poniedziałek, 30 grudnia 2013

Ucieczka

Przeżuwając suchy chleb, który dostali na kolację, Janka spoglądała na swoje zmizerowane kończyny. Były obolałe i całe pokryte czerwonymi pręgami zadrapań. Na wnętrzach dłoni miała bąble i odciski od wideł. Po wielu godzinach na słońcu, paliła ją spalona twarz i ramiona, a mięśnie i poranione nogi bolały przy najmniejszym ruchu. Miała ze sobą co prawda zrobione na drutach łapcie, ale na niewiele się ona zdały podczas drogi, a na ściernisku szybko by się podarły, więc teraz zakładała je tylko na noc, aby trochę ogrzać stopy. Chciało jej się płakać, ale była tak zmęczona, że zdążyła zasnąć zanim łzy napłynęły jej do oczu. Następnego dnia, nikt z nich już nawet nie próbował wyrobić wyznaczonej normy, a co sprytniejsi, chowając się przed wzrokiem brygadzisty, odpoczywali opierając się na widłach albo w cieniu pod wozem. Do wieczora jednak wszyscy byli znowu skonani. Wtedy po raz pierwszy ktoś rzucił, żeby dać stąd nogę i wrócić do domu. Pomysł wydawał się na początku absurdalny, ale po jakimś czasie myśl o ucieczce stała się niemal obsesją. Aż pewnego wieczora, gdy siedzieli wszyscy nad czygunkiem zupy, Katia, najstarsza z nich, stwierdziła, że należy ją wreszcie wprowadzić w życie. Uznała, że ich wkład w budowę państwa socjalistycznego jest już dostateczny i zrobili więcej niż niejeden komsomolec, a teraz trzeba wiać i basta. Każdy musiał się zdeklarować czy ucieka, a ci którzy postanowiliby zostać, mieli przysiąc, że nikogo nie wydadzą. Nikt jednak zostawać nie zamierzał. Plan był dość prosty. Następnego ranka, schowali cały chleb jaki im przydzielono. A gdy przyszło zaprzęgać byki, ociągali się tak długo aż wszyscy starsi Kazachowie pojechali w pole. Gdy było już w miarę bezpiecznie, na umówiony znak, wszyscy dezerterzy puścili się pędem w step, żeby jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku brygadzisty. Przez jakiś czas biegli w obawie, że ktoś będzie ich ścigał. Wkrótce jednak żadne z nich nie mogło już złapać oddechu, więc zatrzymali się i ukryli w jakimś zagłębieniu terenu. A upewniwszy się, że nikt nie podąża ich śladem, postanowili coś zjeść i chwilę odpocząć. Później Katia zarządziła wymarsz w dalszą drogę, a ponieważ była już ich niekwestionowanym przywódcą, nikt nie oponował. Powietrze na stepie jest tak przejrzyste, że widać wszystko na odległość wielu kilometrów. Łatwo przez to zgubić orientację. Patrząc na domy i kominy, z których wyraźnie unoszą się smużki dymu, łatwo ulec złudzeniu, że osada znajduje się tuż tuż. Zaledwie kilkanaście minut marszu, ot krótki spacer. Gdy tymczasem jest ona oddalona o wiele kilometrów. Wiedzieli tylko, że muszą zmierzać na północ. Ale ponieważ nikt oczywiście nie miał kompasu, musieli zdać się na swój instynkt. Szli cały dzień, ale niestety niebo było zachmurzone, nie mogli więc nawet po ruchu słońca stwierdzić, ani która jest godzina ani czy wybrali właściwy kierunek. Teraz jednak nie było już wyjścia, bo powrót do kazachskiego aułu nie wchodził w grę. Gdy zrobiło się już prawie całkiem ciemno, natrafili na niewielką wioskę. Chociaż byli bardzo głodni, po krótkiej naradzie doszli do wniosku, że ujawnianie się jest jednak zbyt niebezpieczne. Po kryjomu, więc nabrali tylko wody ze studni. Noc spędzili przy drodze, przytuleni do siebie, żeby trochę się ogrzać. Na niewiele się to jednak zdało i byli zmuszeni wstać jeszcze przed świtem z powodu przejmującego zimna. Janka była cała skostniała i zmęczona prawie tak samo jak po pracy na polu, ale i tak cieszyła się, że dołączyła do grupy uciekinierów. Po kilku kolejnych godzinach marszu znowu zbliżyli się do jakiejś osady i tym razem postanowili jednak zdobyć coś do jedzenia. Janka przypomniała sobie, że ma jeszcze ze sobą trochę herbaty. Ponieważ bez żadnego naczynia i możliwości zagotowania wody, był to dla nich i tak produkt zupełnie bezużyteczny postanowili wymienić go na coś do jedzenia. W obstawie dwójki najodważniejszych chłopaków, Janka ruszyła do wioski. Reszta ukryła się w pobliżu i z niecierpliwością czekała na ich powrót. Co prawda nikt ich nie zatrzymał, ani nawet specjalnie nie wypytywał, co tu robią, ale na gościnę i pomoc też nie było co liczyć. Chleba i kawałka sera, który otrzymali w zamian za herbatę, starczyło tylko na to, żeby zagłuszyć największy głód. Próbowali znaleźć coś do jedzenia po drodze, ale późnym latem step ma niewiele do zaoferowania. Wszędzie tylko wysuszona trawa i nic więcej. Szli cały kolejny dzień, coraz bardziej głodni i zmęczeni. Najpierw Jance wydawało się, że nie może myśleć o niczym innym poza jedzeniem i piciem. Później myślała o tym jak bardzo jest zmęczona i chce odpocząć. A gdy zapadł zmrok, a oni szli nadal, przestała myśleć w ogóle. Jej nogi posuwały się w dość powolnym, miarowym tempie, ale miała wrażenie, że dzieje się to mimowolnie, zupełnie bez udziału jej świadomości. Nie rozmawiali ze sobą już od wielu godzin. Aż nagle Janka spostrzegła, że idzie obok wozu zaprzęgniętego w byki. Przez chwilę myślała, że to znowu złudzenie, ale dotknęła wozu i poczuła pod palcami szorstką powierzchnię drewna. Musiała przez jakiś czas spać podczas marszu, bo nie zauważyła nawet kiedy zbliżyli się do wozu, zmierzającego w tę samą stronę, co oni. Dopiero teraz usłyszała woźnicę pytającego skąd się tu wzięli. Ktoś rzucił dość lakonicznie, że wracają ze żniw, co po części było przecież prawdą, a mężczyzna o nic więcej już nie pytał. Nie pozwolił im usiąść na wozie, bo jego woły były zbyt zmęczone, by uciągnąć taki ciężar, ale mogli chwycić się drewnianej burty, co już znacznie pomagało w marszu.

piątek, 13 grudnia 2013

Pierwszy dzień w polu

Rano dostali znowu po bochenku chleba i kubek mleka. Przeczuwając, że będzie to ich jedyny prowiant na cały dzień, Janka przezornie zjadła tylko pół, a resztę zawinęła w szmatkę i schowała do swojego tłumoczka. Później Kazachowie zabrali ich na pastwisko. Kazali każdemu złapać parę byków i zaprząc je do wozu. Biedna Janka umiała już zajmować się krową, ale wielkie, rogate buhaje budziły w niej strach. Zresztą, nie bardzo mogła sobie wyobrazić, jak sama ma sobie poradzić aż z dwoma bykami i w dodatku nakłonić je do założenia jarzma, które samo w sobie było już tak ciężkie, że ledwo mogła je unieść. Na szczęście przyszedł jej z pomocą jeden z chłopców, który najwyraźniej miał już w tym niemałą wprawę. Najpierw trzeba było naprowadzić oba byki tyłem do arby, czyli wozu, tak by jego dyszel znalazł się między nimi. A następnie najpierw jednemu, a później drugiemu założyć na głowę specjalnie wyprofilowaną deskę. Na jej końcach zamocowane były specjalne zatyczki, które łączyły ją z dyszlem. Choć samo zadanie zaprzęgania nie stawało się przez to wcale prostsze, to jednak Janka z ulgą stwierdziła, że byki są zupełnie niegroźne. Były uległe i pokornie znosiły ciężką pracę, do której je zmuszano. Chłopak, który wcześniej pomógł jej w zaprzęganiu, teraz pokazał też jak kierować wozem. Ku jej wielkiemu zdziwieniu, okazało się to banalnie proste. Aby skręcić w lewo, należało prawego byka uderzać w bok cienką witką. Gdy ten zaczynał skręcać, ciągnąc ze sobą jarzmo, równocześnie zmuszał do takiego samego ruchu drugie zwierzę. Gdy już wszyscy byli gotowi, zarządzający nimi Kazach przystąpił do wyjaśniania na czym polegać będzie ich dalsza praca. Otóż, całe skoszone proso, które już wcześniej zgrabiono w małe pryzmy rozrzucone na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów, teraz należało zebrać na wozy i zwieźć w wyznaczone miejsce, gdzie układano je w wysokie stogi. Jak w każdej pracy dla sowieckiego sojuza, i tu, należało wyrobić dzienną normę. Każdy z młodych pomocników miał samodzielnie zwieźć czternaście arbów zboża do stogu. Była to oczywiście liczba tak absurdalnie wysoka, że żadne z nich nie miało szansy nawet się do niej zbliżyć. Musieli o tym wiedzieć wszyscy, którzy mieli wcześniej z taką pracą do czynienia, nikt jednak nie próbował kwestionować tego zarządzenia. Janka już przy pierwszym wozie zorientowała się, że tego dnia z pewnością nie zostanie przodownikiem pracy. Narzucanie zboża na wóz było zadaniem odpowiednim dla zdrowego, silnego mężczyzny, a nie dla wychudzonej piętnastolatki, która nigdy wcześniej nie pracowała w polu. Po bokach arba wyposażona była w drewniane drabinki, które miały zapobiegać spadaniu zboża na ziemię. Gdy jednak były podniesione, utrudniały dorzucenie nowej porcji na górę. Była to iście syzyfowa praca, bo im więcej Janka wrzuciła z jednej strony, tym więcej spadało z drugiej. W dodatku, gdy wreszcie udało się uzbierać na wozie wielką kopę zboża i przewiozło się ją do stogu, należało z kolei wdrapać się na samą górę, nie zrzucając przy okazji wszystkiego na ziemię i stamtąd podawać proso człowiekowi odpowiedzialnemu za układanie stogu. I tak w kółko, przez cały dzień, w palącym słońcu. Po kilku godzinach Janka była wykończona, a udało jej się uzbierać ledwo dwie arby i to jeszcze niepełne. W dodatku pracowała na bosaka, przez co strasznie pokaleczyła sobie nogi. Letni dzień na Syberii jest bardzo długi, a im pozwolono zejść z pola dopiero, gdy już zmierzchało. Janka ledwo powłóczyła nogami. Podobnie wyglądali wszyscy jej towarzysze niedoli. Zanim jednak dostali coś do jedzenia, musieli najpierw jeszcze wyprząc swoje byki, nakarmić je, napoić i wygonić na noc w step.

niedziela, 24 listopada 2013

Auł

Wczesnym rankiem obudziły ją głosy Kazachów przygotowujących się do pracy. Przetarła oczy i rozejrzała się po chacie. Większość jej towarzyszy również się już obudziła. Janka wstała i przeciągnęła się, żeby rozruszać nieco obolałe mięśnie. Długi marsz dał się we znaki szczególnie stopom, które spuchły jej bardzo. Nawet teraz nie wróciły jeszcze do swojego naturalnego wyglądu i rozmiaru. W brzuchu jej burczało i co jakiś czas przychodziła nieprzyjemna fala mdłości spowodowanych głodem, ale było to już uczucie dobrze znane. Towarzyszyło jej od tak dawna, że stało się czymś niemal naturalnym, więc przestała zwracać na nie uwagę. Wstała i podeszła do maleńkiego okienka, żeby wyjrzeć, co dzieje się na zewnątrz. Poprzedniego wieczora, gdy tu dotarli, była tak zmęczona, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to jak wygląda kazachska wioska. Teraz mogła jej się przyjrzeć dokładnie. Nie było tu żadnego większego budynku. Kazachowie budując domy, stawiali najpierw podwójne ściany z wikliny, a później przestrzeń między nimi wypełniali ziemią. Dach również układali z faszyny i przysypywali ziemią. Na koniec, żeby jeszcze uszczelnić i wzmocnić konstrukcję obrzucali zarówno zewnętrzne jaki wewnętrzne ściany gliną zmieszaną z nawozem. Powstałe w ten sposób pomieszczenia z maleńkimi okienkami były ciepłe, bo gruba warstwa piasku była świetnym izolatorem. Janka widywała już w stepie pozostałości po takich osadach, przez miejscowych zwanych aułami. Dawniej naród ten miał ogromne stada bydła, owiec i koni. Byli wolnymi ludźmi i prowadzili niemal koczowniczy tryb życia, przenosząc się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nowych pastwisk. W ich jadłospisie przeważało mięso i przetwory mleczne, sery, kumys. Zboże i chleb kupowali od Rosjan, ale sami nie potrafili niczego uprawiać. Kiedy w latach trzydziestych prawie cała gospodarka radziecka została upaństwowiona, zabrano im zwierzęta i zmuszono do pracy na rzecz kołchozów. Ci, którzy nie chcieli się podporządkować byli wysyłani do łagrów albo umierali z głodu. Spotkał ich taki sam los jak wiele innych ludów zamieszkujących Syberię. Od wieków tworzyli małe, zamknięte społeczności. Nie lubili osiedlać się w miastach, a nawet gdy byli do tego zmuszeni, budowali swoje chałupki zawsze na obrzeżach, jak najbliżej stepu. Ta potrzeba wolności i przestrzeni była tak głęboko zakorzeniona w ich kulturze i podświadomości, że ani propaganda ani terror nie były w stanie jej wytrzebić. W Irtyszysku też nie mieszkało ich zbyt wielu. Ale ich kobiety często widywała Janka na targu. Wyglądały zupełnie inaczej niż Rosjanki. Miały płaskie, ogorzałe twarze i lekko skośne oczy. Swoje kruczoczarne włosy, dla połysku nacierały masłem albo naftą, a w długie warkocze wplatały ozdobne, kolorowe tasiemki i cienkie blaszki, które pobrzękiwały przyjemnie przy każdym ruchu. Ubierały się w wełniane suknie sięgające łydek, spod których wystawały szerokie pantalony. Na nogach nosiły skórzane kierpce, a zimą grube walonki. Wtedy też, na suknie, nakładały dodatkowo grube, pikowane płaszcze tej samej długości, przewiązane w pasie kolorowymi szarfami. Mężczyźni, bez względu na porę roku nosili na głowach spiczaste, podbite futrem czapki z długimi uszami, tak zwane małahaje i szerokie bufiaste spodnie. Na targu Kazaszki sprzedawały głównie mleko i sery. Nikt, komu udało się kupić lub zachować przed konfiskatą, krowę czy owcę nie myślał o tym, żeby ją zabić na mięso. Zwierzę takie traktowano jak skarb, czasem głównego żywiciela rodziny, którego należało jak najdłużej utrzymać przy życiu. Choćby i pół szklanki mleka dziennie było znacznie cenniejsze niż nawet syty, ale jednorazowy posiłek z poczciwej jałówki. W osadzie, w której się teraz znajdowali, poza stadem wołów i jedną krową, Janka nie zauważyła żadnych innych zwierząt.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Wodopój

