samych zesłańców mieli zająć się dostarczaniem
pomocy i rozdzielaniem darów dla najbardziej potrzebujących Polaków.
Wszyscy wiązali z traktatem wielkie nadzieje. Gdy tylko zaczęły
rozchodzić się pogłoski o formowaniu polskiego wojska pod dowództwem
generała Władysława Andersa, wielu Polaków ruszyło na jego poszukiwanie.
Rozpoczął się wielki eksodus tysięcy wyniszczonych, chorych i
zdesperowanych ludzi, którzy szukali drogi powrotnej do swojej utraconej
ojczyzny. Gdy tylko wiadomości te dotarły do Pieczieryska, Janka była
gotowa, by także wyjechać, ale matka jej to wyperswadowała. Nie miały
żadnych dokładniejszych informacji o tym, gdzie wojsko stacjonuje, gdyż
mimo oficjalnej dyrektywy Stalina w politbiurze Żelezince nikt nie umiał
albo nie chciał im w tej sprawie pomóc. Poza tym Regina obawiała się,
jak się później okazało słusznie, że w tak dużym skupisku ludzi trudno
będzie zdobyć coś do jedzenia. Tutaj miały dach nad głową i możliwość
zarobienia na chleb. Tam czekała je tylko niewiadoma. Janka długo nie
mogła pogodzić się z decyzją matki. Początkowo traktowała ją jak
odrzucenie jedynej szansy powrotu do domu. Po latach jednak uznała ją za
słuszną w tamtych warunkach. Zwłaszcza, że nie otrzymały żadnej
wiadomości od Juliana, podczas gdy niektórzy oficerowie wysyłali listy, a
nawet wojskowych gońców ze specjalnymi glejtami na przejazdy, po swoje
rodziny. Nie mogły też wiedzieć, że do jednego z punktów poboru zgłosił
się też mąż Basi Rybickiej, którego wypuszczono z jednego z łagrów na
Kołymie. Wiedział on o wywiezieniu rodziny Nietupskich i od dawna
próbował ich odnaleźć poprzez Czerwony Krzyż, niestety bezskutecznie.
środa, 12 czerwca 2013
Droga na targ
Ponieważ ich zasoby
materialne bardzo szybko się kończyły, na wiosnę Regina zaczęła szukać pracy.
Na żadną stałą posadę nie mogła tu liczyć. A już na pewno nie na taką, która
byłaby choć trochę związana z jej wykształceniem. W Pieczierysku nikt bowiem nie
słyszał o kapeluszach z woalkami i batikach. Rosjanki jednak często
potrzebowały pomocy w gospodarstwie i ogrodach nad Irtyszem. Regina zabierała
więc Jankę i szły sprzątać, pielić i oporządzać krowy. Nie dostawały za to
przeważnie pieniędzy, tylko trochę mąki, mleka albo innych produktów
żywnościowych.
Czasami Regina jechała z
Józefem do Irtyszyska, bo w większym miasteczku znacznie łatwiej było dostać
coś do jedzenia albo coś sprzedać. Wcześniej było to niemożliwe, bo nie wolno
było zesłańcom opszczać miejsca zamieszkania bez specjalnego zezwolenia.
Dopiero od 1941 roku pozwolono im przemieszczać się w obrębie obłastii. Oznaczało
to, że mogli teraz bez przeszkód udać się na targ do Irtyszyska. Były jednak tylko
dwa sposoby, aby przeprawić się na drugą stronę rzeki. Jednym z nich była
przeprawa promem, który cumował mniej więcej pięć kilometrów w dół rzeki, tam gdzie
kończyły się tereny zalewowe i koryto było dostatecznie głębokie. Drugim - rybackie
łodzie, o dostatecznie płaskim dnie, żeby mogły wpływać nawet na mieliznę. Miejscowe
kobiety, które jeździły na bazar z wielkimi koszami warzyw, jaj, serów i innych
wyrobów, najczęściej przeprawiały się na drugą stronę właśnie tymi niewielkimi dłubankami.
Było to rozwiązanie z pewnością szybsze, ale znacznie bardziej niebezpieczne.
Któregoś razu, Regina z Józefem również postanowili spróbować tego transportu.
Gdy wsiadali, łódka była już tak pełna ludzi i towarów, że krawędź burty tylko
nieznacznie wystawała ponad lustro wody. Wkrótce okazało się też, że nie jest
zbyt szczelna i całą drogę trzeba było z niej wylewać wodę. Regina, która nie
potrafiła pływać i panicznie bała się utonięcia, przez całą drogę ściskała
ramię Józefa i przysięgała, że nigdy już do takiej łupinki nie wsiądzie. Na
szczęście udało im się szczęśliwie dotrzeć do drugiego brzegu. Wrócili już
jednak promem, który mimo że był równie wysłużony, przez swoją masę i grubą
stalową linę, wzdłuż której się poruszał, sprawiał mimo wszystko wrażenie bardziej
stabilnego i bezpiecznego.
