środa, 20 marca 2013

Nauka rosyjskiego

Poza pomocą w gospodarstwie i przynoszeniem wody z rzeki, zarówno Janka jak i Basia, nadal nie miały zbyt wielu zajęć. Większość czasu spędzały więc z Piecią i innymi dziećmi z sąsiedztwa, śmiejąc się i rozmawiając. Obie znały coraz więcej rosyjskich słów, więc nic nie stało już na drodze do wspólnej zabawy. Piecia cierpliwie tłumaczył im wszystko czego nie rozumiały, a taka forma nauki bywała niezwykle emocjonująca i wesoła. Całymi dniami biegali po stepie albo wylegiwali się nad Irtyszem, a wieczorami słuchali opowieści i rozmów dorosłych. Czasami też, prosili panią Emilię, żeby poczytała im książkę. Siadali w trójkę na podłodze, wpatrywali się w panią Rożkową i z niesłabnącym zainteresowane po raz kolejny wysłuchiwali tej samej historii, tragicznej miłości młodej szlachcianki Salomei i rannego powstańca styczniowego, Józefa Odrowąża. Janka, za każdym razem, widziała przed oczami  bibliotekę pełną książek, która znajdowała się w ich poznańskim domu. Piękne okładki i złote litery na grzbietach tworzyły niezwykłą mozaikę i zachęcały do poznania treści zawartej wewnątrz. Tak bardzo żałowała, że nie wzięła ze sobą ani jednej. Tutaj nikt nie czytał książek. Nie było na to czasu ani pieniędzy, a wielu ludzi nie potrafiło nawet czytać. „Wierna rzeka” Żeromskiego, którą pani Rożkowa ukryła w swoim bagażu, była więc ich jedyna rozrywką. Wujek Józef dawał Jance czasami jakieś lokalne gazety do poczytania. Namawiał i zachęcał ją wciąż do nauki rosyjskiego. Mówił, że nie ważna jest treść, ale litery trzeba znać, bo to na pewno kiedyś jej się przyda. Na początku, na jakimś skrawku papieru wypisał jej cały rosyjski alfabet, a gdy już zaczęła rozpoznawać poszczególne bukwy dawał jej do czytania artykuły z "Prawdy" albo "Izwiestiji". Na początku te śmieszne symbole nie miały dla niej żadnego sensu. Ale z biegiem czasu zaczęły układać się w słowa i zdania. Po paru miesiącach już nie tylko czytała, ale i bez problemu porozumiewała się z miejscową ludnością. W przeciwieństwie do Reginy, która znała tylko kilka podstawowych zwrotów i ciągle myliła różne wyrazy, co doprowadzało czasem do zabawnych sytuacji.
Kiedyś chciała zapytać jakąś gospodynię czy jest u niej "mąka", ale wyszła z tego "męka" i w odpowiedzi usłyszała tylko długie westchnienie i słowa:
- No chwacit, chwacit...
Kiedy indziej, znowu, pytając o jakiś transport do Irtyszyska, pomyliła polską dorożkę, którą chciała tam dojechać z rosyjską darożką. Wywołując niemałe zdumienie u pytanego mężczyzny o jaki to dywanik jej chodzi.
Dlatego później, gdy Regina wybierała się na targ albo chciała wymienić jakieś rzeczy, zawsze zabierała ze sobą Jankę. Napawało to dziewczynkę nie małą dumą, bo przecież poniekąd od jej zdolności lingwistycznych zależała cena jaką mogły dostać za przyniesione na wymianę przedmioty.

