Wczesnym rankiem obudziły ją głosy Kazachów przygotowujących się do
pracy. Przetarła oczy i rozejrzała się po chacie. Większość jej
towarzyszy również się już obudziła. Janka wstała i przeciągnęła się,
żeby rozruszać nieco obolałe mięśnie. Długi marsz dał się we znaki
szczególnie stopom, które spuchły jej bardzo. Nawet teraz nie wróciły
jeszcze do swojego naturalnego wyglądu i rozmiaru. W brzuchu jej
burczało i co jakiś czas przychodziła nieprzyjemna fala mdłości
spowodowanych głodem, ale było to już uczucie dobrze znane. Towarzyszyło
jej od tak dawna, że stało się czymś niemal naturalnym, więc przestała
zwracać na nie uwagę. Wstała i podeszła do maleńkiego okienka, żeby
wyjrzeć, co dzieje się na zewnątrz. Poprzedniego wieczora, gdy tu
dotarli, była tak zmęczona, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to jak
wygląda kazachska wioska. Teraz mogła jej się przyjrzeć dokładnie. Nie
było tu żadnego większego budynku. Kazachowie budując domy, stawiali
najpierw podwójne ściany z wikliny, a później przestrzeń między nimi
wypełniali ziemią. Dach również układali z faszyny i przysypywali
ziemią. Na koniec, żeby jeszcze uszczelnić i wzmocnić konstrukcję
obrzucali zarówno zewnętrzne jaki wewnętrzne ściany gliną zmieszaną z
nawozem. Powstałe w ten sposób pomieszczenia z maleńkimi okienkami były
ciepłe, bo gruba warstwa piasku była świetnym izolatorem. Janka widywała
już w stepie pozostałości po takich osadach, przez miejscowych zwanych
aułami. Dawniej naród ten miał ogromne stada bydła, owiec i koni. Byli
wolnymi ludźmi i prowadzili niemal koczowniczy tryb życia, przenosząc
się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nowych pastwisk. W ich
jadłospisie przeważało mięso i przetwory mleczne, sery, kumys. Zboże i
chleb kupowali od Rosjan, ale sami nie potrafili niczego uprawiać. Kiedy
w latach trzydziestych prawie cała gospodarka radziecka została
upaństwowiona, zabrano im zwierzęta i zmuszono do pracy na rzecz
kołchozów. Ci, którzy nie chcieli się podporządkować byli wysyłani do
łagrów albo umierali z głodu. Spotkał ich taki sam los jak wiele innych
ludów zamieszkujących Syberię. Od wieków tworzyli małe, zamknięte
społeczności. Nie lubili osiedlać się w miastach, a nawet gdy byli do
tego zmuszeni, budowali swoje chałupki zawsze na obrzeżach, jak
najbliżej stepu. Ta potrzeba wolności i przestrzeni była tak głęboko
zakorzeniona w ich kulturze i podświadomości, że ani propaganda ani
terror nie były w stanie jej wytrzebić.
W Irtyszysku też nie mieszkało ich zbyt wielu. Ale ich kobiety często
widywała Janka na targu. Wyglądały zupełnie inaczej niż Rosjanki. Miały
płaskie, ogorzałe twarze i lekko skośne oczy. Swoje kruczoczarne włosy,
dla połysku nacierały masłem albo naftą, a w długie warkocze wplatały
ozdobne, kolorowe tasiemki i cienkie blaszki, które pobrzękiwały
przyjemnie przy każdym ruchu. Ubierały się w wełniane suknie sięgające
łydek, spod których wystawały szerokie pantalony. Na nogach nosiły
skórzane kierpce, a zimą grube walonki. Wtedy też, na suknie, nakładały
dodatkowo grube, pikowane płaszcze tej samej długości, przewiązane w
pasie kolorowymi szarfami. Mężczyźni, bez względu na porę roku nosili na
głowach spiczaste, podbite futrem czapki z długimi uszami, tak zwane
małahaje i szerokie bufiaste spodnie.