Janka również wybrała się
kiedyś z wujkiem na targ. Było już prawie lato więc szła całą drogę na bosaka,
żeby nie zniszczyć sobie butów. W tamtym klimacie, gdzie większość ludzi o tej
porze roku chodziła na bosaka, nie było w tym nic dziwnego. Widocznie jednak
stopy dziewczynki jeszcze się nie przystosowały do lokalnych zwyczajów, bo po
kilku kilometrach marszu tak sobie odbiła pięty, że całą drogę powrotna musiała
pokonać idąc na palcach, jęcząc i pochlipując, gdy boląca część stopy dotykała
ziemi. Na szczęście wujek miał jeszcze jakieś zapasy w swojej felczerskiej
torbie i gdy tylko wrócili do domu, zrobił jej kojący okład na nogi.
sobota, 8 czerwca 2013
Wiosenne zmiany
Razem z wiosną zaszły też diametralne zmiany w ich małej domowej
społeczności. Gdy tylko zrobiło się ciepło Andriej się ożenił i
przyprowadził do Amfisy swoją młodą żonę. Zdaje się, że najbardziej
dotknęło to Basię, której przestał poświęcać tyle uwagi, co wcześniej.
Na szczęście było już na tyle ciepło, że dzieciaki mogły znowu spędzać
całe dnie poza domem, więc wkrótce Basia znalazła nowych towarzyszy
zabaw. I niechętnie wracała do ciemnego, zatęchłego pokoiku, w którym
wszyscy mieszkali. Zresztą teraz w ich małym domku zrobiło się tak
ciasno, że nie sposób się było pomieścić. W końcu więc, Amfisa, w
rozmowie z ciocią Zosią i Reginą poprosiła, żeby poszukali innego domu.
Polubiła ich bardzo i nie chciała wyrzucać, ale nie miała innego
wyjścia.
Wkrótce zamieszkali w innym drewnianym domu u trzech Marii. Matkę
wszyscy nazywali Starą Marią, a jej dwie córki dla odróżnienia Maszą i
Marusią.
Ich dom wydawał się równie zadbany jak Amfisy, ale już wkrótce okazało
się, że są tam jeszcze dodatkowi lokatorzy w postaci całej kolonii
pluskiew. Pewnego wieczoru Janka polując na insekty zauważyła, że część z
nich znika w szparze pod oknem. Wzięła nieduży patyk i wcisnęła go
głęboko w szczelinę, żeby wypłoszyć owady. Zamiast tego jednak odłupała
kawał tynku, pod którym ukazał się fragment drewnianej ściany całkowicie
pokryty odwłokami pluskiew. Janka odskoczyła z okrzykiem obrzydzenia, a
pluskwy rozbiegły się po pokoju. Janka razem z Basią waliły butami
gdzie popadnie, a wkrótce do tej wojny przyłączyli się także dorośli.
Opukiwali wszystkie ściany siejąc zamęt wśród pluskiew i demolując
pokój. Kiedy skończyli mieszkanie wyglądało jak pobojowisko, a na
ścianach w kilku miejscach widać było znaczne ubytki tynku. Na szczęście
było to jedynie gliniaste błoto pomieszane z kiziakiem, więc następnego
dnia łatwo doprowadzili wszystko do porządku.
piątek, 7 czerwca 2013
Kry na Irtyszu
Na początku kwietnia zima wreszcie zaczęła ustępować. Wraz z nastaniem
cieplejszych dni zaczęły się roztopy. Janka nigdy wcześniej czegoś
takiego nie widziała. Wielkie połacie śniegu zaczęły z dnia na dzień
zamieniać się w błotniste bajorka. Woda, która nie mogła wsiąkać w
zmrożoną ziemię zbierała się w każdym, nawet najmniejszym zagłębieniu,
tworząc wszędzie kałuże i małe jeziorka. Już po tygodniu mieszkańcy
Pieczieryska musieli zacząć kopać rowy, żeby odprowadzić nadmiar wody
sprzed swoich domów. Ale prawdziwe widowisko działo się zupełnie gdzie
indziej. Przez całą zimę Irtysz był zamarznięty i pokryty grubą warstwą
śniegu. Dzięki temu, mogły tamtędy jeździć nawet karawany załadowanych
towarem samochodów ciężarowych. Gdy jednak śnieg stopniał przejazdy
takie robiły się zbyt niebezpieczne. Ciężarówki zmieniały trasę jadąc
kilkadziesiąt km dalej na południe, gdzie znajdował się najbliższy most,
a leżące po drugiej stronie rzeki miasto Irtyszysk na kilka tygodni był
odcięte od świata. Dopiero gdy cała kra spłynęła mógł zacząć znowu
kursować prom i małe rybackie łódki. Zanim to jednak nastąpiło, na rzece
rozpoczynał się istny wiosenny spektakl. Najpierw nad rzeką rozlegały
się huki, które przywodziły na myśl wystrzały armatnie. Płynąca pod
spodem woda kruszyła lód i wypychała go do góry piętrząc w olbrzymie
bloki, które zderzały się ze sobą tworząc ciągle nowe bryły i formacje.
