Dziś będzie trochę inaczej niż zwykle. Niech obrazy zastąpią słowa.
Postanowiłam opowiedzieć historię sprzed ponad siedemdziesięciu lat głosem mojego pokolenia. Spisując ją oddaję to, co otrzymałam.
piątek, 21 lutego 2014
czwartek, 13 lutego 2014
Smak wody kolońskiej
Kiedyś
Janka po powrocie do domu zastała Marusię w towarzystwie kilku dygnitarzy z
selsowietu. Byli bardzo głośni i wyraźnie już na rauszu. W skrytce przy kuchni
ustawili stolik i krzesła. Na stoliku stała butelka wody kolońskiej. Widząc w
drzwiach Jankę, zaraz kazali jej podejść. Jeden z nich podał jej pajdę chleba i
szklankę. Nalewając wody kolońskiej, coś do niej bełkotał pijackim szeptem, ale
niewiele z tego zrozumiała.
-
No dawaj, diewuszka, do dna – ponaglił ją wesoło drugi chwytając za łokieć.
Janka
próbowała się jeszcze wycofać, ale gdy wepchnęli jej w dłoń szklankę, nie było
już odwrotu. Wypiła wszystko jednym haustem, zagryzła czerstwym chlebem, a
później jak najszybciej stamtąd uciekła odprowadzana ich rubasznym śmiechem.
Gardło paliło ją żywym ogniem, a obrzydliwy smak w ustach wywoływał torsje.
Wypadła z domu i zataczając się ruszyła w kierunku domu Moszkinów. Po dłuższej
chwili udało jej się uspokoić żołądek, ale nieprzyjemny posmak w ustach
pozostał. Tego dnia została u sąsiadów tak długo aż nie usłyszała hałasów przed
domem Marusi, co oznaczało, że jej goście wreszcie wyszli. Gdy weszła do domu,
zastała dzieciaki skulone w kącie i gospodynię z głową opartą na stole,
chrapiącą jak motor od traktora. Nie był to żadna nowość. W Rosji wszyscy pili
na umór: mężczyźni, kobiety, starzy, młodzi. Pijaństwa nie traktowano tu jak
patologii, a wręcz przeciwnie: to człowiek, który nie pił stawał się
podejrzany. Należało więc mieć się przed takim na baczności, nie ufać mu, bo
nie wiadomo było w jakim celu zachowuje trzeźwość. Jak nie było wódki, pili
cokolwiek, byle miało procenty. Janka, tak jak wielu polskich zesłańców, nie
brała w tym udziału. A po tym wieczorze zapach taniej wody kolońskiej przez
długi czas wywoływał u niej mdłości.
piątek, 7 lutego 2014
Nie ma rozpaczy, czas się wziąć do pracy!
Głosowanie smsowe w konkursie na Blog Roku zakończone. Nie udało się co prawda przekroczyć magicznej pierwszej dziesiątki, by przejść do kolejnego etapu, ale i tak warto było spróbować. Nie da się ukryć, że kategoria, w której startowałam zdominowana została przez matki-Polki i ich dzieci. Wszystkich zainteresowanych dalszym przebiegiem konkursu odsyłam tutaj.
Serdecznie dziękuję tym, którzy mnie wspierali, trzymali kciuki, wysyłali smsy, meile i oczywiście czytali. Udział w tym konkursie okazał się bowiem tylko wstępem do kilku nowych projektów, którymi chciałabym się zająć w tym roku. Wszystkie one pośrednio łączą się z historią-mojej-babci i z pewnością o efektach mojej pracy będę informować Was na bieżącą właśnie tutaj.
A na razie miłej lektury:)
Janka
całe lato ciężko pracowała, ale gdy trafiło jej się wolne popołudnie chętnie
odwiedzała z siostrą, sąsiadów - Moszkinów. Mieszkały tam dwie dziewczyny w
wieku Janki, Ola i Żenia oraz młodsza, Lilka, która miała prawie tyle lat, co
Basia. Ich matkę nazywały ciocią Tanią, bo zawsze miała dla nich jakieś ciepłe
słowo, a czasem nawet coś do zjedzenia. Nieraz widząc je błąkające się po
okolicy wołała do siebie:
-
Rybionki wy moje zachadzitje, zachadzitje!
I
chociaż zdarzało się, że jej własne dzieci niedojadały, częstowała małe Polki
kromką chleba albo talerzem zupy.
Tania
miała dopiero 35 lat, ale już stała się pretendentką do honorowego odznaczenia
Orderem Macierzyńskiej Sławy trzeciego stopnia za posiadanie siódemki dzieci. Jej
najstarsza córka Natasza, wyjechała do szkoły w Pawłodarze. Poza Olą, Żenią i
Lilką miała jeszcze dwóch małych chłopców i jedną córkę, Ninę, która miała już
wtedy zaawansowaną gruźlicę kości i duże problemy z poruszaniem się, ale za to
pięknie szyła i haftowała. Zarówno Janka jak i Basia bardzo lubiły spędzać czas
w ich domu, bo zastępowali im prawdziwą rodzinę. To były te nieliczne momenty,
gdy otaczająca je rzeczywistość stawała się nieco bardziej znośna, a one mogły
zachowywać się jak zwyczajne nastolatki. Plotkować, śmiać się, a nawet od czasu
do czasu, pójść na film.