Na targu Kazaszki sprzedawały głównie mleko i sery. Nikt, komu udało się
kupić lub zachować przed konfiskatą, krowę czy owcę nie myślał o tym,
żeby ją zabić na mięso. Zwierzę takie traktowano jak skarb, czasem
głównego żywiciela rodziny, którego należało jak najdłużej utrzymać przy
życiu. Choćby i pół szklanki mleka dziennie było znacznie cenniejsze
niż nawet syty, ale jednorazowy posiłek z poczciwej jałówki. W osadzie, w
której się teraz znajdowali, poza stadem wołów i jedną krową, Janka nie
zauważyła żadnych innych zwierząt.
Postanowiłam opowiedzieć historię sprzed ponad siedemdziesięciu lat głosem mojego pokolenia. Spisując ją oddaję to, co otrzymałam.
niedziela, 24 listopada 2013
poniedziałek, 11 listopada 2013
Wodopój
Nie licząc historii z mirażem, obaj przewodnicy właściwie w ogóle nie
zwracali uwagi na swoich podopiecznych. Nawet między sobą rozmawiali nie
wiele, a do dzieciaków nie odzywali się prawie w ogóle, wszystkie ich
pytania zbywając milczeniem albo krótkim:
- Dojedziemy. Zobaczycie.
Następnego dnia przed południem wszystkim bardzo już doskwierał głód i
pragnienie. Janka szła z dwoma Rosjankami z przodu i bezmyślnie
wpatrywała się w kołyszące się równomiernie bycze zady. W pewnym
momencie z tego letargu wyrwał ją zachrypnięty głos Kazacha siedzącego
na koźle, który mówił, że niedaleko przed nimi jest woda, więc jeśli tak
bardzo chce im się pić to mogą tam pójść od razu. Jego współtowarzysz
zeskoczył z kozła i bez słowa, szybkim krokiem, ruszył we wskazanym
kierunku. Janka nie zauważyła w otaczającym ich krajobrazie niczego, co
mogłoby świadczyć o tym, że przed nimi znajduje się jakaś osada albo
jakiegokolwiek znaku, który sugerowałby, że zbliżają się do wodopoju.
Żadnego charakterystycznego drzewka, wzniesienia. Nic. A jednak Kazach
ruszył tak dziarskim i pewnym krokiem, że nie pozostało nic innego tylko
zebrać siły i podążyć za nim. I faktycznie, już po chwili dotarli do
celu. Choć to, co zastali na miejscu było raczej błotnistym bajorkiem
albo wręcz większą kałużą niż prawdziwym zbiornikiem wodnym. Kazach
podał im metalowe wiadro, które zabrał z wozu, żeby mogły zaczerpnąć do
niego wody. Niestety, mimo że bardzo starały się jej nie zmącić przy
nabieraniu, woda okazała się zamulona i pełna małych, ruchliwych
żyjątek. Janka wzdrygnęła się na ten widok, ale jedna z Rosjanek szybko
zdjęła z głowy chustkę i naciągnęła ją na brzeg wiadra tak, by cedzić
przez nią wodę wlewaną do ust. Kazachowi najwyraźniej nie przeszkadzał
ani muł ani robactwo. Pił wodę prosto z bajorka nabierając ją po prostu w
dłonie i głośno przy tym siorbiąc. Później zdjął buty i nim dziewczęta
zdążyły zaprotestować, z wyraźnym zadowoleniem, wsadził stopy do wody.
One były tym całkowicie zdegustowane. On zupełnie zignorował ich wymowne
spojrzenia. Kiedy wreszcie sobie poszedł, postanowiły, że nie powiedzą
nic o tych brudnych stopach reszcie, bo przecież biedacy i tak musieli
się tej samej wody napić.
Gdy zarówno ludzie jak i zwierzęta zaspokoili pragnienie, niemal
całkowicie osuszając bajorko, stary Kazach wsiadł z powrotem na kozioł i
wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Późnym popołudniem dotarli w końcu do
nędznego kołchozu hodowlanego, gdzie wskazano im pustą drewnianą
chałupę. W środku nie było żadnych sprzętów, tylko gliniane klepisko
wysypane słomą. Przyszła też starsza kobieta, która przyniosła im do
jedzenia okrągłe, płaskie bochenki chleba i kipiatok. Nie był to zbyt
sycący posiłek, ale nikt nie narzekał. Już podczas jedzenia, Janka
poczuła jak opada ją nagłe zmęczenie. Gdy tylko przełknęła ostatni kęs,
zwinęła się na kupce świeżej słomy i natychmiast zasnęła.
Subskrybuj:
Posty (Atom)