Janka, razem z innymi dzieciakami biegała niemal codziennie nad rzekę
obserwować płynące kry. Niektóre z nich, były wysokie jak domy, inne
wystrzelały w górę ostrymi szpicami , a jeszcze inne wyglądały jak wraki
tonących okrętów.
Z dnia na dzień nurt był coraz silniejszy, a kry poruszały się coraz
szybciej. Pod koniec kwietnia były już całe popękane i poprzetykane
wąskimi kanalikami, w które wpływała woda. Gdy się zderzały i kruszyły,
wydawały dźwięk tłuczonego szkła.
A później, gdy pewnego przedpołudnia Janka przyszła nad rzekę, nie było
już ani jednej. Irtysz znowu był ciemny i milczący. Wszędzie tam, gdzie
brzeg był płaski, woda wgryzała się w ląd nawet na kilka kilometrów. Aż
po horyzont widać było tylko wystające z wody czubki niewysokich drzew i
powykręcane gałęzie krzaków. Taki stan wody utrzymywał się aż do końca
maja. A gdy woda zaczynała się cofać, pozostawiając żyzne mady, kobiety z
Pieczieryska szły wytyczać i obsiewać swoje ogrody.
piątek, 31 maja 2013
Wyprawa po tał
Pewnego dnia, gdy mróz nieco zelżał pojawił się Piecia z propozycją
nowej przygody.
- No malczuszki, diewuszki, dawaj pajdjom na tał.
Wiedziały już, że tał to cienkie gałązki krzewów, które zbierano na
opał. Ale skąd Piecia chciał je teraz wziąć, gdy wszystko znajdowało się
pod grubą warstwa śniegu?
Po owinięciu się w liczne warstwy szali, chust i grubych skarpet były
gotowe do wyjścia. Razem z grupką podrostków z sąsiedztwa poszli
wcześnie rano nad rzekę, gdzie wiatr odsłonił spod śniegu kępy
niewysokich krzewów. Niewielką siekierką wyrąbywali gałęzie i układali
je w duże wiązki, przewiązane sznurkiem. Gdy mieli ich już dostatecznie
dużo, każdy zabierał pęk i ruszał w kierunku wioski. Ponieważ gałęzie
były zbyt długie, by nieść je w rękach, należało opierając grubsze końce
na ramieniu, ciągnąć resztę za sobą. Zanim doszli z powrotem do domu
Janka była już nieźle zmęczona, ale i dumna z tego, że zebrała prawie
tyle samo chrustu co Piecia, mimo że był od niej prawie o głowę wyższy i
dużo silniejszy.
Rąbiąc później drewno na opał, Janka przypomniała sobie jak, w
Białymstoku wujek Józef, uczył ją piłować grube polana. Nie pozwalał jej
wtedy rąbać większych kawałków siekierą, bo uważał, że to za ciężka i
zbyt niebezpieczna praca dla dziewczynki. Teraz Janka mogła już tylko z
rozrzewnieniem wspominać tę jego troskę, bo tutaj szybko musiała się nie
tylko nauczyć rąbać siekierą, ale i dźwigać ciężkie polana. Chociaż i
tak najgorsze było noszenie wody z rzeki. Teraz na szczęście nie musiała
tego robić tak często, bo zamiast wody z rzeki topili śnieg, którego
było wszędzie wokół pod dostatkiem. Kłopot z noszeniem wody polegał
głównie na tym, że cała wieś leżała na bardzo wysokim brzegu. Żeby
dostać się do wody trzeba było albo schodzić śliską, stromą skarpą albo
chodzić daleko do położonych niżej mniejszych strumyków. Na początku
nosiła po jednym wiadrze, ale później ktoś jej pokazał jak zrobić z
długiego kija koromysło. Zakładało się ten drąg na kark, a na każdym
jego końcu zawieszało wiadro z wodą. Cała trudność polegała na tym, aby
podczas marszu wprawić oba wiadra w ruch przeciwstawny do ruchu ciała,
tak, aby zbytnio się nie przechylały i żeby wody z nich nie chlapała.
Dodatkowo w obu wiadrach musiało być ciągle tyle samo wody, bo inaczej,
człowiek przechylał się na jedną stronę jak ramię wagi i znowu wszystko
się wylewało. Z początku taki wyczyn jak pokonanie odcinka między rzeką a
wsią wydawał jej się zupełnie nierealny. Więc gdy w końcu wpadła w
odpowiedni rytm i udało jej się donieść do domu niemal całą zawartość
obu wiader, była z siebie niezwykle dumna.
