poniedziałek, 30 grudnia 2013

Ucieczka

Przeżuwając suchy chleb, który dostali na kolację, Janka spoglądała na swoje zmizerowane kończyny. Były obolałe i całe pokryte czerwonymi pręgami zadrapań. Na wnętrzach dłoni miała bąble i odciski od wideł. Po wielu godzinach na słońcu, paliła ją spalona twarz i ramiona, a mięśnie i poranione nogi bolały przy najmniejszym ruchu. Miała ze sobą co prawda zrobione na drutach łapcie, ale na niewiele się ona zdały podczas drogi, a na ściernisku szybko by się podarły, więc teraz zakładała je tylko na noc, aby trochę ogrzać stopy. Chciało jej się płakać, ale była tak zmęczona, że zdążyła zasnąć zanim łzy napłynęły jej do oczu. Następnego dnia, nikt z nich już nawet nie próbował wyrobić wyznaczonej normy, a co sprytniejsi, chowając się przed wzrokiem brygadzisty, odpoczywali opierając się na widłach albo w cieniu pod wozem. Do wieczora jednak wszyscy byli znowu skonani. Wtedy po raz pierwszy ktoś rzucił, żeby dać stąd nogę i wrócić do domu. Pomysł wydawał się na początku absurdalny, ale po jakimś czasie myśl o ucieczce stała się niemal obsesją. Aż pewnego wieczora, gdy siedzieli wszyscy nad czygunkiem zupy, Katia, najstarsza z nich, stwierdziła, że należy ją wreszcie wprowadzić w życie. Uznała, że ich wkład w budowę państwa socjalistycznego jest już dostateczny i zrobili więcej niż niejeden komsomolec, a teraz trzeba wiać i basta. Każdy musiał się zdeklarować czy ucieka, a ci którzy postanowiliby zostać, mieli przysiąc, że nikogo nie wydadzą. Nikt jednak zostawać nie zamierzał. Plan był dość prosty. Następnego ranka, schowali cały chleb jaki im przydzielono. A gdy przyszło zaprzęgać byki, ociągali się tak długo aż wszyscy starsi Kazachowie pojechali w pole. Gdy było już w miarę bezpiecznie, na umówiony znak, wszyscy dezerterzy puścili się pędem w step, żeby jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku brygadzisty. Przez jakiś czas biegli w obawie, że ktoś będzie ich ścigał. Wkrótce jednak żadne z nich nie mogło już złapać oddechu, więc zatrzymali się i ukryli w jakimś zagłębieniu terenu. A upewniwszy się, że nikt nie podąża ich śladem, postanowili coś zjeść i chwilę odpocząć. Później Katia zarządziła wymarsz w dalszą drogę, a ponieważ była już ich niekwestionowanym przywódcą, nikt nie oponował. Powietrze na stepie jest tak przejrzyste, że widać wszystko na odległość wielu kilometrów. Łatwo przez to zgubić orientację. Patrząc na domy i kominy, z których wyraźnie unoszą się smużki dymu, łatwo ulec złudzeniu, że osada znajduje się tuż tuż. Zaledwie kilkanaście minut marszu, ot krótki spacer. Gdy tymczasem jest ona oddalona o wiele kilometrów. Wiedzieli tylko, że muszą zmierzać na północ. Ale ponieważ nikt oczywiście nie miał kompasu, musieli zdać się na swój instynkt. Szli cały dzień, ale niestety niebo było zachmurzone, nie mogli więc nawet po ruchu słońca stwierdzić, ani która jest godzina ani czy wybrali właściwy kierunek. Teraz jednak nie było już wyjścia, bo powrót do kazachskiego aułu nie wchodził w grę. Gdy zrobiło się już prawie całkiem ciemno, natrafili na niewielką wioskę. Chociaż byli bardzo głodni, po krótkiej naradzie doszli do wniosku, że ujawnianie się jest jednak zbyt niebezpieczne. Po kryjomu, więc nabrali tylko wody ze studni. Noc spędzili przy drodze, przytuleni do siebie, żeby trochę się ogrzać. Na niewiele się to jednak zdało i byli zmuszeni wstać jeszcze przed świtem z powodu przejmującego zimna. Janka była cała skostniała i zmęczona prawie tak samo jak po pracy na polu, ale i tak cieszyła się, że dołączyła do grupy uciekinierów. Po kilku kolejnych godzinach marszu znowu zbliżyli się do jakiejś osady i tym razem postanowili jednak zdobyć coś do jedzenia. Janka przypomniała sobie, że ma jeszcze ze sobą trochę herbaty. Ponieważ bez żadnego naczynia i możliwości zagotowania wody, był to dla nich i tak produkt zupełnie bezużyteczny postanowili wymienić go na coś do jedzenia. W obstawie dwójki najodważniejszych chłopaków, Janka ruszyła do wioski. Reszta ukryła się w pobliżu i z niecierpliwością czekała na ich powrót. Co prawda nikt ich nie zatrzymał, ani nawet specjalnie nie wypytywał, co tu robią, ale na gościnę i pomoc też nie było co liczyć. Chleba i kawałka sera, który otrzymali w zamian za herbatę, starczyło tylko na to, żeby zagłuszyć największy głód. Próbowali znaleźć coś do jedzenia po drodze, ale późnym latem step ma niewiele do zaoferowania. Wszędzie tylko wysuszona trawa i nic więcej. Szli cały kolejny dzień, coraz bardziej głodni i zmęczeni. Najpierw Jance wydawało się, że nie może myśleć o niczym innym poza jedzeniem i piciem. Później myślała o tym jak bardzo jest zmęczona i chce odpocząć. A gdy zapadł zmrok, a oni szli nadal, przestała myśleć w ogóle. Jej nogi posuwały się w dość powolnym, miarowym tempie, ale miała wrażenie, że dzieje się to mimowolnie, zupełnie bez udziału jej świadomości. Nie rozmawiali ze sobą już od wielu godzin. Aż nagle Janka spostrzegła, że idzie obok wozu zaprzęgniętego w byki. Przez chwilę myślała, że to znowu złudzenie, ale dotknęła wozu i poczuła pod palcami szorstką powierzchnię drewna. Musiała przez jakiś czas spać podczas marszu, bo nie zauważyła nawet kiedy zbliżyli się do wozu, zmierzającego w tę samą stronę, co oni. Dopiero teraz usłyszała woźnicę pytającego skąd się tu wzięli. Ktoś rzucił dość lakonicznie, że wracają ze żniw, co po części było przecież prawdą, a mężczyzna o nic więcej już nie pytał. Nie pozwolił im usiąść na wozie, bo jego woły były zbyt zmęczone, by uciągnąć taki ciężar, ale mogli chwycić się drewnianej burty, co już znacznie pomagało w marszu.