Nie licząc historii z mirażem, obaj przewodnicy właściwie w ogóle nie zwracali uwagi na swoich podopiecznych. Nawet między sobą rozmawiali nie wiele, a do dzieciaków nie odzywali się prawie w ogóle, wszystkie ich pytania zbywając milczeniem albo krótkim: 
- Dojedziemy. Zobaczycie. 
Następnego dnia przed południem wszystkim bardzo już doskwierał głód i pragnienie. Janka szła z dwoma Rosjankami z przodu i bezmyślnie wpatrywała się w kołyszące się równomiernie bycze zady. W pewnym momencie z tego letargu wyrwał ją zachrypnięty głos Kazacha siedzącego na koźle, który mówił, że niedaleko przed nimi jest woda, więc jeśli tak bardzo chce im się pić to mogą tam pójść od razu. Jego współtowarzysz zeskoczył z kozła i bez słowa, szybkim krokiem, ruszył we wskazanym kierunku. Janka nie zauważyła w otaczającym ich krajobrazie niczego, co mogłoby świadczyć o tym, że przed nimi znajduje się jakaś osada albo jakiegokolwiek znaku, który sugerowałby, że zbliżają się do wodopoju. Żadnego charakterystycznego drzewka, wzniesienia. Nic. A jednak Kazach ruszył tak dziarskim i pewnym krokiem, że nie pozostało nic innego tylko zebrać siły i podążyć za nim. I faktycznie, już po chwili dotarli do celu. Choć to, co zastali na miejscu było raczej błotnistym bajorkiem albo wręcz większą kałużą niż prawdziwym zbiornikiem wodnym. Kazach podał im metalowe wiadro, które zabrał z wozu, żeby mogły zaczerpnąć do niego wody. Niestety, mimo że bardzo starały się jej nie zmącić przy nabieraniu, woda okazała się zamulona i pełna małych, ruchliwych żyjątek. Janka wzdrygnęła się na ten widok, ale jedna z Rosjanek szybko zdjęła z głowy chustkę i naciągnęła ją na brzeg wiadra tak, by cedzić przez nią wodę wlewaną do ust. Kazachowi najwyraźniej nie przeszkadzał ani muł ani robactwo. Pił wodę prosto z bajorka nabierając ją po prostu w dłonie i głośno przy tym siorbiąc. Później zdjął buty i nim dziewczęta zdążyły zaprotestować, z wyraźnym zadowoleniem, wsadził stopy do wody. One były tym całkowicie zdegustowane. On zupełnie zignorował ich wymowne spojrzenia. Kiedy wreszcie sobie poszedł, postanowiły, że nie powiedzą nic o tych brudnych stopach reszcie, bo przecież biedacy i tak musieli się tej samej wody napić. Gdy zarówno ludzie jak i zwierzęta zaspokoili pragnienie, niemal całkowicie osuszając bajorko, stary Kazach wsiadł z powrotem na kozioł i wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Późnym popołudniem dotarli w końcu do nędznego kołchozu hodowlanego, gdzie wskazano im pustą drewnianą chałupę. W środku nie było żadnych sprzętów, tylko gliniane klepisko wysypane słomą. Przyszła też starsza kobieta, która przyniosła im do jedzenia okrągłe, płaskie bochenki chleba i kipiatok. Nie był to zbyt sycący posiłek, ale nikt nie narzekał. Już podczas jedzenia, Janka poczuła jak opada ją nagłe zmęczenie. Gdy tylko przełknęła ostatni kęs, zwinęła się na kupce świeżej słomy i natychmiast zasnęła.

środa, 16 października 2013

Wszy i ludzie

I rzeczywiście, widok okazał się jedynie fatamorganą. Przez jakiś czas majaczył jeszcze na horyzoncie i Janka zaczęła już myśleć, że ich woźnica się pomylił albo stroi sobie z nich żarty. I w tej właśnie chwili, gdy była już tego niemal pewna, tak samo niespodziewanie jak się pojawiło, jezioro nagle zniknęło. Zawiedzeni szli dalej w milczeniu, ale co jakiś czas każdy z nadzieją zerkał w dal. Janka nie wiedziała wtedy jeszcze, że chociaż na stepie występują czasem jeziora to jednak większość z nich jest płytka i słona. Nie ma mowy, żeby pływały po nich żaglówki. To właśnie z takich słonych jeziorek wydobywano sól, będącą jednym z nielicznych produktów, których na Syberii nie brakowało nawet w najgorszych czasach nieurodzaju i głodu. Janka jednak ciągle zastanawiała się jak to możliwe, że wszyscy widzieli dokładnie to samo. Kiedy nadeszła noc, Kazachowie zatrzymali po prostu wóz i bez zbędnych ceregieli ułożyli się do snu na gołej ziemi. Janka obserwowała jednego z nich jak siedząc po turecku z zapamiętaniem przesuwał między zębami szwy swojej skórzanej kamizeli. Dopiero po chwili zorientowała się, że wygryza w ten sposób wszy, które się w niej zalęgły. Mężczyzna widocznie zauważył wyraz obrzydzenia na jej twarzy, bo burknął: 
- Czego się gapisz? Oni żrą mnie, to ja ich toże
Wszy to była prawdziwa plaga, z którą zmagali się tutaj wszyscy nieustannie. Lęgły się w ubraniach i we włosach, powodując dokuczliwe swędzenie i roznosząc choroby takie jak tyfus. Dopiero w Kazachstanie Janka pojęła dokładnie wydźwięk anegdoty, którą zasłyszała kiedyś w domu. Ciotka Wanda Kokorniakowa opowiadała jak w czasie pierwszej wojny światowej zaopatrzyła swojego syna, jadącego na front, w ciepły barani kożuch. Gdy jakiś czas później wrócił do domu na rekonwalescencję, miał na sobie tylko starą filcową kurtkę. Gdy matka spytała go o to, zaśmiał się i powiedział: - Mamo, kożuszek piechotą przeszedł na stronę Francuzów, tyle było na nim wszy!

sobota, 12 października 2013

Żniwa

W sierpniu 1943 roku w Pieczierysku zjawił się pewnego dnia urzędnik z selsowietu. Nadszedł czas żniw, a z powodu wojny brakowało robotników. Najpierw była pogadanka o tym jak wspaniały jest Związek Radziecki, który dba o wszystkich swoich obywateli zapewniając im pracę, żywiąc ich i ubierając. Później o tym, że z powodu zdradzieckiej napaści niemieckiej wszyscy, nawet dzieci, muszą zabrać się do jeszcze bardziej wytężonej pracy ku chwale ojczyzny. Zgromadzona w klubie młodzież, kwiat narodu, nie kwapiła się jednak do czynnego udziału w budowaniu socjalizmu. Ponieważ następnego dnia nikt się dobrowolnie nie stawił w wyznaczonym miejscu, zdegustowany i rozeźlony przedstawiciel selsowietu zabrał pomocnika i ruszył od chaty do chaty szukając bumelantów. Janka sądziła początkowo, że cała sprawa dotyczy tylko młodych Rosjan, ale następnego dnia urzędnik zjawił się także w ich domu. Widząc, że nadchodzi, Janka schowała się w oborze, ale niestety na nic się to zdało. Pani Franciszka próbowała tłumaczyć, że dziewczyna nie może nigdzie jechać, bo ma młodszą siostrę, którą musi się opiekować. Urzędnik ze zrozumieniem kiwał głową po czym, tym samym, nie znoszącym sprzeciwu, tonem, jakiego używał podczas przemowy w klubie oświadczył, że siostra sobie poradzi.
- Przecież mieszka z Babuszką - wskazał na panią Wigantową, a Jance kazał od razu się zbierać. Nie było rady. Spakowała trochę jedzenia, jakąś bieliznę na zmianę i ze spuszczoną głową ruszyła za urzędnikiem. Kiedy dotarli na placyk przed selsowietem okazało się, że mimo całego zamieszania uzbierała się ich tam tylko siódemka, chłopaków i dziewcząt. Nie licząc Janki i dwóch polskich Żydów, byli to, sami Rosjanie. Wszyscy zastanawiali się, gdzie ich zabiorą. W końcu okazało się, że kołchoz, do którego jadą oddalony jest o jakieś sto kilometrów. Nie przysłano jednak po nich żadnej ciężarówki tylko dwóch Kazachów z wozem drabiniastym zaprzężonym w parę byków. Początkowo droga upływała im na pogawędkach, śpiewie i żartach, ale po jakimś czasie wszystkich zaczęła nużyć. Jechali piaszczystą drogą, a po obu jej stronach rozciągał się tylko bezkresny step. Byki sunęły wolno i ospale. Widać było, że poruszają się z coraz większym wysiłkiem, ale stary Kazach nie dawał im ani chwili wytchnienia i wciąż smagał batem, klnąc przy tym siarczyście. W końcu młodym zrobiło się tak żal biednych zwierząt, że zsiedli wszyscy z wozu i dalej szli już na własnych nogach. Po wielu godzinach takiego monotonnego marszu w pełnym słońcu, wszystkim zaczęło doskwierać pragnienie. Już dawno zużyli swoje niewielkie zapasy i teraz z niecierpliwością wypatrywali jakiejś osady, gdzie byłaby studnia pełna zimnej, orzeźwiającej wody. Wokół jednak nadal nie było niczego poza pustym stepem. Dla ludzi pochodzących z kraju, gdzie dominującym kolorem krajobrazu jest zieleń, był to widok równie monotonny, co przygnębiający. Step w Kazachstanie nie kwitł nawet na wiosnę. W niczym nie przypominał bujnych łąk jakie pamiętała Janka z wakacji w Polsce. Tam trawa miała wszystkie odcienie zieleni, poprzetykane czerwonymi, żółtymi, białymi i chabrowymi koralami polnych kwiatów. Była wysoka i soczysta. Tutaj trawa nie była nigdy zielona. Raczej żółto-popielata i w dodatku karłowata. Jedynie w nierównomiernych zagłębieniach tereny, gdzie zbierało się nieco więcej wilgoci wyrastała wyżej niż na kilkanaście centymetrów. Pojedyncze źdźbła nie były płaskie i delikatne, bardziej przypominały igły. Spiczaste, ostro zakończone rurki. Twarde i wytrzymałe, by mogły oprzeć się suszy i gorącym wiatrom. Ale w ciągu lata, gdy wody nie było prawie w ogóle, nawet one stawały się kruche i wysuszone. Gdy się po nich chodziło łamały się i rozpadały z cichym szelestem. Janka zatopiła się w swoich myślach i wspomnieniach, z których wyrwało ją dopiero radosne zawołanie jednej z dziewcząt, która wskazywała ręką coś, co zaczęło nagle majaczyć na horyzoncie. Janka spojrzała w tamtą stronę i aż przetarła oczy nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Przed nimi rozciągało się w oddali olbrzymie jezioro i mogłaby przysiąc, że widzi nawet sylwetki łodzi z białymi żaglami. Zresztą to samo potwierdzali wszyscy jej towarzysze. Niektórzy nawet zaczęli się zastanawiać jak szybko uda im się dotrzeć do brzegów jeziora i czy będą musieli je przepłynąć na jednej z tych łódek. Słysząc te dywagacje, milczący dotąd Kazachowie, wybuchnęli nagle śmiechem. W końcu jeden z nich odwrócił się i wskazując na jezioro oświadczył bezceremonialnie:
 - Niczego tam nie ma. Niczego. Tylko suchy step.