poniedziałek, 18 marca 2013

Kozaczka dońska

Rosjanie dość chętne udzielali zesłańcom schronienia, ale nigdy nie robili tego za darmo. Ponieważ obrót gotówką w kołchozach prawie nie istniał, większość właścicieli mieszkań chętniej niż ruble przyjmowała inne dobra. Za dach nad głową płacona więc odzieżą, prześcieradłami, obrusami i drobnymi sprzętami przywiezionymi z Polski. Zazwyczaj jednak szybko kończyły się nie tylko zapasy, ale i zapotrzebowanie na to, co dana rodzina miała do zaoferowania. Pod koniec lata Rosjanka, u której mieszkali Nietupscy, miała już wszystko, co wśród ich bagaży przedstawiało dla niej jakąś wartość. Poza tym, po kilku miesiącach nieobecności, wrócił jej mąż, który nie ukrywał swojej niechęci do zesłańców i jasno dał do zrozumienia, że oczekuje iż wkrótce opuszczą jego dom. A ponieważ coraz częściej robił żonie z tego powodu awantury, kobieta uległa w końcu jego namowom. 
- Ja was nie wyrzucę – mówiła wyraźnie zażenowana do cioci Zosi – ale jak znajdziecie coś lepszego to się wyprowadzicie. 
Zaczęli więc chodzić po wsi i rozpytywać o nowe lokum. Upalne lato miało się już ku końcowi i wszyscy zaczynali przygotowania do długiej zimy. Mało kto kwapił się do tego, by przyjąć pod swój dach tyle dodatkowych gąb do wykarmienia. W końcu trafili do niedużego domku, stojącego nieco na uboczu wsi. Różnił się znacznie od gospodarstw, które wcześniej odwiedzali. Przede wszystkim cały zbudowany był z drewna i nawet dach pokryty miał drewnianym gontem. Wyglądał na zamożniejszy również z powodu bramy, która do niego prowadziła, zadbanego podwórza i przybudówki, w której mieszkały kury i jałówka. Zarówno Pieczierysk, jak i pobliskie Kaczory i Ośmiorysk były to wsie zasiedlone jeszcze w XVII wieku przez kozaków dońskich, którzy bardzo długo stanowili w Rosji carskiej znaczącą grupę etniczną i wojskową. Za swoje zasługi otrzymali niezależny region zwany Obwodem Wojska Dońskiego, który obejmował tereny na granicy z Persją i Imperium Osmańskim, na północ od Morza Azowskiego. W czasie rewolucji październikowej większość kozaków opowiedziała się po stronie cara i za to spotkały ich później liczne represje ze strony nowej, komunistycznej władzy. Ich autonomię zlikwidowano, ale mimo przesiedleń kozacy dońscy zachowali swoje tradycje. Ich potomkowie, w przeciwieństwie do Kazachów, którzy mieszkali głównie w ziemiankach, budowali domy drewniane, nawet jeśli budulec na nie musieli sprowadzać z daleka. Zawsze mieli w środku czyste drewniane podłogi, a nadproża drzwi i okien oraz belki stropowe często rzeźbili w misterne ornamenty. W gospodarstwie, do którego trafili Nietupscy mieszkała stara kozaczka dońska Amfisa z synami. Teraz był z nią tylko najmłodszy, Pieciu. Podrostek, kilka lat starszy od Janki. Drugi, Andriej był na służbie w wojsku, a najstarszy, stacjonował na Dalekim Wschodzie, we Władywostoku. Amfisa zaprosiła ich do środka i po krótkiej rozmowie zgodziła się przyjąć wszystkich pod swój dach. Była to kobieta w średnim wieku, ale z powodu jej siwych włosów i przygarbionej postury, dziewczynki wkrótce zaczęły nazywać ją Babcią.