Ale czasami patrzyła na swoje dłonie pokryte bąblami i odciskami i
zastanawiała się czy naprawdę należą do niej. Przypominała sobie różne
rzeczy, które robiła w Polsce i te wspomnienia wydawały jej się tak
odległe, że aż nierealne. Czy to możliwe, że nadal była tą samą
dziewczynką, która siedząc na huśtawce w ogrodzie marzyła o dalekich
podróżach?
poniedziałek, 20 maja 2013
Dawni przyjaciele
W długie zimowe wieczory, siedząc w nędznej chałupie Janka często
zastanawiała się, co w tej chwili robią jej koleżanki. Halinka
Onbahówna, która kilka lat przed wybuchem wojny wyjechała z rodzicami na
Śląsk, bo jej ojciec dostał tam wojskowe przeniesienie. Janka
Fikusówna, która mieszkała kilka domów dalej na Winogradach. Antek i
Krysia Ossowcy, którzy bawili się z nią w chowanego w ogrodzie. I jej
najlepsza przyjaciółka Terenia Gołębiewska, od której Janka nie miała
żadnej wiadomości odkąd wyjechała z Poznania. Mimo że te wspomnienia
napawały ją smutkiem, zawsze widziała w nich tylko uśmiechnięte twarze.
Tak jak gdyby nic się nie zmieniło. Te sama miejsca, ci sami ludzie i
tylko Janki brakowało wśród nich.
W okolicach lutego czy marca Jance szczególnie zaczęła doskwierać nuda.
Marzyła o tym, żeby wyjść na zewnątrz i pobawić się z innymi dziećmi,
ale wciąż było zbyt zimno, żeby mogła dłużej przebywać na dworze.
Pewnego dnia przyszedł wujek Józef i widząc jej zrezygnowanie zaczął ją
namawiać, żeby poszła nad rzekę, bo tam mnóstwo dzieci ślizga się po
zamarzniętym Irtyszu. Jance aż się oczy zaświeciły z podniecenia, ale
bardzo szybko przypomniała sobie swoje buty i ból zmarzniętych stóp za
każdym razem, gdy musiała wyjść na zewnątrz, Wujek jednak przekonał ją,
że jeśli pobiegnie szybko i nie będzie stała dłużej niż minutę w jednym
miejscu, to nogi z pewnością jej się rozgrzeją.
piątek, 17 maja 2013
Prażnik
Nawet się nie spostrzegli kiedy minął cały listopad i połowa grudnia.
Pewnego dnia pani Emilia napomknęła przy kolacji, że zbliżają się święta
Bożego Narodzenia i wywołało to prawdziwą burzę przy stole. Wszyscy
uznali zgodnie, że trzeba przygotować wieczerzę wigilijną. Każdy jednak
miał inny pomysł jak powinna wyglądać. Basia próbowała dowiedzieć się
czy będzie choinka i prezenty, ale starsza siostra ofuknęła ją ostro.
Kilka dni później wujek Józef wrócił z poczty taszcząc ze sobą sporą
paczkę. Był to prezent od ich rodziny z Wojszek. Wewnątrz, poza listem
pełnym życzeń i ciepłych słów, które miały dodać im otuchy był także
niewielki kawałek opłatka i sporo produktów żywnościowych, dzięki którym
panie przygotowały na Wigilię prawdziwą ucztę. Były kluski z makiem i
chleb ze smalcem, a zamiast prezentów szara przędza, z której Regina
zrobiła później na drutach skarpetki i rękawiczki. Niezwykle cennym
darem było też kilka kawałków szarego mydła, którego w postępowej Rosji
Radzieckiej nie można było uświadczyć prawie nigdy. Przed wieczerzą,
wujek Józef starannie podzielił opłatek na równe części i rozdzielił
między wszystkich domowników. Po jedzeniu wszyscy śpiewali kolędy
próbując wspólnie stworzyć choć namiastkę świątecznej atmosfery w tym
obcym, niegościnnym miejscu.
Kiedy zgasła lampka oliwna i wszyscy położyli się już spać, Janka leżała
bez ruchu na swoim posłaniu i wsłuchiwała się w ciche oddechy
otaczających ją ludzi. Długo jeszcze nie mogła zasnąć. Ciągle wracały do
niej obrazy, ostatnich szczęśliwych świąt spędzonych na Winogradach.
Przy zastawionym świątecznymi potrawami stole siedzieli rodzice, a Basia
wyciągała prezenty spod choinki i rozsupływała kolorowe wstążki.
Zdawało jej się, że widzi też siebie jak trzyma na kolanach swoją
ukochaną lalkę, Wandzię i podziwia jej piękne czarne loki. To był
prezent od cioci Zosi Radomskiej, która ze swojego obciętego warkocza
kazała perukarzowi wykonać nowe włosy dla lalki. Wcześniej sztuczne
włosy ciągle się plątały i mechliły, a teraz wreszcie Janka mogła ją
czesać do woli. Wandzia, jak co roku, dostała też zupełnie nowy strój,
uszyty przez mamę. Tym razem był to piękny kontusz obszyty złotym
kremerkiem, a do niego spódnica i falbaniasta halka. Na głowie miała
rogatywkę z kolorowym piórkiem i kokardy wplecione w warkocze.
Później obraz zaczął powoli zanikać i Janka zapadła w głęboki,
niespokojny sen.
