niedziela, 24 listopada 2013

Auł

Wczesnym rankiem obudziły ją głosy Kazachów przygotowujących się do pracy. Przetarła oczy i rozejrzała się po chacie. Większość jej towarzyszy również się już obudziła. Janka wstała i przeciągnęła się, żeby rozruszać nieco obolałe mięśnie. Długi marsz dał się we znaki szczególnie stopom, które spuchły jej bardzo. Nawet teraz nie wróciły jeszcze do swojego naturalnego wyglądu i rozmiaru. W brzuchu jej burczało i co jakiś czas przychodziła nieprzyjemna fala mdłości spowodowanych głodem, ale było to już uczucie dobrze znane. Towarzyszyło jej od tak dawna, że stało się czymś niemal naturalnym, więc przestała zwracać na nie uwagę. Wstała i podeszła do maleńkiego okienka, żeby wyjrzeć, co dzieje się na zewnątrz. Poprzedniego wieczora, gdy tu dotarli, była tak zmęczona, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to jak wygląda kazachska wioska. Teraz mogła jej się przyjrzeć dokładnie. Nie było tu żadnego większego budynku. Kazachowie budując domy, stawiali najpierw podwójne ściany z wikliny, a później przestrzeń między nimi wypełniali ziemią. Dach również układali z faszyny i przysypywali ziemią. Na koniec, żeby jeszcze uszczelnić i wzmocnić konstrukcję obrzucali zarówno zewnętrzne jaki wewnętrzne ściany gliną zmieszaną z nawozem. Powstałe w ten sposób pomieszczenia z maleńkimi okienkami były ciepłe, bo gruba warstwa piasku była świetnym izolatorem. Janka widywała już w stepie pozostałości po takich osadach, przez miejscowych zwanych aułami. Dawniej naród ten miał ogromne stada bydła, owiec i koni. Byli wolnymi ludźmi i prowadzili niemal koczowniczy tryb życia, przenosząc się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nowych pastwisk. W ich jadłospisie przeważało mięso i przetwory mleczne, sery, kumys. Zboże i chleb kupowali od Rosjan, ale sami nie potrafili niczego uprawiać. Kiedy w latach trzydziestych prawie cała gospodarka radziecka została upaństwowiona, zabrano im zwierzęta i zmuszono do pracy na rzecz kołchozów. Ci, którzy nie chcieli się podporządkować byli wysyłani do łagrów albo umierali z głodu. Spotkał ich taki sam los jak wiele innych ludów zamieszkujących Syberię. Od wieków tworzyli małe, zamknięte społeczności. Nie lubili osiedlać się w miastach, a nawet gdy byli do tego zmuszeni, budowali swoje chałupki zawsze na obrzeżach, jak najbliżej stepu. Ta potrzeba wolności i przestrzeni była tak głęboko zakorzeniona w ich kulturze i podświadomości, że ani propaganda ani terror nie były w stanie jej wytrzebić. W Irtyszysku też nie mieszkało ich zbyt wielu. Ale ich kobiety często widywała Janka na targu. Wyglądały zupełnie inaczej niż Rosjanki. Miały płaskie, ogorzałe twarze i lekko skośne oczy. Swoje kruczoczarne włosy, dla połysku nacierały masłem albo naftą, a w długie warkocze wplatały ozdobne, kolorowe tasiemki i cienkie blaszki, które pobrzękiwały przyjemnie przy każdym ruchu. Ubierały się w wełniane suknie sięgające łydek, spod których wystawały szerokie pantalony. Na nogach nosiły skórzane kierpce, a zimą grube walonki. Wtedy też, na suknie, nakładały dodatkowo grube, pikowane płaszcze tej samej długości, przewiązane w pasie kolorowymi szarfami. Mężczyźni, bez względu na porę roku nosili na głowach spiczaste, podbite futrem czapki z długimi uszami, tak zwane małahaje i szerokie bufiaste spodnie. Na targu Kazaszki sprzedawały głównie mleko i sery. Nikt, komu udało się kupić lub zachować przed konfiskatą, krowę czy owcę nie myślał o tym, żeby ją zabić na mięso. Zwierzę takie traktowano jak skarb, czasem głównego żywiciela rodziny, którego należało jak najdłużej utrzymać przy życiu. Choćby i pół szklanki mleka dziennie było znacznie cenniejsze niż nawet syty, ale jednorazowy posiłek z poczciwej jałówki. W osadzie, w której się teraz znajdowali, poza stadem wołów i jedną krową, Janka nie zauważyła żadnych innych zwierząt.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Wodopój