piątek, 13 grudnia 2013

Pierwszy dzień w polu

Rano dostali znowu po bochenku chleba i kubek mleka. Przeczuwając, że będzie to ich jedyny prowiant na cały dzień, Janka przezornie zjadła tylko pół, a resztę zawinęła w szmatkę i schowała do swojego tłumoczka. Później Kazachowie zabrali ich na pastwisko. Kazali każdemu złapać parę byków i zaprząc je do wozu. Biedna Janka umiała już zajmować się krową, ale wielkie, rogate buhaje budziły w niej strach. Zresztą, nie bardzo mogła sobie wyobrazić, jak sama ma sobie poradzić aż z dwoma bykami i w dodatku nakłonić je do założenia jarzma, które samo w sobie było już tak ciężkie, że ledwo mogła je unieść. Na szczęście przyszedł jej z pomocą jeden z chłopców, który najwyraźniej miał już w tym niemałą wprawę. Najpierw trzeba było naprowadzić oba byki tyłem do arby, czyli wozu, tak by jego dyszel znalazł się między nimi. A następnie najpierw jednemu, a później drugiemu założyć na głowę specjalnie wyprofilowaną deskę. Na jej końcach zamocowane były specjalne zatyczki, które łączyły ją z dyszlem. Choć samo zadanie zaprzęgania nie stawało się przez to wcale prostsze, to jednak Janka z ulgą stwierdziła, że byki są zupełnie niegroźne. Były uległe i pokornie znosiły ciężką pracę, do której je zmuszano. Chłopak, który wcześniej pomógł jej w zaprzęganiu, teraz pokazał też jak kierować wozem. Ku jej wielkiemu zdziwieniu, okazało się to banalnie proste. Aby skręcić w lewo, należało prawego byka uderzać w bok cienką witką. Gdy ten zaczynał skręcać, ciągnąc ze sobą jarzmo, równocześnie zmuszał do takiego samego ruchu drugie zwierzę. Gdy już wszyscy byli gotowi, zarządzający nimi Kazach przystąpił do wyjaśniania na czym polegać będzie ich dalsza praca. Otóż, całe skoszone proso, które już wcześniej zgrabiono w małe pryzmy rozrzucone na przestrzeni kilkudziesięciu hektarów, teraz należało zebrać na wozy i zwieźć w wyznaczone miejsce, gdzie układano je w wysokie stogi. Jak w każdej pracy dla sowieckiego sojuza, i tu, należało wyrobić dzienną normę. Każdy z młodych pomocników miał samodzielnie zwieźć czternaście arbów zboża do stogu. Była to oczywiście liczba tak absurdalnie wysoka, że żadne z nich nie miało szansy nawet się do niej zbliżyć. Musieli o tym wiedzieć wszyscy, którzy mieli wcześniej z taką pracą do czynienia, nikt jednak nie próbował kwestionować tego zarządzenia. Janka już przy pierwszym wozie zorientowała się, że tego dnia z pewnością nie zostanie przodownikiem pracy. Narzucanie zboża na wóz było zadaniem odpowiednim dla zdrowego, silnego mężczyzny, a nie dla wychudzonej piętnastolatki, która nigdy wcześniej nie pracowała w polu. Po bokach arba wyposażona była w drewniane drabinki, które miały zapobiegać spadaniu zboża na ziemię. Gdy jednak były podniesione, utrudniały dorzucenie nowej porcji na górę. Była to iście syzyfowa praca, bo im więcej Janka wrzuciła z jednej strony, tym więcej spadało z drugiej. W dodatku, gdy wreszcie udało się uzbierać na wozie wielką kopę zboża i przewiozło się ją do stogu, należało z kolei wdrapać się na samą górę, nie zrzucając przy okazji wszystkiego na ziemię i stamtąd podawać proso człowiekowi odpowiedzialnemu za układanie stogu. I tak w kółko, przez cały dzień, w palącym słońcu. Po kilku godzinach Janka była wykończona, a udało jej się uzbierać ledwo dwie arby i to jeszcze niepełne. W dodatku pracowała na bosaka, przez co strasznie pokaleczyła sobie nogi. Letni dzień na Syberii jest bardzo długi, a im pozwolono zejść z pola dopiero, gdy już zmierzchało. Janka ledwo powłóczyła nogami. Podobnie wyglądali wszyscy jej towarzysze niedoli. Zanim jednak dostali coś do jedzenia, musieli najpierw jeszcze wyprząc swoje byki, nakarmić je, napoić i wygonić na noc w step.