czwartek, 10 października 2013

Cenzurowane listy

Pewnego dnia Janka otrzymała list. Otwierała go drżącymi rękami, bo na kopercie rozpoznała pismo matki. Regina pisała, że dotarły już na miejsce. Nie pisała zbyt wiele o tym jak wygląda życie w łagrze. Chciała się tylko dowiedzieć jak sobie radzą dziewczynki, czy mają gdzie mieszkać i co jeść. Pisała też, że ciocia Zosia prosi, aby odebrały jej rzeczy i w razie potrzeby wymieniały je na to, co będzie im potrzebne. Janka zasmuciła się czytając to, bo wszystkie rzeczy cioci i wujka zabrał już dawno pewien nieznajomy mężczyzna, który podawał się za ich starego przyjaciela. Dopiero później Janka dowiedziała się, że był to ten sam człowiek, który złożył obciążające wujka zeznania w sądzie. W przeciwieństwie do większości oskarżonych, wujek był bowiem sądzony nie tylko za odmowę przyjęcia obywatelstwa białoruskiego, ale ze znacznie poważniejszego paragrafu. Został uznany za wroga ludu siejącego kapitalistyczną propagandę. Jednym ze świadków w jego procesie był ów mężczyzna, profesor, którego Józef znał jeszcze z czasów zaborów, gdy razem z Zofią mieszkali w Odessie. Po wielu latach spotkali się ponownie właśnie tu, w Kazachstanie, gdzie wszyscy przebywali na zesłaniu. Wujek często prowadził z nim niebezpieczne rozmowy o polityce i wyrażał się bardzo negatywnie o władzy. Ten człowiek zadenuncjował go na NKWD. Zeznał także, że i w latach wcześniejszych obywatel Nietupski miał przekonania antybolszewickie, wspierał kontrrewolucję, a gdy tylko nadarzyła się okazja w 1918 roku opuścił Rosję, by wrócić do kapitalistycznej Polski. Poza tymi zeznaniami, sąd miał również inne dowody winy. Podczas przesłuchań i rozprawy przytoczono obszerne fragmenty listów, które Józef pisał do rodziny w Polsce, od samego początku ich pobytu w Kazachstanie. Prostym chłopskim językiem opisywał w nich bardzo dokładnie realia życia na zesłaniu. Głód, biedę i ciężkie warunki życia, zarówno zesłańców jaki ludności miejscowej. Nie omijał żadnych szczegółów ani niewygodnych faktów, a już szczególnie nie ukrywał swojej niechęci do władzy. Regina wielokrotnie ostrzegała go i prosiła, żeby tego nie robił, bo może zaszkodzić nie tylko sobie, ale i całej rodzinie. On jednak zbywał ją i machnąwszy ręką mówił:
 - Przecież wszyscy tutaj piszą listy. Niemożliwością byłoby je czytać. Nie, nie. Nawet oni nie są w stanie sprawdzić wszystkich.
 Mylił się bardzo, a jego listy zostały ocenzurowane, skopiowane i przesłane odpowiednim organom. Dzięki czemu na procesie sędziowie podejmując decyzję o jego dalszym losie mieli przed sobą niepodważalne dowody winy. W połączeniu z historią opowiedzianą przez profesora z Odessy, o tym jakie były jego poglądy polityczne po rewolucji październikowej w Rosji i jak uciekł do Polski w latach dwudziestych, było aż nadto jasne, że o żadnym ułaskawieniu mowy być nie może. To wystarczyło, by skazać go na dziesięć lat ciężkich robót w kolonii karnej. Na mocy wyroku trafił do kopalni siarki w północnym Kazachstanie. Był to już w zasadzie wyrok śmierci, gdyż pobytu w takim miejscu nie było wstanie przeżyć wielu młodych i silnych, a co dopiero niemal sześćdziesięcioletni mężczyzna, schorowany i wyniszczony po dwóch latach zesłania. Praca w kopalni, gdzie do wydobycia używano jedynie prymitywnych narzędzi i siły ludzkich mięśni była już sama w sobie niezwykle ciężka. Więźniów obowiązywał kilkunastogodzinny dzień pracy i minimalne racje żywnościowe. Do tego dochodziły jeszcze trujące wyziewy siarki i nieludzki klimat, potworne upały latem i temperatura spadająca do minus czterdziestu stopni Celsjusza zimą. Wielu więźniów umierało już po kilku miesiącach takiej pracy.

sobota, 7 września 2013

Pierwsza praca

Latem, kilka miesięcy po aresztowaniu Reginy, pani Wigantowa przyszła do domu z wiadomością, że jakaś znajoma Rosjanka potrzebuje kogoś do opieki nad dziećmi. Zabrała Jankę i zaprowadziła ją do rodziny Kurajewych. Stary Kurajew, tak samo jak jego ojciec i pewnie ojciec jego ojca, był młynarzem. Pracował w starym, murowanym młynie, pamiętającym jeszcze lepsze, carskie czasy. Wtedy wszystkiego było pod dostatkiem, a ludzie piekli wspaniałe, jasne chleby z mąki, którą stary Kurajew-ojciec mlął na wielkich żarnach aż była puszysta i delikatna. Ale mimo że Kurajew-syn przeklinał nową władzę i z rozrzewnieniem wspominał dawne czasy to jak na tamte warunki i tak mógł uważać się niemal za bogacza. Miał już jeden, drewniany dom, w którym mieszkał z całą ośmioosobową rodziną. W środku były dwa pokoje i duży, obity blachą piec, który je ogrzewał. Oprócz tego, w kuchni, stał drugi piec chlebowy. A Kurajew-syn i tak budował już nowy dom, jeszcze wspanialszy, bo murowany, trzypokojowy, gdyż jego rodzina wciąż się powiększała. Po śmierci pierwszej pani Kurajewej, ożenił się ponownie z dużo młodszą od niego dziewczyną. Miał już z nią dwóch synów, Wołodię i Miszę i dwie starsze dziewczynki i malutką Ninę, którymi miała zajmować się Janka. Po żonie nieboszczce zostały mu jeszcze trzy starsze córki. Ania i Walentyna, które były niewiele starsze od Janki, mieszkały z nimi. A najstarsza, Taja, studiowała w dalekim Omsku. Nowy dom, choć tutaj uchodził za prawdziwą rezydencję, w niczym nie przypominał domów, w których do tej pory bywała Janka. Gołe ściany i podłogi, stół, kilka krzeseł, łóżka i skrzynia na ubrania. A gdzie miękkie dywany, obrazy na ścianach, kryształowy żyrandol w salonie? Niczego takiego tu nie było. W czasie, gdy Janka ukradkiem przyglądała się skromnemu wnętrzu, pani Franciszka zachwalała jej pracowitość, oddanie i odpowiedzialność. Nie wiedząc, co mogłaby sama powiedzieć, dziewczyna stała tylko cichutko w swojej obdartej sukience i wpatrywała się w swoje brudne, bose stopy. Olga Kurajewa był młodą, pogodną kobietą. Gdy Janka w końcu odważyła się na nią spojrzeć, uśmiechnęła się i powiedziała po prostu:
- No haraszo, diewuszka. Zobaczymy czy poradzisz sobie z tymi moimi łobuzami.
I tak oto Janka pierwszy raz w życiu dostała pracę. Dom Kurajewych stał w innej części miasta niż lepianka Marusi, więc Janka musiała wstawać bardzo wcześnie, żeby codziennie dotrzeć rano na miejsce zanim dzieci wyszły do szkoły. Najgorzej było zimą, gdy musiała przedzierać się przez śnieżne zaspy. Czasami więc zostawała na noc, by nie wracać do domu po ciemku. Na co dzień znowu sprzątała, gotowała i wycierała brudne nosy. Pracowała jak służąca, ale nikt jej tego nie dawał odczuć. Często jadała z gospodarzami przy jednym stole, a nieraz zdarzało się, że Kurajewa dała jej coś dla młodszej siostry, która czekała na nią w domu. Wynagrodzeniem za jej pracę były również produkty żywnościowe: mąka, mleko, czasem trochę ziemniaków albo cebula.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Polska szkoła letnia

Latem 1942 udało się nawet utworzyć niewielką szkółkę dla polskich dzieci. I Janka mogła wreszcie znowu kontynuować naukę. Nie posiadała się z tego powodu z radości. Gdy jej młodsza siostra, która nigdy jeszcze w szkole nie była, zaczęła ją o to wypytywać, Janka zaczęła wspominać swój pierwszy dzień w szkole sióstr Urszulanek w Poznaniu. Przez pierwsze dwa lata Janka uczyła się w domu. Była bardzo chorowitym dzieckiem i rodzice obawiali się o jej zdrowie, więc w roli guwernantki zatrudnili kuzynkę, Lutkę Kokorniakównę. Dwa razy w roku Janka szła do szkoły publicznej na egzamin, na którym sprawdzano jej postępy w nauce. Janka zapamiętała stamtąd długie, drewniane ławki ubrudzone atramentem z kałamarzy i czarną podłogę z linoleum. Sądząc, że tak właśnie wyglądają wszystkie szkoły, wcale nie żałowała, że nie musi tam chodzić. W końcu jednak zapadła decyzja, że dość już nauki w domu. Regina zabrała córkę na ulicę Libelta, gdzie mieściła się renomowana szkoła prowadzona przez siostry Urszulanki. Był trzypiętrowy gmach w stylu neoklasycznym, w którym mieściło się trzydzieści przestronnych sal i gabinetów oraz nowocześnie wyposażona sala gimnastyczna. Uczyło się tam ponad pięćset dziewcząt. Większość z nich pochodziła z tak zwanych dobrych domów.. Janka zapamiętała szczególnie przestronny hol i górującą nad nim figurę Jezusa. Pierwszego września Janka po raz pierwszy poszła do szkoły w towarzystwie starszej sąsiadki, Janki Fikusówny. Autobusem konnym dojechały aż do żydowskiej bożnicy przy Starym Rynku. Zaraz obok znajdował się cuchnący o tej porze targ rybny, przez który musiały przejść na ulicę Solną. Stamtąd już prosto aż do Alei Niepodległości, przy której stał budynek główny szkoły. Pierwszego dnia wszystko bardzo jej się podobało. Gdy wróciła do domu, nie mogła przestać opowiadać o nowych koleżankach i nauczycielkach. Niestety z tego całego zaaferowania zapomniała do jakiej chodzi klasy i gdy następnego dnia przyszła do szkoły sama, zupełnie nie wiedziała co ze sobą począć. Oczywiście tutaj nie było mowy o takiej szkole i Jance trudno było ukryć rozczarowanie, gdy zobaczyła jak wyglądają lekcje. Zajęcia odbywały się w budynku miejscowej szkoły, który był zniszczony i zaniedbany. Prowadziła je pani Miedziejko, dyplomowana nauczycielka, a pomagała jej pani Ziuta Rudomina. Uczyli się wszystkiego po trochu: polskiego, rachunków, geografii. Ale było to niełatwe zadanie, bo nie było ani zeszytów ani podręczników, a dzieci były w różnym wieku. Te starsze pomagały młodszym opowiadając często o tym czego nauczyły się jeszcze na lekcjach w Polsce. Nie posiadając zeszytów wszystkiego musieli uczyć się na pamięć. Mimo wszystko Janka lubiła tam chodzić. Spotykała się z innymi polskimi dziećmi, a wiele z nich miało podobno wspomnienia z czasów przed wybuchem wojny, więc dobrze się rozumieli. Niestety szkoła działała tylko do końca lata.

sobota, 24 sierpnia 2013

Kiziak

Zbierania i wyrabiania kiziaku nauczyła się, gdy mieszkali jeszcze u Amfisy. Był to niezwykle ważny proces, gdyż odpowiednio przygotowany kiziak stawał się głównym opałem przez całą zimę. Zbieraniem kiziaku zajmowały się głównie dzieciaki. Zazwyczaj szli w step większą grupą na poszukiwanie drogocennego materiału. Każdy wyposażony był w kosz lub duży worek. Cała sztuka polegała na tym, żeby znaleźć dostatecznie wysuszone krowie łajno. Wtedy można je było bez problemu wrzucić do worka. Im większe i grubsze tym większa radość. Niestety czasami zamiast na suchy placek, trafiało się na lepką, śmierdzącą maź. Z początku wydawało się to Jance obrzydliwe. Próbowała nawet używać liści i patyków do przerzucania odchodów, ale wkrótce zrozumiała, że nie ma to sensu i jest zbyt czasochłonne. W zasadzie wystarczyło wytrzeć dłoń w trawę, a po powrocie do domu porządnie umyć w wiadrze z wodą. Gdy już nazbierali odpowiednią ilość, trzeba było wszystko wymieszać ze słomą i uformować cegiełki, które później układano w stosy do suszenia. Zimą taka cegiełka pozwalała ugotować obiad, gdyż w przeciwieństwie do cienkich gałązek i trzciny, którymi również palono, kiziak nie spalał się szybko tylko tlił nawet przez kilka godzin.