Następnego dnia wszyscy się pochorowali i bez wyjątku cierpieli na
okropne dolegliwości żołądkowe. Po tak długim czasie kiepskiego i
jednostajnego jedzenia spożycie świątecznych przysmaków okazało się
fatalne w skutkach. Jednak, gdy tylko skończyło się dobre jedzenie,
skończyły się też problemy żołądkowe, co babcia Amfisa skwitowała ze
śmiechem:
- Nie ma się, co martwić. U nas tak już jest, że po każdym prażniku
sraczka.
wtorek, 14 maja 2013
Pierwsza zima
Po
krótkiej jesieni, szybko nastała mroźna zima, a wraz z nią potworne mrozy i
burze śnieżne, które czasami na kilka dni, paraliżowały życie w całej osadzie. Burany, jak nazywali je miejscowi,
nadchodziły gwałtownie i uderzały z taką siłą, że wydawało się, że zniszczą
wszystko na swojej drodze. Najpierw potężna chmura gdzieś w oddali przysłaniała
horyzont, a później ta ściana ciemności zbliżała się, z impetem waliła i
zasypywała wszystko szalejącym śniegiem. Janka nigdy wcześniej czegoś takiego
nie widziała. To nie były pojedyncze, wirujące na wietrze płatki śniegu, ale
zbita, zimna masa, która porywała wszystko niczym pędząca lawina. Człowiek,
który znalazł się nieopatrznie w centrum tego żywiołu, momentalnie tracił
orientację. Zdarzało się, że ludzie zamarzali kilka kroków od progu własnego
domu, nie wiedząc zupełnie gdzie się znajdują. Dlatego też, gdy na zewnątrz
szalał buran, nawet potrzeby fizjologiczne załatwiano wewnątrz chaty, a wodę do
mycia i gotowania wytapiano ze śniegu zgarniętego na progu. Drzwi we wszystkich
chałupach otwierały się do wewnątrz, aby zaspy po buranie nie zablokowały wyjścia.
A i tak zdarzało się, że nieraz ludzie musieli wychodzić przez okno, bo za
drzwiami mieli śnieżną ścianę. Zresztą śnieg, jak piasek, przemieszczany
wiatrem po stepie to w jednym miejscu tworzył wysokie hałdy, to znów gdzie
indziej odsłaniał nagą, spękaną od mrozu ziemię. Gdy tak siedzieli w zamknięciu
przez kilka dni, Janka wyobrażała sobie czasami, że wylądowali na bezludnej
wyspie, otoczonej zewsząd wodami oceanu albo, że śnieg zasypał cały świat i w
tej swojej małej drewnianej arce są jedynymi ocalałymi od zagłady ludźmi.
Pierwsza zima na zesłaniu
była dla wszystkich Polaków niezwykle trudna. Żadne z nich nie było
przygotowane na takie warunki. Nie mieli odpowiednich butów ani ubrań. W czasie
największych mrozów, które dochodziły nierzadko do minus czterdziestu stopni
Celsjusza miejscowa ludność zabezpieczała się przed zimnem zakładając grube
fufajki, watowane spodnie i specjalne buty, tak zwane pimy. Ich konstrukcja
była bardzo prosta: grube, filcowe walonki, które nierzadko, dla większej
izolacji, wypychano starymi gazetami. Zarówno kobiety jak i mężczyźni owijali
sobie szczelnie głowy chustami, tak, aby jak najmniej twarzy pozostawało
odkryte. Dopiero na to zakładali futrzane czapki uszanki.
Większość zesłańców nie
mogła sobie pozwolić choćby na część takiej garderoby. Nawet ci, uważający się
za szczęśliwców, którym udało się przywieźć z Polski futra i zimowe palta,
wkrótce odkryli jak niepraktyczne i bezużyteczne są te okrycia w warunkach
syberyjskich. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem wydawało się zakładać na
siebie jak najwięcej warstw odzieży, co jednak krępowało ruchy i sprawiało, że
ubrania niestety jeszcze szybciej się niszczyły. Ale największym problemem był
jednak brak odpowiedniego obuwia.
Na początku Janka wstydziła
się swoich gumowych łapci, które Regina kupiła jej jesienią w miejscowym
sklepiku i wysokich skarpet, uszytych z wełnianej sukienki. Nie chciała nigdzie
w nich chodzić, bo wyglądały okropnie, zwłaszcza w zestawieniu z ciągle jeszcze
eleganckim, granatowym płaszczykiem kupionym w Białymstoku. Szybko jednak zmieniła
zdania. Wystarczyło, że raz wyszła po wodę w swoich wiązanych bucikach, w
których przyjechała tu z Polski. Nie dość, że miały cieniutką podeszwę, to już
po kilku krokach Janka wpadła w jakąś zaspę i zimne bryłki śniegu od razu
wpadły jej za niską cholewkę. Zanim wróciła do domu palce u nóg tak jej
zmarzły, że ledwo mogła nimi poruszać. Przy tutejszych temperaturach nikt nie
zwracał uwagi na najnowsze trendy w modzie. Jedynym wyznacznikiem czy coś
nadaje się do ubrania czy nie było to jak długo człowiekowi nie jest w tym zimno.