piątek, 15 marca 2013

Irtysz

W lecie niemal całe życie koncentrowało się wokół Irtysza. Kobiety zanosiły tam wygotowaną w ługu bieliznę, bo woda z rzeki była lepsza do mycia i prania niż woda ze studni. Najpierw energicznie pocierały o pofałdowaną powierzchnię metalowej lub drewnianej tary, a później płukały w rzece. Większe i grubsze sztuki odzieży kładły na kamieniach i polewały wodą uderzając drewnianymi kijankami aż pozbyły się zabrudzeń. Młodsze dzieci taplały się w wodzie w pobliżu matek, a starsze pływały i nurkowały robiąc wokół straszny harmider. Miejscowi chłopcy wspinali się często na wysoki brzeg Irtysza, zrzucali ubrania i zupełnie nagusieńcy na łeb na szyję rzucali się do wody. Robili przy tym mnóstwo wrzasku i ochlapywali wszystkich w okolicy. Dziewczynki, chociaż ubrane dla przyzwoitości w długie koszule, nie pozostawały im dłużne. Janka także chciała brać udział w tych zabawach, ale Regina była temu początkowo przeciwna. Zgodziła się dopiero gdy wujek Józef obiecał nauczyć bratanicę pływać. Najpierw wyplótł z sitowia dwa małe pływaki, które miały jej pomóc utrzymać się na powierzchni. Później pokazał jej jak ma się poruszać. Janka wchodziła do rzeki w jednym miejscu, a później spływała z prądem w dół i wychodziła na brzeg kilkanaście metrów dalej. Wracała brzegiem do tego samego punktu i znowu płynęła z nurtem. Wszędzie tam, gdzie brzeg Irtysza był płaski, latem wyrastały długie grządki ogrodów warzywnych. Gdy przychodziły roztopy rzeka rozlewała się niczym morze, wszędzie tam, gdzie nie zatrzymywały jej wysokie skarpy. Ale gdy w czerwcu, ustępowała pod wpływem pierwszych upałów, pozostawiała połacie niezwykle żyznej gleby. Wtedy powstawały bachcze, czyli ogrody. Wytyczano grządki, a dzięki głębokim bruzdom w ziemi, w których zbierała się wilgoć, roślin nie trzeba było podlewać przez całe lato. Mieszkańcy kołchozów hodowali tam ziemniaki, ogórki i pomidory, ale też wspaniałe kawony, arbuzy, melony i dynie, które później dojrzewały w spiżarniach, najróżniejszych komórkach lub po prostu w domach pod łóżkami gospodarzy. Irtysz wyznaczał odwieczny rytm pór roku. Żywił ludzi i zwierzęta i pozwalał im przetrwać zarówno gorące lata jak i mroźne zimy. Między kwietniem a listopadem stawał się też ważnym traktem komunikacyjnym, którym pływały barki i statki pełne towarów i podróżnych. Bliskość rzeki sprawiała, że życie w tej niegościnnej krainie stawało się trochę bardziej znośne. Ogrody były jednym z niewielu miejsc, gdzie zesłańcy mogli znaleźć jakąś pracę. Ponieważ wiosna i lato były krótkie, a plony obfite, zawsze przydawały się dodatkowe ręce do pomocy przy pieleniu grządek i zbieraniu warzyw. Pielić trzeba też było pola pszenicy, bo w przeciwnym razie panoszyły się w nim krzewy dzikiego piołuny, który sprawiał, że mąka i wypiekany z niej chleb stawały się gorzkie.