piątek, 23 sierpnia 2013

Nowe obowiązki

Wkrótce zlikwidowano kuchnię i stołówką, a Janka z Basią zostały nagle, nie tylko bez matki, ale i bez dachu nad głową. Na szczęście niedaleko mieszkała ich znajoma pani Wigantowa. Jej syn poszedł do armii Andersa, a ona była już starszą kobietą i zdawała sobie sprawę jak niewielkie ma szansę przeżycia w łagrze. Zostając tutaj mogła przynajmniej zaopiekować się dziewczynkami. Dlatego zdecydowała się podpisać papiery o obywatelstwo białoruskie. Po tym jak NKWD zabrało wujka Józefa i ciocię Zosię, pani Wigantowa namówiła Marusię Harczenko, u której wcześniej wszyscy mieszkali, aby zlitowała się i wzięła do siebie dziewczynki. W taki oto sposób, obie zamieszkały u kolejnej Marii, w niedużym domku, na ulicy Stalina 105. Była to również lepianka, ale miała podłogę z prawdziwych desek i duże okna, które choć trochę upodabniały ją do prawdziwego domu. Znajdowała się tam też przybudówka ze spiżarnią i szopa na siano, w której zimą mieszkała krowa. Odtąd Janka miała całe dnie wypełnione pracą. Pomagała Marusi w gospodarstwie, sprzątała, gotowała, pieliła w ogródku. Poza przygotowywaniem kiziaku na zimę, najbardziej męczące było szorowanie drewnianej podłogi. Raz na tydzień Janka musiała zmyć wszystko gorącą wodą z ługiem, a później nożem, zeskrobać z niej cały bród. Robiąc to po raz pierwszy nie mogła pozbyć się skojarzeń z Kopciuszkiem. Tę bajkę usłyszała kiedyś w dzieciństwie od pani Błaszczykowej i bardzo jej się wtedy spodobała. Bo biedna dziewczyna trafiła w końcu na wspaniały bal do pałacu i zakochała się z wzajemnością w pięknym księciu. Tutaj latem, gdy na dworze panował nieznośny upał, a w domu nie było nikogo innego, Janka, jak Kopciuszek z bajki, pozwalała sobie na chwilę odpoczynku i fantazji. Zasłaniała okna, i kładła się na podłodze, rozłożywszy na niej uprzednio mokrą szmatę dla ochłody. Rozmyślała czasem o księciu z bajki, który przybył by na białym rumaku i ją uratował. Najczęściej jednak marzyła o jedzeniu. O białym chlebie z dżemem z agrestu, który rósł w ich ogrodzie. I o plackach ziemniaczanych polanych gęstą, kwaśną śmietaną. Albo o przepysznych ciastach, które mama piekła, co niedzielę.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Proces

Na początku marca 1943 przyszło kolejne wezwanie do stawienia się w siedzibie NKWD. Dostali je między innymi, Zofia i Józef Nietupscy, Regina Nietupska i Ziuta Rudomina. Tym razem wszyscy spodziewali się, że szybko nie wrócą. Regina była smutna, ale całkowicie zdeterminowana. Ucałowała córki i pożegnała je słowami: 
 - Cokolwiek by się wydarzyło, pamiętajcie, że macie siebie. Bądźcie dla siebie dobre i opiekujcie się sobą. 
Janka zdawała sobie sprawę, że te słowa skierowane są przede wszystkim do niej. Teraz to ona była całkowicie odpowiedzialna za dziesięcioletnią Basię. Obie dziewczynki patrzyły przez okno, jak matka razem z panią Ziutą odchodzą w stronę politbiura. Na zewnątrz było widać pierwsze ślady wiosny, ale Jance wydawało się, że zima już nigdy się nie skończy. Przynajmniej ta, która zapanowała w jej sercu. Kilka dni później pozwolono im przyjść na posiedzenie sądu, na którym miała być rozpatrzona sprawa ich matki. Weszły do sporej sali. Na ścianie wisiał portret Stalina na tle jakiejś czerwonej płachty. A pod nim, przy podłużnym stole siedziało kilku urzędników. Na salę wprowadzono oskarżonych. Odczytano im długą listę zarzutów i po raz ostatni zadano pytanie czy podtrzymują swoje wcześniejsze zeznania i decyzje. Oskarżeni skinęli głowami. Jeden z urzędników przeczytał akt oskarżenia i wyrok. Dwa lata pracy w łagrze. Koniec. Więźniów wyprowadzono, nie pozwalając nawet pożegnać się z rodzinami. Janka przez chwilę miała wrażenie, że to wszystko jest tylko złym snem. Wrócą teraz do domu, a wieczorem przyjdzie mama i oświadczy, że to była tylko pomyłka. Ale, gdy przypomniała sobie to wszystko, co spotkało ją przez okres ostatnich trzech lat uświadomiła sobie, że w tym kraju pomyłki urzędnicze się nie zdarzały. Wzięła za rękę Basię i poszły z powrotem do stołówki. Sama, z młodszą, niezbyt zaradną, siostrą, czuła się zagubiona i zrozpaczona. Kiedy ma się czternaście lat myśli się o beztroskim spędzaniu czasu i zabawie, a nie o odpowiedzialności i przeżyciu w tak trudnych warunkach.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Koniec przyjaźni polsko-radzieckiej

Niestety już wkrótce sytuacja polityczna uległa zmianie. Zaczęły pojawiać się pogłoski o wielu tysiącach polskich oficerów, którzy zaginęli bez wieści. Wielu ludzi podejrzewało władze sowieckie o zdradę i ich wymordowanie. Dodatkowo stosunki polsko-radzieckie uległy pogorszeniu, po tym jak armia generała Andersa opuściła nagle teren Związku Radzieckiego i wraz z tysiącami uchodźców odpłynęła do Persji. Zdecydowano się na taki krok już latem '42 roku, ze względu na coraz mniej przychylną Polakom politykę Kremla. początkowy entuzjazm wywołany amnestią poprzedniego roku i zgodą na utworzenie wojska polskiego, zaczął słabnąć gdy władze sowieckie zaczęły piętrzyć trudności w związku z wyposażeniem i zaopatrzeniem tej kilkudziesięciotysięcznej armii. W obozach dla uchodźców, utworzonych przy punktach poborowych, wycieńczeni ludzie umierali dziesiątkowani głodem i chorobami. Gdy najpierw ograniczono, a następnie wiosną 1942 wstrzymano całkowicie pobór, dowództwo polskie zdecydowało się na ewakuację polskich żołnierzy i możliwie największej liczby towarzyszących im cywili. Była to decyzja niezwykle trudna, gdyż oznaczała niemal całkowite zerwanie już i tak napiętych stosunków między Stalinem a rządem polskim na uchodźctwie. Ale najsilniej konsekwencje tej decyzji odbiły się na ponad dwustu dwudziestu tysiącach obywateli polskich, którzy z różnych przyczyn pozostali na terenach Związku Radzieckiego. Niemal natychmiast aresztowano pracowników ambasady RP w Moskwie oraz delegatów terenowych i tak zwanych mężów zaufania. Wszystkim znowu odebrano polskie dokumenty, które otrzymali na mocy porozumienia Majski-Sikorski. Miały im one wtedy umożliwić podróż przez Związek Radziecki do tworzących się oddziałów generała Andersa. Kolejny raz zaczęły się masowe wezwania na przesłuchania do NKWD. Na jednym z nich Regina dowiedziała się, że wszyscy wywiezieni z terenów białostoczyzny są traktowani jako obywatele Białorusi. Podsunięto jej do podpisania papiery, które mówiły, że zrzeka się obywatelstwa polskiego oraz, że chce, aby Białoruś należała do Związku Sowieckiego. Regina wiele razy powtarzała, że nigdy tam nie mieszkała i po zakończeniu wojny zamierza wrócić do swojego domu w Poznaniu. Tych argumentów nikt jednak nie chciał słuchać. Za nie podpisanie wniosków groziła kara dwóch lat pracy w łagrze. Tym razem wypuszczono ją, ale z rozmów z innymi zesłańcami dowiedziała się, że wszystkim przedstawiano te same dokumenty i grożono, a niektórych już osądzono. Mimo to, wraz z grupą Polaków z Irtyszyska postanowili, bez względu na konsekwencje, nie podpisywać podsuwanych papierów. I nie chodziło bynajmniej o rosyjskie paszporty, ponieważ takie otrzymywali już dwukrotnie. Po raz pierwszy w Białymstoku po wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski oraz powtórnie po przewiezieniu do Kazachstanu. Wtedy jednak już z odpowiednią pieczątką spiecpriesedleńców i zakazem przemieszczania się poza kołchoz, w którym ich umieszczono. Tym razem jednak chodziło o coś znacznie więcej. Mieli nie tylko przyjąć narodowość białoruską, ale także podpisać się pod prośbą o przyłączenie terenów wschodniej Polski do Białorusi i Ukrainy. Była to dość specyficzna forma przygotowanego przez rząd komunistyczny referendum, które miało dowieść, że mieszkańcy tych terenów nigdy nie uważali się za Polaków.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Boże Narodzenie 1942

Boże Narodzenie 1942 roku było chyba najszczęśliwszym spośród tych spędzonych na zesłaniu. W ich stołówce zebrali się wszyscy Polacy. Ustawili stoliki i ławy tworząc jeden stół wigilijny, na którym każdy postawił, co mu się udało zdobyć. Była ryba i kluski z makiem i dwie beczki ukiszonej kapusty i ogórków. Nie było opłatka więc dzielili się chlebem, życząc sobie jak zwykle prędkiego powrotu do domu. Tego roku było w tych życzeniach jeszcze dużo nadziei. Dzieciaki przygotowały jasełka. Janka była aniołem owiniętym w prześcieradło, bo nie miała już żadnej białej bluzki. Ktoś jej zrobił opaskę na czoło, do której przyczepiona była gwiazdka ze sreberka od czekolady. Chociaż nic nie mówiła była bardzo dumna ze swojej roli. Przechadzała się po prowizorycznej scenie prowadząc pastuszków do żłóbka, w którym narodził się Chrystus. Na jednym jedynym zdjęciu jakie zachowało się z tego okresu widać poważną dziewczynkę o ciemnych oczach. Drobniutka i wychudzona nie wygląda na swoje czternaście lat. O tym, że był to lepszy okres świadczył również patefon, który pewnego dnia pojawił się w ich stołówce. Czy przyjechał tu aż z Polski w bydlęcym wagonie czy pożyczono go z selsowietu jako dowód nowej, dziwnej przyjaźni polsko-radzieckiej? Dzisiaj ciężko już dociec. Grunt, że wraz z nim pojawił się pomysł zorganizowania w Irtyszysku potańcówki z prawdziwego zdarzenia. Zaproszono na nią wszystkich, bez względu na pochodzenie i narodowość. W wyznaczony wieczór, gdy wszyscy się zeszli, ich niewielka stołówka wręcz pękała w szwach. Dziewczęta w warkoczach przeplatanych kolorowymi wstążkami, panie w ufryzowanych na żelazko lokach i panowie gładko ogoleni, we względnie czystych koszulach, które przeważnie wisiały na nich jak na drewnianych wieszakach. Patrząc na tych wynędzniałych i obdartych elegantów, Janka znowu przypomniała sobie te wieczory, gdy jej rodzice wychodzili na karnawałowe wojskowe bale. On dystyngowany, w mundurze galowym i wysokich błyszczących butach. Ona niezwykle elegancka, w pięknej koronkowej sukni. Mimo swojej niezbyt zgrabnej figury, jej matka zawsze wyglądała jak prawdziwa dama. Co z tego zostało? Janka spojrzała na niewysoką, teraz niemal chudą kobietę w szarej podniszczonej sukni. Poczuła nagłe uczucie smutku i jakiegoś dziwnego rozczarowania. Ale gdy spojrzała w jej twarz, zobaczyła ten sam ciepły uśmiech, który znała od lat. Wtedy postanowiła, że przetrwają i wrócą w końcu do domu, choćby miały zapłacić najwyższą cenę.

sobota, 27 lipca 2013

Stołówka

U Rosjanki spędziły zimę. Ale już wtedy zawiązał się Komitet Polski. Na podstawie porozumienia Sikorski-Majski, rząd radziecki zezwolił na udzielanie międzynarodowej pomocy polskim zesłańcom w postaci paczek z żywnością i odzieżą. Najczęściej były to konserwy mięsne, ryż, kasza, mąka i cukier. Zdarzało się też skondensowane mleko, oliwa, a nawet czekolada dla dzieci. W tym celu w głównych miastach poszczególnych obwodów, powoływano Komitety Polskie, które miały zajmować się rozdzielaniem darów między potrzebujących. Wszystkie dary dla tej części Kazachstanu rozdzielane były w Pawłodarze. Do miasteczek i posiołków bardziej oddalonych często docierały bardzo uszczuplone lub nie docierały w ogóle. W sprzyjających warunkach politycznych udało im się nawet uzyskać od miejscowych władz lokal, w którym urządzono kuchnię polską. Jako organizacja wspierająca zesłańców, otrzymywali paczki, a w nich cukier, tłuszcz, mąkę, kaszę i inne produkty żywnościowe, z których przygotowywali posiłki dla biednych, co w tamtych warunkach oznaczało właściwie wszystkich. Regina, która miała już doświadczenie w organizowaniu takiej samopomocy, została tam szefową kuchni. Poza samym gotowaniem, zajmowała się też zaopatrzeniem i układaniem jadłospisu. Wymagało to nie lada umiejętności logistycznych. Nie sztuka bowiem być dobrym kucharzem, gdy ma się pełną spiżarnię. Ale przygotować pożywny posiłek dla kilkudziesięciu osób, gdy ma się jedynie worek mąki i kilka kilogramów ziemniaków to już prawdziwe wyzwanie. Dzięki temu, na wiosnę mogła się wraz z córkami przeprowadzić do tej kuchni. Ze starych desek zrobiły niewysokie przepierzenia, które oddzielały od reszty pomieszczenia dwie małe sypialnie. W jednaj zamieszkała Regina z dziewczynkami, a w drugiej ich nowa znajoma pani Ziuta Rudomina z kilkuletnią córeczką Hanią.