Po tej lekcji Janka chętnie oddała by swój granatowy płaszczyk, trzewiki i
jeszcze inne ładne i niepraktyczne ubrania, za starą, zniszczoną kufajkę, w
której wyglądało się jak strach na wróble, ale w której było ciepło. Niestety
nigdzie już nie można ich było kupić.
W dodatku pewnego dnia, gdy
poszła po wodę tak sobie odmroziła twarz, że na policzkach, nosie i brodzie,
zrobiły jej się głębokie rany. Początkowo nic nie czuła, ale gdy wróciła do
domu najpierw zaczęła ją świerzbić skóra, a po chwili, gdy zaczęło jej wracać
krążenie wraz z nim pojawił się palący ból. Mimo maści przygotowanych przez
wujka, rany nie chciały się goić. Ropiały i odnawiały się za każdym razem, gdy
wychodziła na dwór. Po dwóch czy trzech miesiącach miała strupy grube na palec,
które nie chciały zniknąć aż do wiosny. Regina bała się, że zostaną jej
brzydkie blizny i będzie miała oszpeconą twarz, ale na szczęście tak się nie
stało. Od tego czasu jednak Janka zawsze już pamiętała, żeby szczelnie owijać głowę
chustką, zawsze gdy wychodziła z domu.
niedziela, 12 maja 2013
Syn z NKWD
Pewnego dnia, pod koniec jesieni, do ich drzwi zapukał młody mężczyzna.
Okazało się, że to Andriej, drugi syn Amfisy, który właśnie skończył
służbę wojskową. Był to młody chłopak z kędzierzawą czupryną czarnych
włosów i filuternym uśmiechem. Wydawało się, że nie jest w ogóle
zaskoczony widząc w domu matki tylu obcych ludzi.
Już od progu zaczął żartować i przekomarzać się z młodszym bratem, a po
chwili także z Janką i Basią.
Tego wieczoru Amfisa przygotowała wystawną kolację, na którą składały
się głównie ziemniaki i kwaśne mleko, ale przynajmniej w takiej ilości,
że wszyscy wreszcie czuli się syci.
Po kolacji, Andriej wyciągnął bałałajkę i zaczął grać jakąś wesołą
czastuszkę. A wtedy nagle Basia chwyciła się pod boki, ukłoniła i
zaczęła podskakiwać i kręcić w kółko w rytm muzyki i wystukiwanego przez
Andrieja rytmu. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Andriej zawołał do niej:
- No Basia! Idzi, spleszy, spleszy - zachęcając ją do dalszych podskoków
i przysiadów.
Od tej pory traktował jak młodszą siostrę. A Basia, która przedtem
często narzekała na nudę, znalazła wreszcie kompana do zabaw. Śpiewała
mu polskie piosenki, których nauczył ją ojciec albo wskakiwała znienacka
na plecy, a on udawał, że jest koniem i woził ją po całej izbie. Te ich
głośne zabawy i beztroska z jaką się im oddawali sprawiały, że także
Janka na chwilę zapominała o swojej tęsknocie za domem i ukochanym
ojcem.
Kilka tygodni po przybyciu Andreja, pojawili się kolejni goście.
Gdy Janka wróciła z Piecią z wycieczki nad rzekę, pierwszą osobą na
którą natknęła się w domu był oficer NKWD. Na jego widok poczuła zimny
dreszcz strachu i odruchowo cofnęła się krok do tyłu, wpadając na
idącego za nią Piecię. Spojrzała na niego zdezorientowana, ale chłopak
wyminął ją zwinnie i z uśmiechem na twarzy ruszył w kierunku
enkawudzisty. Dopiero po chwili dotarło do niej kim jest ich gość. O
najstarszym synu, Amfisa zawsze opowiadała, że służy w wojsku na
Dalekiej Północy. Nikt jednak nie przypuszczał, że chodzi o Narodnyj
Komissariat Wnutriennich Dieł, a więc główny organ sił bezpieczeństwa
ZSRR. Odważni żartowali czasem po kryjomu, że skrót NKWD oznacza: Nie
wiesz Kiedy Wrócisz do Domu. I było w tym sporo prawdy. Kiedy Aleksiej
był w pobliżu nawet Amfisa ograniczała swoje utyskiwania na temat władzy
radzieckiej i jej nieudolności w gospodarowaniu krajem. Mundur oficera
NKWD, zarówno dla zesłańców jak i obywateli Kraju Rad, był synonimem
przemożnego strachu. Mógł oznaczać więzienie, tortury, łagier, a często
po prostu śmierć. I dotyczył wszystkich bez wyjątku. Bezwzględna
indoktrynacja i zachęcanie do donosicielstwa, którym poddawano dzieci
już od najmłodszych lat, owocowały tym, że ludzie nie ufali już nie
tylko sąsiadom i znajomym, ale nierzadko nawet członkom własnej rodziny.