czwartek, 14 marca 2013

Wędkowanie

Poza zapewnieniem sobie schronienia i miejsca do spania, najbardziej elementarnym warunkiem przetrwania na zesłaniu było zdobycie jedzenia. Przez pierwszych kilka miesięcy nie było to jeszcze trudne. Rosjanie chętnie wymieniali część swoich zapasów na nową garderobę, zegarki, czy biżuterię. A wkrótce po ich przybyciu, do Pieczieryska zaczęły przychodzić również paczki żywnościowe z Polski. Zofia i Regina także napisały listy do swoich rodzin i po kilku tygodniach przyszła do nich pierwsza zapieczętowana przesyłka z Białegostoku. W środku znaleźli mąkę, kaszę, cukier i trochę słoniny. Wszystkie listy z Polski były skrupulatnie cenzurowane, a paczki przeglądane, ale ku ich zdumieniu, za każdym razem gdy w środku znajdował się przekaz pieniężny jego wartość zgadzała się co do rubla. Przez kolejny rok, otrzymywali taką pomoc dość regularnie i dzięki temu na początku mogli się cieszyć nawet trzema posiłkami dziennie. Na śniadanie i kolację każdemu przysługiwał kubek mleka i kawałek chleba. Mleko kupowali od sąsiadki, która niedaleko domu miała bardzo głęboką ziemiankę. Była to właściwie szeroka studnia, do której schodziło się po bardzo wysokiej drabinie. Pod koniec zimy całe wnętrze wyłożono bryłami zlodowaciałego śniegu i przysypano słomą, dzięki czemu aż do końca lata utrzymywała się tam niską temperaturę. Wynoszone stamtąd mleko było zimne i orzeźwiające nawet podczas największych upałów. Na obiad zazwyczaj serwowano cienką zupę albo ziemniaki ze śmietaną. Latem, na pobliskim targu można było dostać trochę warzyw, głównie marchew, buraki i kapustę. Były też pieczarki, które dzieciaki chodziły zbierać w starych, rozwalających się chałupach. W niektórych miejscach na stepie rosły też dziko szczaw, cebula i czosnek stepowy, a w okolicy małych zagajników nad Irtyszem, tzw okołków, można było znaleźć dzikie poziomki, jagody i jeżyny. Było to ich najważniejsze źródło witamin chroniących przed szkorbutem i innymi dolegliwościami. Szczególnym dobrodziejstwem okazało się jednak sąsiedztwo rzeki. W Irtyszu aż roiło się od najrozmaitszych ryb, które mogły stać się najbardziej pożywnym dodatkiem do ich jadłospisu. Wujek Józef wystrugał więc długą wędkę i niemal codziennie rano zabierał niewielkie wiaderko i szedł na ryby. Mimo swojego wrodzonego roztargnienia i flegmatyzmu, który tak często wypominała mu żona, Józef Nietupski okazał się jednak świetnym wędkarzem. Co jakiś czas podrywał wędkę gwałtownie w górę i na brzegu lądowała kolejna mała rybka. Janka, która czasem mu towarzyszyła, nie miała do tego monotonnego zajęcia tyle cierpliwości. Przez jakiś czas wpatrywała się w podskakujący na wodzie spławik, zrobiony z kawałka suchego drewna, ale dość szybko przestawała myśleć o pływających pod powierzchnią rybach, a wracała pamięcią do różnych przyjemnych wspomnień sprzed wojny. Kiedy wiaderko zapełniło się przynajmniej do połowy, wujek bez słowa podnosił się i ruszał w kierunku wsi. Zazwyczaj taki połów ograniczał się do kilkunastu niewielkich rybek: płoci, karasi i ścierladzi, które wyglądały jak małe rekinki. Nie miały łusek ani ości tylko chropowatą skórę i cienki, kruchy kręgosłupek. To właśnie one najczęściej, ułożone w równych rządkach, piekły się wieczorem na rozgrzanej blasze. A kiedy już były dostatecznie przyrumieniły Regina albo ciocia Zosia wyjmowały je z pieca i sprawiedliwie rozdzielały wszystkim odpowiednie porcje. Rybki były chrupiące i nawet bez żadnych przypraw smakowały znakomicie. A ich ości były zazwyczaj tak delikatne, że można je było zjadać w całości. Czasami oprócz tej drobnicy trafiała się też jakaś większa sztuka. Irtysz pełen był tłustych okoni i jesiotrów o spiczastych nosach. A także szczupaków z ostrymi zębami i olbrzymich, podobnych do polskich sumów nalimów, które miały potężne, pasiaste cielska dochodzące nawet do półtora metra długości. Gdy wujek wracał do domu z taką zdobyczą szykowano prawdziwą ucztę, bo oprócz pożywnych filetów, pozostawało jeszcze na tyle dużo mięsa i innych resztek, by ugotować zupę rybną. Co prawda bez przypraw i rodzynek, ale za to tłustą i pożywną. Miejscowi nazywali ją ucha i także bardzo sobie chwalili. Janka nigdy wcześniej nie oprawiała ryby, ale dzięki wskazówkom wujka szybko nabrała wprawy w tym zajęciu. Każdą większą sztukę należało oskrobać z łusek, dobrze opłukać z rzecznego mułu, a później długim nożem rozciąć od ogona aż do głowy i wyciągnąć wnętrzności. Któregoś razu, gdy Janka rozpłatała pokaźnego szczupaka, ku swojemu wielkiemu zdumieniu znalazła w środku mniejszą rybkę, którą nieszczęśnik najwyraźniej połknął w całości krótko przed własną śmiercią. 
- Zobacz jaki był z niego łakomczuch - zaczął się śmiać wujek, widząc jej zdziwienie - właśnie spałaszował spory obiad, ale na naszego robaka i tak się skusił.