środa, 17 lipca 2013

Haftowanie i dojenie



Janka często spędzała czas z ich nową gospodynią, która miała maszynę do szycia i pięknie na niej haftowała. Janka bardzo lubiła ją obserwować, przy pracy. Rosjanka podkładała gładki materiał na tamborku pod stopkę maszyny i prawą ręką przesuwała go, to w jedną, to w drugą stronę, a lewą kręciła kołowrotkiem, który wprawiał urządzenie w ruch. Igła skakała raz tu, raz tam, a na materiale powstawał kolorowy wzór. Gdy wszystko było właściwie obszyte Rosjanka wycinała małymi nożyczkami odpowiednie fragmenty i voila, wykwintny haft Richelieu był gotowy. W ten sposób wyczarowywała girlandy kwiatów i ażurowe koronki. Jedne były delikatne i lekkie, a inne obfite i mięsiste. Kolorowe łączki i eleganckie białe hafty w stylu angielskim. Wiele dziewcząt z miasta przychodziło, żeby zamówić u niej taką ozdobę na bluzkę albo poduszkę. Widząc zainteresowanie, z jakim jej pracę śledziła Janka, kobieta zaproponowała, że nauczy ją tej sztuki. Niestety mimo wielu prób i usilnych starań z obu stron, nic z tego nie wyszło. Janka nie była w stanie nadążyć za igłą, która zamiast pięknych kwiatów haftowała tylko jakieś gryzmoły, plątała i rwała nitki. To sprawiało, że efekt całej pracy był raczej żałosny.
Tak więc były już dwie rzeczy, których Janka mimo najszczerszych chęci nie była w stanie opanować. A mianowicie robótki ręczne i dojenie krów. Ta druga czynność, znacznie bardziej prozaiczna, nastręczała jej bowiem równie dużo trudności. Gdy Janka obserwowała Rosjanki i Kazaszki przy pracy, wydawało się, że nie może być prostszego zajęcia. Wszystko jednak zmieniało się, gdy przychodziła jej kolej. Niby wszystko robiła według instrukcji. Głaskała krasulę, żeby ją uspokoić, podstawiała garnuszek i siadała zawsze z jej prawej strony, ale gdy zaczynała ciągnąć za wymiona nie działo się zupełnie nic. Początkowo posądzała nawet Bogu ducha winną krowę o krnąbrność i złośliwość. Sytuacja jednak powtarzała się wielokrotnie i Janka w końcu musiała dać za wygraną.

czwartek, 27 czerwca 2013

Żółtaczka



Józef dostał pracę w miejscowej przychodni jako felczer i od tej pory często jeździł do różnych mniejszych posiołków szczepić dzieci, ponieważ na tamtych terenach często występowały ogniska epidemii tyfusu plamistego. Była to choroba szczególnie niebezpieczna dla dzieci, a przenoszona głównie przez wszy, które były właściwie wszędzie. Wysoka gorączka, zmiany w sercu i innych narządach wewnętrznych mogły mieć poważne konsekwencje w postaci zapalenia płuc, nerek lub opon mózgowych. Przy braku odpowiednich leków i w warunkach skrajnego niedożywienia jakie panowało na wsi, choroba bardzo często kończyła się śmiercią. Jedyną dostępną metodą ochrony była wynaleziona w latach dwudziestych szczepionka polskiego profesora Rudolfa Weigla. Opierała się ona na hodowli zdrowych wszy, które następnie zarażano w warunkach laboratoryjnych i odpowiednio preparowano. Wujek Józef, aby uchronić się przed zakażonymi insektami, zawsze po powrocie do domu obsypywał się cały jakimś śmierdzącym proszkiem owadobójczym, a Zofia dodatkowo wyparzała w ługu wszystkie jego ubrania. Dziewczynki Nietupskich również zostały zaszczepione. Niestety z powodu braku czystych i wysterylizowanych narzędzi, Jance, przy okazji, wszczepiono wirus żółtaczki. Leżała w łóżku, a jej skóra i białka oczu, z dnia na dzień, coraz bardziej nabierały odcienia dojrzałej cytryny. Regina była przerażona, ale wujek zalecił jedynie podawać jej kluski z białej mąki z cukrem, bez żadnego tłuszczu. Początkowo Janka zachwycona była takim specjałem, ale po tygodniu nie mogła patrzeć już na przyrządzane przez matkę posiłki. Nie było jednak wyjścia i po kilku tygodniach ta monotonna dieta zaczęła wreszcie przynosić efekty, aż do całkowitego wyleczenia.  
Ponieważ Janka, podczas choroby, rzadko wychodziła z domu, Regina przyniosła jej do czytania, pożyczonego od kogoś "Pana Tadeusza". Było to już dość mocno zniszczone, kieszonkowe wydanie dzieła wieszcza. Janka przeczytała je raz, drugi, trzeci. A później czytała w kółko aż ulubione fragmenty zaczęły same układać się w pamięci w kolejne wersy.

środa, 26 czerwca 2013

Przeprowadzka do Irtyszyska

Na początku września, sytuacja w Pieczierysku pogorszyła się na tyle, że wiele polskich rodzin postanowiło przenieść się do oddalonego o kilkanaście kilometrów w linii prostej, ale położonego po drugiej stronie rzeki,  Irtyszyska. Uznawano bowiem, że w większym mieście łatwiej będzie znaleźć pracę i mieszkanie. Do podobnych wniosków doszli także dorośli członkowie rodziny Nietupskich. W dotychczasowym miejscu i tak nie mogli dłużej zostać, ponieważ do Starej Marii przyjechała z bombardowanego Leningradu, synowa z trójką dzieci. I po raz kolejny zrobiło się za ciasno.
Dlatego też, w połowie września, podczas jednej z wypraw na targ, Regina znalazła dla nich nowe lokum u młodej Rosjanki, której męża właśnie powołano do wojska. Jak zwykle nie było to nic więcej ponad skromną lepiankę, ale na podwórku znajdowała się głęboka studnia, dzięki czemu dziewczynki nie musiałyby już nosić ciężkich wiader z rzeki.
Udało im się także znaleźć szofera, który za niewielką opłatą zgodził się przewieźć ich, wraz ze skromnym dobytkiem do miasta. Po tygodniu spakowali więc swoje rzeczy, których z miesiąca na miesiąc było zresztą coraz mniej, i w umówionym dniu stawili się gotowi do drogi. Latem, gdy rzeka płynęła już normalnym korytem, podróż promem trwała kilkanaście minut. Czas ten wydłużał się znacznie tylko wiosną, gdy Irtysz tworzył szerokie rozlewisko i prom musiał być ciągnięty kilka kilometrów wzdłuż brzegu, przez mały parostatek. Teraz przeprawa była krótka, ale niestety, gdy już przybili do nabrzeża i ciężarówki zaczęły powoli zjeżdżać z pokładu, ich kierowca najwyraźniej źle obliczył odległość i po chwili jedno z kół zjechało z trapu, a samochód zawisł niebezpiecznie przechylony nad powierzchnią wody. Nagle wokół zapanował straszny rwetes. Ludzie biegali, krzyczeli, każdy spieszył się do swoich zajęć, a tu nieszczęsna ciężarówka utknęła tarasując cały wyjazd. Kierowca przeklinał i próbował ruszyć, grupka mężczyzn krzątała się wokół próbując go popchnąć. Na nic się to jednak zdało. Trzeba było rozładować cały samochód, przynieść bale i deski, którymi podparto feralne koło i siłą mięśni wypchnąć samochód na brzeg. Kiedy wreszcie się to udało, wszyscy odetchnęli z ulgą i ponownie załadowali się na ciężarówkę. Trwało to jednak kilka godzin i zanim dotarli na miejsce był już prawie wieczór.
Po raz pierwszy od przybycia do Kazachstanu ich mała grupka rozdzieliła się. Regina z Janką i Basią zamieszkały u młodej Rosjanki. Natomiast wujkowi i cioci, wspólne mieszkanie zaproponowała poznana wcześniej starsza pani, Franciszka Wigantowa. Emilia Rożek, z którą tak się już zżyli, opuściła ich już kilka tygodni wcześniej. Wyjechała z Pieczieryska, ponieważ dostała wiadomość od swojej teściowej i jej córki, że one również zostały wywiezione z Polski i trafiły do Ałtajskiego Kraju. Postanowiła więc do nich dołączyć. Przed wyjazdem pani Emilii, obiecali sobie, że odnajdą się i spotkają dopiero po powrocie do Polski. I Janka dotrzymała tej obietnicy.

czwartek, 20 czerwca 2013

Uchodźcy

W sierpniu w Kazachstanie zaczęli pojawiać się pierwsi uchodźcy ewakuowani z terenów zajętych przez Niemców. Były to przeważnie rodziny oficerów i ważniejszych urzędników z Kijowa, Smoleńska i Stalingradu. Kwaterowano ich w, już i tak przepełnionych, chatach miejscowych. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do polskich zesłańców, ci nie musieli nikomu płacić za mieszkanie. Dodatkowo z selsowietu otrzymywali przydziały na kapustę, ziemniaki i chleb, czyli produkty, których tutaj wszystkim brakowało. Nie przysporzyło im to więc sympatii wśród miejscowej ludności, która z zawiścią patrzyła jak rozkradane są owoce ich pracy. W tej sytuacji wytworzyła się jakaś dziwna symbioza i wspólnota między Polakami a kołchoźnikami, którzy tych pierwszych uznawali bardziej za "swoich" niż własnych krajanów przesiedlonych na te tereny z powodu działań wojennych, ale uprzywilejowanych z powodu koneksji rodzinnych. Tymczasem rodzina Nietupskich postanowiła przenieść się do oddalonego o kilkanaście kilometrów, położonego po drugiej stronie rzeki, Irtyszyska. Dorośli uznali bowiem zgodnie, że w większym mieście łatwiej będzie znaleźć pracę i mieszkanie. W dotychczasowym miejscu i tak nie mogli dłużej zostać, ponieważ do Starej Marii przyjechała z bombardowanego Leningradu, synowa z trójką dzieci. I znowu zrobiło się zbyt ciasno. Dlatego też pod koniec lipca, podczas jednej z wypraw do Irtyszyska, Regina znalazła dla nich nowe lokum u młodej Rosjanki, której męża właśnie powołano do wojska. Jak zwykle nie było to nic więcej ponad skromną lepiankę, ale na podwórku znajdowała się głęboka studnia, dzięki czemu dziewczynki nie musiały już nosić ciężkich wiader z wodą z rzeki.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Wielka Wojna Ojczyźniana