Do Pieczieryska Aleksiej przyjechał z żoną na urlop, ale podróż z
Władywostoku trwała tak długo, że już kilka dni po przyjeździe, musieli
się pakować i ruszać w drogę powrotną. Poza tym nie spodziewał się
takiego tłoku w domu matki i był wyraźnie niezadowolony, gdy Amfisa
kazała mu spać na podłodze.
- Jak to tak, żeby oficer i oficerowa spali na podłodze w takim ścisku -
utyskiwał.
Ale Amfisa ucinała wszystkie dyskusje
- Jakbyście tych biednych Polaków tylu nie przywozili to byś teraz nie
spał w ścisku. A pani oficerowa nie kniaziówna może leżeć na podłodze.
Ale mimo tej pozornej swobody i rodzinnej zażyłości, wszyscy odetchnęli z
ulgą dopiero po ich wyjeździe z Pieczieryska. Rozmowy w domu stały się
bardziej nieskrępowane i atmosfera rozluźniła się na powrót. Gdy
odjechali, Amfisa usiadła ciężko na małym zydelku w kuchni obok Zofii i
niemal z rozrzewnieniem zaczęła wspominać dawne czasy. Jak to, za cara,
Kozacy i Rosjanie mieli swoje pola, a Kazachowie stada owiec i
wielbłądów. Jak im niczego nie brakowało, bo towary płynęły przez step
ze wschodu na zachód i z powrotem.
- A teraz?! - oburzała się wskazując na swoje nędzne ubranie - Wyglądamy
wszyscy jak żebracy, bo nawet nie mamy z czego nowych ubrań uszyć. Wy
Polacy w końcu wrócicie do siebie, a my wszyscy tu pomrzemy i nic po nas
nie zostanie.
Pieczierysk był niewielką osadą i nie organizowano tam propagandowych
pogadanek ani spotkań z politrukami, ale za to wszyscy dorośli wzywani
byli dość systematycznie do naczelnika na tzw. spytki. Procedura ta
zawsze wyglądała tak samo. Z oddalonej o 20 km Żelezinki przyjeżdżał
oficer NKWD i tego samego dnia, późnym wieczorem należało się zgłosić do
selsowietu, na rozmowę z nim. Nie były to typowe przesłuchania i rzadko
używano podczas nich przemocy przeciwko wezwanym. Był to raczej rodzaj
nacisku psychicznego przez systematyczne nękanie i zadawanie wciąż tych
samych pytań. Regina do znudzenia musiała powtarzać kim jest, skąd
przyjechała, kim jest jej mąż i czy ma od niego jakieś wiadomości. Było
to o tyle irracjonalne, że wszystkie listy i tak były cenzurowane, więc
bez wiedzy władz, Regina nie mogła otrzymać żadnej wiadomości od Juliana
nawet, gdyby wiedział, gdzie jej szuka.
niedziela, 28 kwietnia 2013
Babcia Amfisa
W Pieczierysku, podobnie jak w Sanharze, nie było kościoła. Nie mieszkał
tu też żaden kapłan katolicki ani prawosławny. Zgromadzenia religijne
były zabronione, więc Polacy nie mogli spotykać się na wspólną modlitwę.
Wzajemna nieufność między zesłańcami, a gospodarzami, u których
mieszkali, sprawiała, że nawet w codziennych rozmowach rzadko poruszano
temat wiary. Mogło się to bowiem okazać równie niebezpieczne jak
publiczne krytykowanie władzy i systemu komunistycznego. Jedną z
niewielu osób, która zdawała się tego faktu nie zauważać była Babcia
Amfisa. Jako dumna spadkobierczyni kozackich tradycji nie zamierzała się
ukrywać ani ze swoimi poglądami politycznymi ani religijnymi. W rogu
głównej izby wisiały u niej trzy duże ikony, osłonięte pięknie haftowaną
serwetą, czyli tzw ugołok, domowy ołtarzyk. Nigdy go nie ukrywała.
Wręcz przeciwnie, latem często przyozdabiała je świeżymi kwiatami i
paliła pod nimi świece. Swoim zachowaniem budziła nie tylko respekt,
ale i szacunek sąsiadów. Gdy odwiedzali ją w domu, wszyscy najpierw
nabożnie szli w kąt izby, aby zgodnie z prawosławną tradycją pokłonić
się i przeżegnać trzykrotnie przed świętymi obrazami. Dopiero po tym
zaczynali rozmowę albo interesy z gospodynią.
Janka patrząc na ponurych świętych o pociągłych twarzach i oczach w
kształcie migdałów, wracała pamięcią do pogodnych, letnich niedziel, gdy
razem z ojcem i Basią szli do kościoła na wzgórzu świętego Wojciecha w
Poznaniu. Wewnątrz zawsze panował tam przyjemny chłód, a ściany i
sklepienie pokrywały piękne kolorowe ornamenty. Promienie słoneczne
załamując się w olbrzymich witrażach rzucały na posadzkę kolorowe
refleksy. Po mszy Julian często zabierał je na stary rynek do kawiarni.