niedziela, 10 marca 2013

Dla Cioci Boby

Dla Cioci Boby, która była jedną z małych bohaterek mojej/niemojej opowieści. Tak mi przykro Ciociu, że nie zdążyłam... 

Te myśli zawsze wprawiały ją w ponury nastrój, ale nie potrafiła się od nich uwolnić. A im bardziej próbowała skupić się na czymś innym z tym większą intensywnością do niej wracały. Aż w końcu zasypiała zmęczona i smutna, łudząc się, że następnego dnia obudzi się w swoim łóżku, a cała ta straszna podróż i wygnanie okażą się tylko złym snem. Nic takiego się jednak nie stało i Janka, co rano przeżywała to samo rozczarowanie, budząc się głodna i niewyspana, na pokrytym starą słomą klepisku ich lepianki. Pewnego dnia jednak obudził ją jakiś hałas. Gdy otworzyła oczy okazało się, że wszyscy jeszcze śpią. Słyszała jednak wyraźnie gdzieś w pobliżu odgłos dziwnego szurania, który przed chwilą ją obudził. Uniosła się na łokciach, żeby przyjrzeć się dalszej części izby i prawie podskoczyła z zaskoczenia. Przez otwór w ścianie, który wcześniej był oknem, do wnętrza zaglądał nieduży włochaty pyszczek, który składał się głównie z ruchliwych nozdrzy. Dopiero, gdy ciekawski zwierzak, wyciągając mocno szyję, wsadził do środa całą swoją kosmatą głowę, Janka zorientowała się, że to młody wielbłąd. Nie odwracając głowy zaczęła szturchać śpiącą obok Baśkę. Po chwili obie siedziały już na podłodze obserwując wielbłąda z mieszaniną strachu i fascynacji. Choć Janka widziała już wcześniej te zwierzęta na obrazkach w książkach, to nigdy nie stanęła z nimi oko w oko. Teraz wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby dotknąć jego śmiesznego, sfilcowanego futra. Nie miała jednak na tyle odwagi, by tego spróbować. 
- Czy on chce nas ugryźć - spytała cicho Basia nie spuszczając wielbłądziej głowy z oczu. 
Jakby w odpowiedzi na to, wielbłąd poruszył szerokimi nozdrzami i pokazał żółte zęby. Przypominało to jednak bardziej uśmiech niż grymas złości. Potem głowa po prostu się wycofała i zniknęła. Obie dziewczynki rzuciły się do małego okienka, ale gdy przez nie wyjrzały zobaczyły tylko jak wielbłądziątko chwiejnym krokiem odchodzi w kierunku pasącej się w pobliżu matki. Wielbłądy dwugarbne, zwane baktrianami były na stepie hodowane głównie dla mleka, jako siła pociągowa oraz jako wierzchowce. Kazachowie jeździli na nich czasem nie używając nawet siodła. W przeciwieństwie do koni, wielbłądy są zwierzętami świetnie przystosowanymi do surowego klimatu stepowego. Potrafią wypić nawet 120 litrów wody za jednym razem, by później nie pić w ogóle nawet przez kilka dni. Żywią się przede wszystkim liśćmi i trawą, której na stepie jest pod dostatkiem. W ciągu następnych kilku lat Janka przywykła do ich widoku, ale to pierwsze spotkanie zapamiętała na długo.