Kiedy do Kazachstanu dotarły wiadomości o wybuchu wojny z Niemcami, większość obywateli wydawała się wręcz zadowolona. Mimo ciągle powtarzanych komunikatów radiowych o okrucieństwie i zdradzieckich działaniach niedawnego sojusznika, nikt tu nie lamentował z tego powodu. Szeptano nawet, że gdy zjawi się Niemiec to wreszcie będzie wszystkim lepiej. Regina często słysząc takie rzeczy, studziła ten naiwny optymizm. Zbyt dobrze pamiętała jeszcze czasy spędzone pod zaborami, by równie łatwo dać się ponieść tej nowej idei. Rosjanie jednak nie dawali wiary jej słowom i machali tylko ręką, gdy ich ostrzegała. Nikt tu nie słyszał wcześniej określeń ubermenschen ani lebensram. Wszyscy natomiast doskonale wiedzieli, co kryje się pod pojęciem Gławnoje Uprawlenie Łagieriej. Wydawało się, że gorszej biedy i terroru niż władza radziecka, nikt im zgotować nie może. A póki wojna toczyła się z dala od ich domów, Hitler i jego faszyści, wydawali się mniejszym złem niż grożący im łagrem za niewyrobione normy, naczelnik kołchozu. Stalin natomiast wydawał się tak zdruzgotany tym podstępnym atakiem na Związek Radziecki, że pierwszą odezwę do narodu wygłosił po niemal trzech tygodniach od rozpoczęcia niemieckiego blitzkriegu. W tym czasie Grupy Armii Północ feldmarszałka Leeba i Armii Środek feldmarszałka Bocka zdążyły już wedrzeć się w głąb Rosji niszcząc i paląc wszystko na swojej drodze. Świetnie uzbrojone jednostki niemieckie dziesiątkowały zdezorientowane i pozbawione łączności oddziały radzieckie. A samoloty Luftwaffe bombardowały Kijów, Mińsk, Kowno, a nawet Murmańsk i Odessę. Linia obrony ustalona w pobliżu byłej granicy polsko-radzieckiej pękła niemal równie szybko jak osławiona linia Maginota, którą Niemcy przekroczyli kilkanaście miesięcy wcześniej zajmując Francję. Niezwyciężona armia radziecka załamała się pod naporem i z dnia na dzień ponosiła coraz większe straty. Zimą 1941 roku sytuacja była już bardzo ciężka. Mimo że front był daleko od stepów Kazachstanu, życie jego mieszkańców stało się bardzo trudno. Brakowało żywności. Wielu Rosjan cierpiało taki sam głód jak polscy zesłańcy, gdyż niemal wszystko co wytworzono w kołchozie, trafiało na front. Ci którzy próbowali coś ukryć, choćby to było kilka zgniłych ziemniaków, trafiali pod sąd i sądzono ich jako zdrajców. Coraz częściej też przychodziły pochoronki, zawiadamiające o śmierci mężów, braci i synów. Miejscowi mówili na nie listy-trumny, a listonosz który je przynosił witany był w Pieczierysku z coraz większą niechęcią. Paradoksalnie wybuch wojny Polakom na zesłaniu przyniósł poprawę ich statusu. Nie tylko z powodu zawarcia układu Sikorski-Majski, przywracającego stosunki dyplomatyczne między Polską a Związkiem Radzieckim, ale przede wszystkim dlatego, że łatwiej było im odtąd znaleźć pracę i coś kupić. Samym Rosjanom coraz gorzej się powodziło. Wiele kobiet, których mężowie poszli na front, nie było w stanie poradzić sobie z utrzymaniem gospodarstw. Dwa tygodnie po podpisaniu traktatu ogłoszono dekret o amnestii dla wszystkich Polaków, którzy nie z własnej woli znaleźli się na terenie Związku Radzieckiego. Oznaczało to również, że zwolnieni z więzień i łagrów zostaną wszyscy polscy żołnierze wzięci do niewoli we wrześniu '39 roku. Oznaczał nadzieję dla rodzin takich jak rodzina Janki, że ich ojciec żyje i wkrótce je odnajdzie. W dniach, gdy one karmiły się tą nadzieją i z niecierpliwością wyczekiwały dobrych wiadomości, wysłannik rządu polskiego, Józef Czapski próbował ustalić los ponad ośmiu tysięcy polskich oficerów, a wśród nich także kapitana Juliana Nietupskiego, po których ślad zaginął. Ale jedyne, co usłyszał to, że wszyscy oni zbiegli i znajdują się prawdopodobnie na terenie Mandżurii. Również w tym samym niemal czasie z więzienia na Łubiance wypuszczono bez skarpetek, w koszuli i kalesonach, niezwykle istotnego więźnia, któremu powierzono misję utworzenia polskiej armii na terenie Związku Radzieckiego. Ponownie otwarto ambasadę polską w Moskwie, a na początku 1942 roku wydano zezwolenie na utworzenie dwudziestu jej delegatur. Ich pracownicy, wybrani głównie spośród samych zesłańców mieli zająć się dostarczaniem pomocy i rozdzielaniem darów dla najbardziej potrzebujących Polaków. Wszyscy wiązali z traktatem wielkie nadzieje. Gdy tylko zaczęły rozchodzić się pogłoski o formowaniu polskiego wojska pod dowództwem generała Władysława Andersa, wielu Polaków ruszyło na jego poszukiwanie. Rozpoczął się wielki eksodus tysięcy wyniszczonych, chorych i zdesperowanych ludzi, którzy szukali drogi powrotnej do swojej utraconej ojczyzny. Gdy tylko wiadomości te dotarły do Pieczieryska, Janka była gotowa, by także wyjechać, ale matka jej to wyperswadowała. Nie miały żadnych dokładniejszych informacji o tym, gdzie wojsko stacjonuje, gdyż mimo oficjalnej dyrektywy Stalina w politbiurze Żelezince nikt nie umiał albo nie chciał im w tej sprawie pomóc. Poza tym Regina obawiała się, jak się później okazało słusznie, że w tak dużym skupisku ludzi trudno będzie zdobyć coś do jedzenia. Tutaj miały dach nad głową i możliwość zarobienia na chleb. Tam czekała je tylko niewiadoma. Janka długo nie mogła pogodzić się z decyzją matki. Początkowo traktowała ją jak odrzucenie jedynej szansy powrotu do domu. Po latach jednak uznała ją za słuszną w tamtych warunkach. Zwłaszcza, że nie otrzymały żadnej wiadomości od Juliana, podczas gdy niektórzy oficerowie wysyłali listy, a nawet wojskowych gońców ze specjalnymi glejtami na przejazdy, po swoje rodziny. Nie mogły też wiedzieć, że do jednego z punktów poboru zgłosił się też mąż Basi Rybickiej, którego wypuszczono z jednego z łagrów na Kołymie. Wiedział on o wywiezieniu rodziny Nietupskich i od dawna próbował ich odnaleźć poprzez Czerwony Krzyż, niestety bezskutecznie.

środa, 12 czerwca 2013

Droga na targ

Ponieważ ich zasoby materialne bardzo szybko się kończyły, na wiosnę Regina zaczęła szukać pracy. Na żadną stałą posadę nie mogła tu liczyć. A już na pewno nie na taką, która byłaby choć trochę związana z jej wykształceniem. W Pieczierysku nikt bowiem nie słyszał o kapeluszach z woalkami i batikach. Rosjanki jednak często potrzebowały pomocy w gospodarstwie i ogrodach nad Irtyszem. Regina zabierała więc Jankę i szły sprzątać, pielić i oporządzać krowy. Nie dostawały za to przeważnie pieniędzy, tylko trochę mąki, mleka albo innych produktów żywnościowych.
Czasami Regina jechała z Józefem do Irtyszyska, bo w większym miasteczku znacznie łatwiej było dostać coś do jedzenia albo coś sprzedać. Wcześniej było to niemożliwe, bo nie wolno było zesłańcom opszczać miejsca zamieszkania bez specjalnego zezwolenia. Dopiero od 1941 roku pozwolono im przemieszczać się w obrębie obłastii. Oznaczało to, że mogli teraz bez przeszkód udać się na targ do Irtyszyska. Były jednak tylko dwa sposoby, aby przeprawić się na drugą stronę rzeki. Jednym z nich była przeprawa promem, który cumował mniej więcej pięć kilometrów w dół rzeki, tam gdzie kończyły się tereny zalewowe i koryto było dostatecznie głębokie. Drugim - rybackie łodzie, o dostatecznie płaskim dnie, żeby mogły wpływać nawet na mieliznę. Miejscowe kobiety, które jeździły na bazar z wielkimi koszami warzyw, jaj, serów i innych wyrobów, najczęściej przeprawiały się na drugą stronę właśnie tymi niewielkimi dłubankami. Było to rozwiązanie z pewnością szybsze, ale znacznie bardziej niebezpieczne. Któregoś razu, Regina z Józefem również postanowili spróbować tego transportu. Gdy wsiadali, łódka była już tak pełna ludzi i towarów, że krawędź burty tylko nieznacznie wystawała ponad lustro wody. Wkrótce okazało się też, że nie jest zbyt szczelna i całą drogę trzeba było z niej wylewać wodę. Regina, która nie potrafiła pływać i panicznie bała się utonięcia, przez całą drogę ściskała ramię Józefa i przysięgała, że nigdy już do takiej łupinki nie wsiądzie. Na szczęście udało im się szczęśliwie dotrzeć do drugiego brzegu. Wrócili już jednak promem, który mimo że był równie wysłużony, przez swoją masę i grubą stalową linę, wzdłuż której się poruszał, sprawiał mimo wszystko wrażenie bardziej stabilnego i bezpiecznego.
Janka również wybrała się kiedyś z wujkiem na targ. Było już prawie lato więc szła całą drogę na bosaka, żeby nie zniszczyć sobie butów. W tamtym klimacie, gdzie większość ludzi o tej porze roku chodziła na bosaka, nie było w tym nic dziwnego. Widocznie jednak stopy dziewczynki jeszcze się nie przystosowały do lokalnych zwyczajów, bo po kilku kilometrach marszu tak sobie odbiła pięty, że całą drogę powrotna musiała pokonać idąc na palcach, jęcząc i pochlipując, gdy boląca część stopy dotykała ziemi. Na szczęście wujek miał jeszcze jakieś zapasy w swojej felczerskiej torbie i gdy tylko wrócili do domu, zrobił jej kojący okład na nogi.

sobota, 8 czerwca 2013

Wiosenne zmiany

Razem z wiosną zaszły też diametralne zmiany w ich małej domowej społeczności. Gdy tylko zrobiło się ciepło Andriej się ożenił i przyprowadził do Amfisy swoją młodą żonę. Zdaje się, że najbardziej dotknęło to Basię, której przestał poświęcać tyle uwagi, co wcześniej. Na szczęście było już na tyle ciepło, że dzieciaki mogły znowu spędzać całe dnie poza domem, więc wkrótce Basia znalazła nowych towarzyszy zabaw. I niechętnie wracała do ciemnego, zatęchłego pokoiku, w którym wszyscy mieszkali. Zresztą teraz w ich małym domku zrobiło się tak ciasno, że nie sposób się było pomieścić. W końcu więc, Amfisa, w rozmowie z ciocią Zosią i Reginą poprosiła, żeby poszukali innego domu. Polubiła ich bardzo i nie chciała wyrzucać, ale nie miała innego wyjścia. Wkrótce zamieszkali w innym drewnianym domu u trzech Marii. Matkę wszyscy nazywali Starą Marią, a jej dwie córki dla odróżnienia Maszą i Marusią. Ich dom wydawał się równie zadbany jak Amfisy, ale już wkrótce okazało się, że są tam jeszcze dodatkowi lokatorzy w postaci całej kolonii pluskiew. Pewnego wieczoru Janka polując na insekty zauważyła, że część z nich znika w szparze pod oknem. Wzięła nieduży patyk i wcisnęła go głęboko w szczelinę, żeby wypłoszyć owady. Zamiast tego jednak odłupała kawał tynku, pod którym ukazał się fragment drewnianej ściany całkowicie pokryty odwłokami pluskiew. Janka odskoczyła z okrzykiem obrzydzenia, a pluskwy rozbiegły się po pokoju. Janka razem z Basią waliły butami gdzie popadnie, a wkrótce do tej wojny przyłączyli się także dorośli. Opukiwali wszystkie ściany siejąc zamęt wśród pluskiew i demolując pokój. Kiedy skończyli mieszkanie wyglądało jak pobojowisko, a na ścianach w kilku miejscach widać było znaczne ubytki tynku. Na szczęście było to jedynie gliniaste błoto pomieszane z kiziakiem, więc następnego dnia łatwo doprowadzili wszystko do porządku.

piątek, 7 czerwca 2013

Kry na Irtyszu

Na początku kwietnia zima wreszcie zaczęła ustępować. Wraz z nastaniem cieplejszych dni zaczęły się roztopy. Janka nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała. Wielkie połacie śniegu zaczęły z dnia na dzień zamieniać się w błotniste bajorka. Woda, która nie mogła wsiąkać w zmrożoną ziemię zbierała się w każdym, nawet najmniejszym zagłębieniu, tworząc wszędzie kałuże i małe jeziorka. Już po tygodniu mieszkańcy Pieczieryska musieli zacząć kopać rowy, żeby odprowadzić nadmiar wody sprzed swoich domów. Ale prawdziwe widowisko działo się zupełnie gdzie indziej. Przez całą zimę Irtysz był zamarznięty i pokryty grubą warstwą śniegu. Dzięki temu, mogły tamtędy jeździć nawet karawany załadowanych towarem samochodów ciężarowych. Gdy jednak śnieg stopniał przejazdy takie robiły się zbyt niebezpieczne. Ciężarówki zmieniały trasę jadąc kilkadziesiąt km dalej na południe, gdzie znajdował się najbliższy most, a leżące po drugiej stronie rzeki miasto Irtyszysk na kilka tygodni był odcięte od świata. Dopiero gdy cała kra spłynęła mógł zacząć znowu kursować prom i małe rybackie łódki. Zanim to jednak nastąpiło, na rzece rozpoczynał się istny wiosenny spektakl. Najpierw nad rzeką rozlegały się huki, które przywodziły na myśl wystrzały armatnie. Płynąca pod spodem woda kruszyła lód i wypychała go do góry piętrząc w olbrzymie bloki, które zderzały się ze sobą tworząc ciągle nowe bryły i formacje. Janka, razem z innymi dzieciakami biegała niemal codziennie nad rzekę obserwować płynące kry. Niektóre z nich, były wysokie jak domy, inne wystrzelały w górę ostrymi szpicami , a jeszcze inne wyglądały jak wraki tonących okrętów. Z dnia na dzień nurt był coraz silniejszy, a kry poruszały się coraz szybciej. Pod koniec kwietnia były już całe popękane i poprzetykane wąskimi kanalikami, w które wpływała woda. Gdy się zderzały i kruszyły, wydawały dźwięk tłuczonego szkła. A później, gdy pewnego przedpołudnia Janka przyszła nad rzekę, nie było już ani jednej. Irtysz znowu był ciemny i milczący. Wszędzie tam, gdzie brzeg był płaski, woda wgryzała się w ląd nawet na kilka kilometrów. Aż po horyzont widać było tylko wystające z wody czubki niewysokich drzew i powykręcane gałęzie krzaków. Taki stan wody utrzymywał się aż do końca maja. A gdy woda zaczynała się cofać, pozostawiając żyzne mady, kobiety z Pieczieryska szły wytyczać i obsiewać swoje ogrody.