Dwie małe damy, z włosami upiętymi kolorowymi kokardami albo w małych
słomkowych kapelusikach, zasiadały przy stole i z wysokich wąskich
pucharków zajadały lody owocowe. Ojciec popijał aromatyczną kawę i palił
papierosa, a później zawsze prosił, żeby zapakowano jedną dodatkową
porcję, którą zabierali do domu dla mamy. Odświętne stroje, spacer i
słodkie lody owocowe, to był ich mały, prywatny rytuał. Teraz, z
perspektywy nędznej chaty syberyjskiej, z dnia na dzień te wspomnienia
wydawały się coraz mniej realne. Lody i bitą śmietanę zastąpiły nieznane
dotąd smaki lokalnej kuchni. Gdy zaczęło brakować świeżych warzyw, ryb i
chleba, przed głodem zaczęły ratować ich potrawy, które wcześniej
wydawały się niejadalne. Łapsza, czyli namiastka domowego makaronu,
którą zalewano mlekiem, bądź w przypadku jego braku, gorącą wodą. Zupa
gotowana na obierkach od ziemniaków albo prażucha, czyli prażona mąka
jęczmienna, którą podlewało się wodą, aby spęczniała.
piątek, 26 kwietnia 2013
Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet
Kto nie pracuje, ten nie je, brzmiała podstawowa dewiza kołchozowych
władz. Ale dość szybko okazało się, że Pieczierysku, podobnie jak
wcześniej w Sanharze, nie ma pracy dla zesłanych Polaków. Ci którzy
mogli liczyć na pomoc rodziny mieli szansę przetrwać. Ale wielu było
takich, którzy wyprzedali wszystkie swoje rzeczy i musieli żebrać o
jedzenie i schronienie przed zimą. Regina zdawała sobie sprawę, ze ich
sytuacja jest równie niepewna. Nie mieli zbyt wielu ubrań na wymianę
ani tym bardziej kosztowności. Większość z nich przepadła razem z
kufrem, który nigdy nie dotarł nawet do Białegostoku. Przed wyjazdem z
Sanharu sprzedała wszystkie cywilne ubrania Juliana, które zabrała ze
sobą i dzięki temu mieli na jakiś czas mąkę, tłuszcz i kaszę. Teraz, gdy
mieszkali u Babci Amfisy też było im trochę łatwiej, bo kobieta dawała
im mleko i dzieliła się chlebem. Były to nieduże, ciemne bochenki
wypiekane z pszenicy lub jęczmienia. Janka czasami pomagała gospodyni
przy wyrabianiu ciasta i obserwowała jak rośnie w dużym glinianym piecu.
To jednak nie wystarczało, by utrzymać przy życiu tyle osób, a wkrótce z
powodu zimna skończyły się też świeże warzywa i możliwość łowienia ryb.
Na szczęście Regina i ciocia Zosia przywiozły ze sobą sporo koronkowych
i haftowanych obrusów, które cieszyły się tu wielką popularnością.
Rosjanki szyły z nich bluzki, halki i ozdobne powłoczki na poduszki.
Takie poduszki, różnej wielkości układały jedna na drugiej, tworząc z
nich czasami piramidę sięgającą niemal sufitu chałupy. Im wyższy i
bardziej pokaźny był stos poduszek tym bogatsza gospodyni. Każda więc
robiła co mogła, by przyćmić sąsiadki. Najpiękniejsze i najbardziej
pożądane były oczywiście białe koronki, ale gdy zaczęło ich brakować,
pojawiały się także gorsze tkaniny. Czasami powłoczki farbowano na inne
kolory, żeby ukryć to, że są już stare i zszarzałe. Rosjanki i Kazaszki
za ładną polską bluzkę czy spódnicę były w stanie wiele oddać, bo mimo
powszechnej propagandy, że to w Polsce panuje bieda i zacofanie, na ich
rodzimym rynku takie eleganckie ubrania nigdy się nie pojawiały. W
Pieczierysku był co prawda mały sklepik, czyli tak zwana ławka, ale jak
wszystko w Rosji różnił się znacznie od sklepów, które Janka znała
wcześniej. Przede wszystkim otwierano go tylko wtedy kiedy był towar,
czyli rzadko. Po drugie za każdym razem asortyment był zupełnie inny i
nieprzewidywalny. Czasami były to cukierki, a czasami nafta, czy
stalówki do piór. Raz pojawiła się cała bela białego perkalu w
niebieskie groszki i później prawie wszystkie dziewczyny we wsi chodziły
w takich samych chustkach i spódnicach. Żadnej to jednak nie
przeszkadzało, a te którym nie udało się dostać ani kawałka, patrzyły z
zazdrością na wystrojone w niebieskie kropki koleżanki. Na samym
początku ich pobytu w Pieczierysku, w sklepie były też miedziane garnki,
ale szybko się skończyły. W czymś jednak trzeba było gotować, więc
Polacy zaczęli wykupywać żelazne nocniki. Rosjanie patrzyli na to z
politowaniem, utwierdzając się tylko w przekonaniu jak bardzo ich
sowiecka technika i kultura przewyższa zgniły imperialistyczny Zachód,
gdzie ludzie gotują obiady w nocnikach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)