Nie licząc historii z mirażem, obaj przewodnicy właściwie w ogóle nie zwracali uwagi na swoich podopiecznych. Nawet między sobą rozmawiali nie wiele, a do dzieciaków nie odzywali się prawie w ogóle, wszystkie ich pytania zbywając milczeniem albo krótkim: 
- Dojedziemy. Zobaczycie. 
Następnego dnia przed południem wszystkim bardzo już doskwierał głód i pragnienie. Janka szła z dwoma Rosjankami z przodu i bezmyślnie wpatrywała się w kołyszące się równomiernie bycze zady. W pewnym momencie z tego letargu wyrwał ją zachrypnięty głos Kazacha siedzącego na koźle, który mówił, że niedaleko przed nimi jest woda, więc jeśli tak bardzo chce im się pić to mogą tam pójść od razu. Jego współtowarzysz zeskoczył z kozła i bez słowa, szybkim krokiem, ruszył we wskazanym kierunku. Janka nie zauważyła w otaczającym ich krajobrazie niczego, co mogłoby świadczyć o tym, że przed nimi znajduje się jakaś osada albo jakiegokolwiek znaku, który sugerowałby, że zbliżają się do wodopoju. Żadnego charakterystycznego drzewka, wzniesienia. Nic. A jednak Kazach ruszył tak dziarskim i pewnym krokiem, że nie pozostało nic innego tylko zebrać siły i podążyć za nim. I faktycznie, już po chwili dotarli do celu. Choć to, co zastali na miejscu było raczej błotnistym bajorkiem albo wręcz większą kałużą niż prawdziwym zbiornikiem wodnym. Kazach podał im metalowe wiadro, które zabrał z wozu, żeby mogły zaczerpnąć do niego wody. Niestety, mimo że bardzo starały się jej nie zmącić przy nabieraniu, woda okazała się zamulona i pełna małych, ruchliwych żyjątek. Janka wzdrygnęła się na ten widok, ale jedna z Rosjanek szybko zdjęła z głowy chustkę i naciągnęła ją na brzeg wiadra tak, by cedzić przez nią wodę wlewaną do ust. Kazachowi najwyraźniej nie przeszkadzał ani muł ani robactwo. Pił wodę prosto z bajorka nabierając ją po prostu w dłonie i głośno przy tym siorbiąc. Później zdjął buty i nim dziewczęta zdążyły zaprotestować, z wyraźnym zadowoleniem, wsadził stopy do wody. One były tym całkowicie zdegustowane. On zupełnie zignorował ich wymowne spojrzenia. Kiedy wreszcie sobie poszedł, postanowiły, że nie powiedzą nic o tych brudnych stopach reszcie, bo przecież biedacy i tak musieli się tej samej wody napić. Gdy zarówno ludzie jak i zwierzęta zaspokoili pragnienie, niemal całkowicie osuszając bajorko, stary Kazach wsiadł z powrotem na kozioł i wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Późnym popołudniem dotarli w końcu do nędznego kołchozu hodowlanego, gdzie wskazano im pustą drewnianą chałupę. W środku nie było żadnych sprzętów, tylko gliniane klepisko wysypane słomą. Przyszła też starsza kobieta, która przyniosła im do jedzenia okrągłe, płaskie bochenki chleba i kipiatok. Nie był to zbyt sycący posiłek, ale nikt nie narzekał. Już podczas jedzenia, Janka poczuła jak opada ją nagłe zmęczenie. Gdy tylko przełknęła ostatni kęs, zwinęła się na kupce świeżej słomy i natychmiast zasnęła.