piątek, 31 maja 2013

Wyprawa po tał

Pewnego dnia, gdy mróz nieco zelżał pojawił się Piecia z propozycją nowej przygody. 
- No malczuszki, diewuszki, dawaj pajdjom na tał. 
Wiedziały już, że tał to cienkie gałązki krzewów, które zbierano na opał. Ale skąd Piecia chciał je teraz wziąć, gdy wszystko znajdowało się pod grubą warstwa śniegu? Po owinięciu się w liczne warstwy szali, chust i grubych skarpet były gotowe do wyjścia. Razem z grupką podrostków z sąsiedztwa poszli wcześnie rano nad rzekę, gdzie wiatr odsłonił spod śniegu kępy niewysokich krzewów. Niewielką siekierką wyrąbywali gałęzie i układali je w duże wiązki, przewiązane sznurkiem. Gdy mieli ich już dostatecznie dużo, każdy zabierał pęk i ruszał w kierunku wioski. Ponieważ gałęzie były zbyt długie, by nieść je w rękach, należało opierając grubsze końce na ramieniu, ciągnąć resztę za sobą. Zanim doszli z powrotem do domu Janka była już nieźle zmęczona, ale i dumna z tego, że zebrała prawie tyle samo chrustu co Piecia, mimo że był od niej prawie o głowę wyższy i dużo silniejszy. Rąbiąc później drewno na opał, Janka przypomniała sobie jak, w Białymstoku wujek Józef, uczył ją piłować grube polana. Nie pozwalał jej wtedy rąbać większych kawałków siekierą, bo uważał, że to za ciężka i zbyt niebezpieczna praca dla dziewczynki. Teraz Janka mogła już tylko z rozrzewnieniem wspominać tę jego troskę, bo tutaj szybko musiała się nie tylko nauczyć rąbać siekierą, ale i dźwigać ciężkie polana. Chociaż i tak najgorsze było noszenie wody z rzeki. Teraz na szczęście nie musiała tego robić tak często, bo zamiast wody z rzeki topili śnieg, którego było wszędzie wokół pod dostatkiem. Kłopot z noszeniem wody polegał głównie na tym, że cała wieś leżała na bardzo wysokim brzegu. Żeby dostać się do wody trzeba było albo schodzić śliską, stromą skarpą albo chodzić daleko do położonych niżej mniejszych strumyków. Na początku nosiła po jednym wiadrze, ale później ktoś jej pokazał jak zrobić z długiego kija koromysło. Zakładało się ten drąg na kark, a na każdym jego końcu zawieszało wiadro z wodą. Cała trudność polegała na tym, aby podczas marszu wprawić oba wiadra w ruch przeciwstawny do ruchu ciała, tak, aby zbytnio się nie przechylały i żeby wody z nich nie chlapała. Dodatkowo w obu wiadrach musiało być ciągle tyle samo wody, bo inaczej, człowiek przechylał się na jedną stronę jak ramię wagi i znowu wszystko się wylewało. Z początku taki wyczyn jak pokonanie odcinka między rzeką a wsią wydawał jej się zupełnie nierealny. Więc gdy w końcu wpadła w odpowiedni rytm i udało jej się donieść do domu niemal całą zawartość obu wiader, była z siebie niezwykle dumna. Ale czasami patrzyła na swoje dłonie pokryte bąblami i odciskami i zastanawiała się czy naprawdę należą do niej. Przypominała sobie różne rzeczy, które robiła w Polsce i te wspomnienia wydawały jej się tak odległe, że aż nierealne. Czy to możliwe, że nadal była tą samą dziewczynką, która siedząc na huśtawce w ogrodzie marzyła o dalekich podróżach?

poniedziałek, 20 maja 2013

Dawni przyjaciele

W długie zimowe wieczory, siedząc w nędznej chałupie Janka często zastanawiała się, co w tej chwili robią jej koleżanki. Halinka Onbahówna, która kilka lat przed wybuchem wojny wyjechała z rodzicami na Śląsk, bo jej ojciec dostał tam wojskowe przeniesienie. Janka Fikusówna, która mieszkała kilka domów dalej na Winogradach. Antek i Krysia Ossowcy, którzy bawili się z nią w chowanego w ogrodzie. I jej najlepsza przyjaciółka Terenia Gołębiewska, od której Janka nie miała żadnej wiadomości odkąd wyjechała z Poznania. Mimo że te wspomnienia napawały ją smutkiem, zawsze widziała w nich tylko uśmiechnięte twarze. Tak jak gdyby nic się nie zmieniło. Te sama miejsca, ci sami ludzie i tylko Janki brakowało wśród nich. W okolicach lutego czy marca Jance szczególnie zaczęła doskwierać nuda. Marzyła o tym, żeby wyjść na zewnątrz i pobawić się z innymi dziećmi, ale wciąż było zbyt zimno, żeby mogła dłużej przebywać na dworze. Pewnego dnia przyszedł wujek Józef i widząc jej zrezygnowanie zaczął ją namawiać, żeby poszła nad rzekę, bo tam mnóstwo dzieci ślizga się po zamarzniętym Irtyszu. Jance aż się oczy zaświeciły z podniecenia, ale bardzo szybko przypomniała sobie swoje buty i ból zmarzniętych stóp za każdym razem, gdy musiała wyjść na zewnątrz, Wujek jednak przekonał ją, że jeśli pobiegnie szybko i nie będzie stała dłużej niż minutę w jednym miejscu, to nogi z pewnością jej się rozgrzeją.

piątek, 17 maja 2013

Prażnik

Nawet się nie spostrzegli kiedy minął cały listopad i połowa grudnia. Pewnego dnia pani Emilia napomknęła przy kolacji, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia i wywołało to prawdziwą burzę przy stole. Wszyscy uznali zgodnie, że trzeba przygotować wieczerzę wigilijną. Każdy jednak miał inny pomysł jak powinna wyglądać. Basia próbowała dowiedzieć się czy będzie choinka i prezenty, ale starsza siostra ofuknęła ją ostro. Kilka dni później wujek Józef wrócił z poczty taszcząc ze sobą sporą paczkę. Był to prezent od ich rodziny z Wojszek. Wewnątrz, poza listem pełnym życzeń i ciepłych słów, które miały dodać im otuchy był także niewielki kawałek opłatka i sporo produktów żywnościowych, dzięki którym panie przygotowały na Wigilię prawdziwą ucztę. Były kluski z makiem i chleb ze smalcem, a zamiast prezentów szara przędza, z której Regina zrobiła później na drutach skarpetki i rękawiczki. Niezwykle cennym darem było też kilka kawałków szarego mydła, którego w postępowej Rosji Radzieckiej nie można było uświadczyć prawie nigdy. Przed wieczerzą, wujek Józef starannie podzielił opłatek na równe części i rozdzielił między wszystkich domowników. Po jedzeniu wszyscy śpiewali kolędy próbując wspólnie stworzyć choć namiastkę świątecznej atmosfery w tym obcym, niegościnnym miejscu. Kiedy zgasła lampka oliwna i wszyscy położyli się już spać, Janka leżała bez ruchu na swoim posłaniu i wsłuchiwała się w ciche oddechy otaczających ją ludzi. Długo jeszcze nie mogła zasnąć. Ciągle wracały do niej obrazy, ostatnich szczęśliwych świąt spędzonych na Winogradach. Przy zastawionym świątecznymi potrawami stole siedzieli rodzice, a Basia wyciągała prezenty spod choinki i rozsupływała kolorowe wstążki. Zdawało jej się, że widzi też siebie jak trzyma na kolanach swoją ukochaną lalkę, Wandzię i podziwia jej piękne czarne loki. To był prezent od cioci Zosi Radomskiej, która ze swojego obciętego warkocza kazała perukarzowi wykonać nowe włosy dla lalki. Wcześniej sztuczne włosy ciągle się plątały i mechliły, a teraz wreszcie Janka mogła ją czesać do woli. Wandzia, jak co roku, dostała też zupełnie nowy strój, uszyty przez mamę. Tym razem był to piękny kontusz obszyty złotym kremerkiem, a do niego spódnica i falbaniasta halka. Na głowie miała rogatywkę z kolorowym piórkiem i kokardy wplecione w warkocze. Później obraz zaczął powoli zanikać i Janka zapadła w głęboki, niespokojny sen. Następnego dnia wszyscy się pochorowali i bez wyjątku cierpieli na okropne dolegliwości żołądkowe. Po tak długim czasie kiepskiego i jednostajnego jedzenia spożycie świątecznych przysmaków okazało się fatalne w skutkach. Jednak, gdy tylko skończyło się dobre jedzenie, skończyły się też problemy żołądkowe, co babcia Amfisa skwitowała ze śmiechem: 
- Nie ma się, co martwić. U nas tak już jest, że po każdym prażniku sraczka.

wtorek, 14 maja 2013

Pierwsza zima

Po krótkiej jesieni, szybko nastała mroźna zima, a wraz z nią potworne mrozy i burze śnieżne, które czasami na kilka dni, paraliżowały życie w całej osadzie. Burany, jak nazywali je miejscowi, nadchodziły gwałtownie i uderzały z taką siłą, że wydawało się, że zniszczą wszystko na swojej drodze. Najpierw potężna chmura gdzieś w oddali przysłaniała horyzont, a później ta ściana ciemności zbliżała się, z impetem waliła i zasypywała wszystko szalejącym śniegiem. Janka nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała. To nie były pojedyncze, wirujące na wietrze płatki śniegu, ale zbita, zimna masa, która porywała wszystko niczym pędząca lawina. Człowiek, który znalazł się nieopatrznie w centrum tego żywiołu, momentalnie tracił orientację. Zdarzało się, że ludzie zamarzali kilka kroków od progu własnego domu, nie wiedząc zupełnie gdzie się znajdują. Dlatego też, gdy na zewnątrz szalał buran, nawet potrzeby fizjologiczne załatwiano wewnątrz chaty, a wodę do mycia i gotowania wytapiano ze śniegu zgarniętego na progu. Drzwi we wszystkich chałupach otwierały się do wewnątrz, aby zaspy po buranie nie zablokowały wyjścia. A i tak zdarzało się, że nieraz ludzie musieli wychodzić przez okno, bo za drzwiami mieli śnieżną ścianę. Zresztą śnieg, jak piasek, przemieszczany wiatrem po stepie to w jednym miejscu tworzył wysokie hałdy, to znów gdzie indziej odsłaniał nagą, spękaną od mrozu ziemię. Gdy tak siedzieli w zamknięciu przez kilka dni, Janka wyobrażała sobie czasami, że wylądowali na bezludnej wyspie, otoczonej zewsząd wodami oceanu albo, że śnieg zasypał cały świat i w tej swojej małej drewnianej arce są jedynymi ocalałymi od zagłady ludźmi.

Pierwsza zima na zesłaniu była dla wszystkich Polaków niezwykle trudna. Żadne z nich nie było przygotowane na takie warunki. Nie mieli odpowiednich butów ani ubrań. W czasie największych mrozów, które dochodziły nierzadko do minus czterdziestu stopni Celsjusza miejscowa ludność zabezpieczała się przed zimnem zakładając grube fufajki, watowane spodnie i specjalne buty, tak zwane pimy. Ich konstrukcja była bardzo prosta: grube, filcowe walonki, które nierzadko, dla większej izolacji, wypychano starymi gazetami. Zarówno kobiety jak i mężczyźni owijali sobie szczelnie głowy chustami, tak, aby jak najmniej twarzy pozostawało odkryte. Dopiero na to zakładali futrzane czapki uszanki.
Większość zesłańców nie mogła sobie pozwolić choćby na część takiej garderoby. Nawet ci, uważający się za szczęśliwców, którym udało się przywieźć z Polski futra i zimowe palta, wkrótce odkryli jak niepraktyczne i bezużyteczne są te okrycia w warunkach syberyjskich. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem wydawało się zakładać na siebie jak najwięcej warstw odzieży, co jednak krępowało ruchy i sprawiało, że ubrania niestety jeszcze szybciej się niszczyły. Ale największym problemem był jednak brak odpowiedniego obuwia.
Na początku Janka wstydziła się swoich gumowych łapci, które Regina kupiła jej jesienią w miejscowym sklepiku i wysokich skarpet, uszytych z wełnianej sukienki. Nie chciała nigdzie w nich chodzić, bo wyglądały okropnie, zwłaszcza w zestawieniu z ciągle jeszcze eleganckim, granatowym płaszczykiem kupionym w Białymstoku. Szybko jednak zmieniła zdania. Wystarczyło, że raz wyszła po wodę w swoich wiązanych bucikach, w których przyjechała tu z Polski. Nie dość, że miały cieniutką podeszwę, to już po kilku krokach Janka wpadła w jakąś zaspę i zimne bryłki śniegu od razu wpadły jej za niską cholewkę. Zanim wróciła do domu palce u nóg tak jej zmarzły, że ledwo mogła nimi poruszać. Przy tutejszych temperaturach nikt nie zwracał uwagi na najnowsze trendy w modzie. Jedynym wyznacznikiem czy coś nadaje się do ubrania czy nie było to jak długo człowiekowi nie jest w tym zimno. Po tej lekcji Janka chętnie oddała by swój granatowy płaszczyk, trzewiki i jeszcze inne ładne i niepraktyczne ubrania, za starą, zniszczoną kufajkę, w której wyglądało się jak strach na wróble, ale w której było ciepło. Niestety nigdzie już nie można ich było kupić.  

W dodatku pewnego dnia, gdy poszła po wodę tak sobie odmroziła twarz, że na policzkach, nosie i brodzie, zrobiły jej się głębokie rany. Początkowo nic nie czuła, ale gdy wróciła do domu najpierw zaczęła ją świerzbić skóra, a po chwili, gdy zaczęło jej wracać krążenie wraz z nim pojawił się palący ból. Mimo maści przygotowanych przez wujka, rany nie chciały się goić. Ropiały i odnawiały się za każdym razem, gdy wychodziła na dwór. Po dwóch czy trzech miesiącach miała strupy grube na palec, które nie chciały zniknąć aż do wiosny. Regina bała się, że zostaną jej brzydkie blizny i będzie miała oszpeconą twarz, ale na szczęście tak się nie stało. Od tego czasu jednak Janka zawsze już pamiętała, żeby szczelnie owijać głowę chustką, zawsze gdy wychodziła z domu.

niedziela, 12 maja 2013

Syn z NKWD

Pewnego dnia, pod koniec jesieni, do ich drzwi zapukał młody mężczyzna. Okazało się, że to Andriej, drugi syn Amfisy, który właśnie skończył służbę wojskową. Był to młody chłopak z kędzierzawą czupryną czarnych włosów i filuternym uśmiechem. Wydawało się, że nie jest w ogóle zaskoczony widząc w domu matki tylu obcych ludzi. Już od progu zaczął żartować i przekomarzać się z młodszym bratem, a po chwili także z Janką i Basią. Tego wieczoru Amfisa przygotowała wystawną kolację, na którą składały się głównie ziemniaki i kwaśne mleko, ale przynajmniej w takiej ilości, że wszyscy wreszcie czuli się syci. Po kolacji, Andriej wyciągnął bałałajkę i zaczął grać jakąś wesołą czastuszkę. A wtedy nagle Basia chwyciła się pod boki, ukłoniła i zaczęła podskakiwać i kręcić w kółko w rytm muzyki i wystukiwanego przez Andrieja rytmu. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Andriej zawołał do niej: 
- No Basia! Idzi, spleszy, spleszy - zachęcając ją do dalszych podskoków i przysiadów. 
Od tej pory traktował jak młodszą siostrę. A Basia, która przedtem często narzekała na nudę, znalazła wreszcie kompana do zabaw. Śpiewała mu polskie piosenki, których nauczył ją ojciec albo wskakiwała znienacka na plecy, a on udawał, że jest koniem i woził ją po całej izbie. Te ich głośne zabawy i beztroska z jaką się im oddawali sprawiały, że także Janka na chwilę zapominała o swojej tęsknocie za domem i ukochanym ojcem. 

Kilka tygodni po przybyciu Andreja, pojawili się kolejni goście. Gdy Janka wróciła z Piecią z wycieczki nad rzekę, pierwszą osobą na którą natknęła się w domu był oficer NKWD. Na jego widok poczuła zimny dreszcz strachu i odruchowo cofnęła się krok do tyłu, wpadając na idącego za nią Piecię. Spojrzała na niego zdezorientowana, ale chłopak wyminął ją zwinnie i z uśmiechem na twarzy ruszył w kierunku enkawudzisty. Dopiero po chwili dotarło do niej kim jest ich gość. O najstarszym synu, Amfisa zawsze opowiadała, że służy w wojsku na Dalekiej Północy. Nikt jednak nie przypuszczał, że chodzi o Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł, a więc główny organ sił bezpieczeństwa ZSRR. Odważni żartowali czasem po kryjomu, że skrót NKWD oznacza: Nie wiesz Kiedy Wrócisz do Domu. I było w tym sporo prawdy. Kiedy Aleksiej był w pobliżu nawet Amfisa ograniczała swoje utyskiwania na temat władzy radzieckiej i jej nieudolności w gospodarowaniu krajem. Mundur oficera NKWD, zarówno dla zesłańców jak i obywateli Kraju Rad, był synonimem przemożnego strachu. Mógł oznaczać więzienie, tortury, łagier, a często po prostu śmierć. I dotyczył wszystkich bez wyjątku. Bezwzględna indoktrynacja i zachęcanie do donosicielstwa, którym poddawano dzieci już od najmłodszych lat, owocowały tym, że ludzie nie ufali już nie tylko sąsiadom i znajomym, ale nierzadko nawet członkom własnej rodziny. Do Pieczieryska Aleksiej przyjechał z żoną na urlop, ale podróż z Władywostoku trwała tak długo, że już kilka dni po przyjeździe, musieli się pakować i ruszać w drogę powrotną. Poza tym nie spodziewał się takiego tłoku w domu matki i był wyraźnie niezadowolony, gdy Amfisa kazała mu spać na podłodze. 
- Jak to tak, żeby oficer i oficerowa spali na podłodze w takim ścisku - utyskiwał. 
Ale Amfisa ucinała wszystkie dyskusje 
- Jakbyście tych biednych Polaków tylu nie przywozili to byś teraz nie spał w ścisku. A pani oficerowa nie kniaziówna może leżeć na podłodze. 
Ale mimo tej pozornej swobody i rodzinnej zażyłości, wszyscy odetchnęli z ulgą dopiero po ich wyjeździe z Pieczieryska. Rozmowy w domu stały się bardziej nieskrępowane i atmosfera rozluźniła się na powrót. Gdy odjechali, Amfisa usiadła ciężko na małym zydelku w kuchni obok Zofii i niemal z rozrzewnieniem zaczęła wspominać dawne czasy. Jak to, za cara, Kozacy i Rosjanie mieli swoje pola, a Kazachowie stada owiec i wielbłądów. Jak im niczego nie brakowało, bo towary płynęły przez step ze wschodu na zachód i z powrotem. 
- A teraz?! - oburzała się wskazując na swoje nędzne ubranie - Wyglądamy wszyscy jak żebracy, bo nawet nie mamy z czego nowych ubrań uszyć. Wy Polacy w końcu wrócicie do siebie, a my wszyscy tu pomrzemy i nic po nas nie zostanie. 
Pieczierysk był niewielką osadą i nie organizowano tam propagandowych pogadanek ani spotkań z politrukami, ale za to wszyscy dorośli wzywani byli dość systematycznie do naczelnika na tzw. spytki. Procedura ta zawsze wyglądała tak samo. Z oddalonej o 20 km Żelezinki przyjeżdżał oficer NKWD i tego samego dnia, późnym wieczorem należało się zgłosić do selsowietu, na rozmowę z nim. Nie były to typowe przesłuchania i rzadko używano podczas nich przemocy przeciwko wezwanym. Był to raczej rodzaj nacisku psychicznego przez systematyczne nękanie i zadawanie wciąż tych samych pytań. Regina do znudzenia musiała powtarzać kim jest, skąd przyjechała, kim jest jej mąż i czy ma od niego jakieś wiadomości. Było to o tyle irracjonalne, że wszystkie listy i tak były cenzurowane, więc bez wiedzy władz, Regina nie mogła otrzymać żadnej wiadomości od Juliana nawet, gdyby wiedział, gdzie jej szuka.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Babcia Amfisa

W Pieczierysku, podobnie jak w Sanharze, nie było kościoła. Nie mieszkał tu też żaden kapłan katolicki ani prawosławny. Zgromadzenia religijne były zabronione, więc Polacy nie mogli spotykać się na wspólną modlitwę. Wzajemna nieufność między zesłańcami, a gospodarzami, u których mieszkali, sprawiała, że nawet w codziennych rozmowach rzadko poruszano temat wiary. Mogło się to bowiem okazać równie niebezpieczne jak publiczne krytykowanie władzy i systemu komunistycznego. Jedną z niewielu osób, która zdawała się tego faktu nie zauważać była Babcia Amfisa. Jako dumna spadkobierczyni kozackich tradycji nie zamierzała się ukrywać ani ze swoimi poglądami politycznymi ani religijnymi. W rogu głównej izby wisiały u niej trzy duże ikony, osłonięte pięknie haftowaną serwetą, czyli tzw ugołok, domowy ołtarzyk. Nigdy go nie ukrywała. Wręcz przeciwnie, latem często przyozdabiała je świeżymi kwiatami i paliła pod nimi świece. Swoim zachowaniem budziła nie tylko respekt, ale i szacunek sąsiadów. Gdy odwiedzali ją w domu, wszyscy najpierw nabożnie szli w kąt izby, aby zgodnie z prawosławną tradycją pokłonić się i przeżegnać trzykrotnie przed świętymi obrazami. Dopiero po tym zaczynali rozmowę albo interesy z gospodynią. Janka patrząc na ponurych świętych o pociągłych twarzach i oczach w kształcie migdałów, wracała pamięcią do pogodnych, letnich niedziel, gdy razem z ojcem i Basią szli do kościoła na wzgórzu świętego Wojciecha w Poznaniu. Wewnątrz zawsze panował tam przyjemny chłód, a ściany i sklepienie pokrywały piękne kolorowe ornamenty. Promienie słoneczne załamując się w olbrzymich witrażach rzucały na posadzkę kolorowe refleksy. Po mszy Julian często zabierał je na stary rynek do kawiarni. Dwie małe damy, z włosami upiętymi kolorowymi kokardami albo w małych słomkowych kapelusikach, zasiadały przy stole i z wysokich wąskich pucharków zajadały lody owocowe. Ojciec popijał aromatyczną kawę i palił papierosa, a później zawsze prosił, żeby zapakowano jedną dodatkową porcję, którą zabierali do domu dla mamy. Odświętne stroje, spacer i słodkie lody owocowe, to był ich mały, prywatny rytuał. Teraz, z perspektywy nędznej chaty syberyjskiej, z dnia na dzień te wspomnienia wydawały się coraz mniej realne. Lody i bitą śmietanę zastąpiły nieznane dotąd smaki lokalnej kuchni. Gdy zaczęło brakować świeżych warzyw, ryb i chleba, przed głodem zaczęły ratować ich potrawy, które wcześniej wydawały się niejadalne. Łapsza, czyli namiastka domowego makaronu, którą zalewano mlekiem, bądź w przypadku jego braku, gorącą wodą. Zupa gotowana na obierkach od ziemniaków albo prażucha, czyli prażona mąka jęczmienna, którą podlewało się wodą, aby spęczniała.

piątek, 26 kwietnia 2013

Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet

Kto nie pracuje, ten nie je, brzmiała podstawowa dewiza kołchozowych władz. Ale dość szybko okazało się, że Pieczierysku, podobnie jak wcześniej w Sanharze, nie ma pracy dla zesłanych Polaków. Ci którzy mogli liczyć na pomoc rodziny mieli szansę przetrwać. Ale wielu było takich, którzy wyprzedali wszystkie swoje rzeczy i musieli żebrać o jedzenie i schronienie przed zimą. Regina zdawała sobie sprawę, ze ich sytuacja jest równie niepewna. Nie mieli zbyt wielu ubrań na wymianę ani tym bardziej kosztowności. Większość z nich przepadła razem z kufrem, który nigdy nie dotarł nawet do Białegostoku. Przed wyjazdem z Sanharu sprzedała wszystkie cywilne ubrania Juliana, które zabrała ze sobą i dzięki temu mieli na jakiś czas mąkę, tłuszcz i kaszę. Teraz, gdy mieszkali u Babci Amfisy też było im trochę łatwiej, bo kobieta dawała im mleko i dzieliła się chlebem. Były to nieduże, ciemne bochenki wypiekane z pszenicy lub jęczmienia. Janka czasami pomagała gospodyni przy wyrabianiu ciasta i obserwowała jak rośnie w dużym glinianym piecu. To jednak nie wystarczało, by utrzymać przy życiu tyle osób, a wkrótce z powodu zimna skończyły się też świeże warzywa i możliwość łowienia ryb. Na szczęście Regina i ciocia Zosia przywiozły ze sobą sporo koronkowych i haftowanych obrusów, które cieszyły się tu wielką popularnością. Rosjanki szyły z nich bluzki, halki i ozdobne powłoczki na poduszki. Takie poduszki, różnej wielkości układały jedna na drugiej, tworząc z nich czasami piramidę sięgającą niemal sufitu chałupy. Im wyższy i bardziej pokaźny był stos poduszek tym bogatsza gospodyni. Każda więc robiła co mogła, by przyćmić sąsiadki. Najpiękniejsze i najbardziej pożądane były oczywiście białe koronki, ale gdy zaczęło ich brakować, pojawiały się także gorsze tkaniny. Czasami powłoczki farbowano na inne kolory, żeby ukryć to, że są już stare i zszarzałe. Rosjanki i Kazaszki za ładną polską bluzkę czy spódnicę były w stanie wiele oddać, bo mimo powszechnej propagandy, że to w Polsce panuje bieda i zacofanie, na ich rodzimym rynku takie eleganckie ubrania nigdy się nie pojawiały. W Pieczierysku był co prawda mały sklepik, czyli tak zwana ławka, ale jak wszystko w Rosji różnił się znacznie od sklepów, które Janka znała wcześniej. Przede wszystkim otwierano go tylko wtedy kiedy był towar, czyli rzadko. Po drugie za każdym razem asortyment był zupełnie inny i nieprzewidywalny. Czasami były to cukierki, a czasami nafta, czy stalówki do piór. Raz pojawiła się cała bela białego perkalu w niebieskie groszki i później prawie wszystkie dziewczyny we wsi chodziły w takich samych chustkach i spódnicach. Żadnej to jednak nie przeszkadzało, a te którym nie udało się dostać ani kawałka, patrzyły z zazdrością na wystrojone w niebieskie kropki koleżanki. Na samym początku ich pobytu w Pieczierysku, w sklepie były też miedziane garnki, ale szybko się skończyły. W czymś jednak trzeba było gotować, więc Polacy zaczęli wykupywać żelazne nocniki. Rosjanie patrzyli na to z politowaniem, utwierdzając się tylko w przekonaniu jak bardzo ich sowiecka technika i kultura przewyższa zgniły imperialistyczny Zachód, gdzie ludzie gotują obiady w nocnikach.