W Irtyszysku, bowiem poza drewnianymi budynkami poczty i selsowietu, stało też
kino. Przed wojną Janka była kilkakrotnie w kinie Słońce w Poznaniu, gdzie cały
sufit wymalowany był w złote gwiazdy i wyglądał jak prawdziwe nocne niebo. Były
tam eleganckie miękkie fotele i fortepian, a także bistro. Tutaj kino wyglądało
jak barak, ekran był maleńki, a krzesła niewygodne, ale w czasie seansów sala i
tak zawsze była pełna. Wyświetlano głównie filmy propagandowe i kroniki
relacjonujące przebieg zwycięstw armii radzieckiej. Któregoś dnia dziewczęta
wybrały się na film "Zoja Kosmodemjanskaja". Była to historia
młodziutkiej komsomołki, która podczas akcji dywersyjnej została schwytana
przez Niemców i brutalnie zamordowana. Zoja, w ciągu zaledwie kilku miesięcy, stała
się bohaterką całego Związku Radzieckiego, gdyż do końca pozostała wierna i
nikogo nie zdradziła mimo tortur. Zgwałcono ją i obcięto piersi, lecz nawet to
jej nie złamało. Gdy Zoja, tuż przed śmiercią, krzyczała do zgromadzonych pod
szubienicą gapiów: "Żegnajcie towarzysze. Nie obawiajcie się. Stalin jest
z nami, Stalin nas wyzwoli!" Janka spostrzegła, że ludzie w kinie ocierają
ukradkiem łzy.
wtorek, 4 lutego 2014
Ogródek na stepie
Drodzy Czytelnicy:)
Jeszcze nigdy chyba nie zwracałam się do Was tak bezpośrednio, ale nigdy też nie sądziłam, że jest Was tak wielu! Oto nowy odcinek. Przy okazji chciałam podziękować wszystkim, którzy już zagłosowali w konkursie na Blog Roku, a tych, którzy jeszcze się wahają przekonać, że to będzie dobra decyzja. Zostały tylko dwa dni! Trzymajcie kciuki!
a dla przypomnienia: nr 7122 i w treści: A00874
Miłej lektury:
Krótko
po tym jak aresztowano Reginę i dziewczynki zostały same, Janka postanowiła, że
nie będą obchodzić z Basią żadnych świąt. Bez bliskich nie mogła sobie
wyobrazić świątecznej atmosfery. I dlatego Bożego Narodzenia w 1943 roku nie
było. Zresztą codzienna praca tak ją pochłonęła, że nawet nie spostrzegła kiedy
nadszedł koniec grudnia. Wigilia i jej urodziny minęły zupełnie zwyczajnie i
dopiero kilka dni później, z pewną ulgą Janka odkryła, że naprawdę o nich
zapomniała.
I
tak minął ich pierwszy samotny rok na Syberii. Za to na wiosnę otrzymały
niezwykle cenny prezent. W ich dawnej stołówce mieszkał teraz pewien Rosjanin,
były zek. Mimo że odsiedział cały wyrok i wypuszczono go z łagru, po wyjściu nie
mógł wrócić w ojczyste strony. Otrzymał nakaz osiedlenia się w Irtyszysku,
którego, bez zgody władz, nie wolno mu było opuszczać. Miał piękną żonę,
Żydówkę o kruczoczarnych włosach i smutnych oczach, która towarzyszyła mu na
zesłaniu. Ponieważ mieszkali po sąsiedzku, Janka czasem opiekowała się ich małą
córeczką. Później jednak dziewczynka poważnie zachorowała. A ponieważ w
Irtyszysku nie było ani szpitala ani lekarstw, jej matka postanowiła wyjechać z
nią do rodzinnego Mińska. To musiała być dla nich obojga bardzo trudna decyzja,
gdyż mogła oznaczać rozstanie na zawsze. Później Janka nie bywała już w tym
domu, ale samotny mężczyzna musiał widocznie ją polubić, bo któregoś dnia
zagadnął, czy nie chciałaby skorzystać ze skrawka ziemi, który mu przydzielono.
-
Mnie już się nie przyda, a ty byś mogła tam coś sobie posadzić.
Janka
nie posiadała się wręcz z radości. Co prawda ten spłachetek pola, znajdował się
dość daleko w stepie, ale gdy tylko przyszła wiosna i ziemia nieco zmiękła,
Janka wraz z innymi kołchoźnikami pojechała zasadzić na nim ziemniaki.
Wcześniej Rosjanka, od której je kupiła, pokazała jej jak podzielić każdą bulwę
na kilka części, tak by w każdej znalazło się oczko, z którego później wyrośnie
krzak. Dała też dziewczynie garść pestek dyni, które również można było wysiać.
Janka obserwowała pracujących w pobliżu Rosjan i tak samo jak oni przysypywała
wszystko cienką warstwą ziemi. Nie bardzo wierzyła, że w tej suchej,
nienawożonej glebie coś w ogóle wyrośnie, ale zawsze warto było spróbować. Gdy
dwa miesiące później przyszły z Basią wypielić swoje grządki ku wielkiemu
zdumieniu odkryły spore krzaczki ziemniaków i płożące liście dyni. Zielsko
również mocno się rozpanoszyło, dlatego też wzięły się zaraz do pielenia. Dzień
był bardzo parny i gorący, a one miały tylko jedną butelkę wody, więc cały czas
doskwierało im pragnienie. Za to, gdy wieczorem wracały do domu, rozpętała się
straszna burza. Siostry puściły się biegiem w stronę wioski, ale i tak już po
chwili były całkiem przemoczone. Deszcz lał się z nieba strumieniami, a
wszędzie wokół trzaskały błyskawice, rozdzierające niebo aż do samej ziemi. Tymczasem
w promieniu wzroku nie było żadnego miejsca, gdzie mogłyby się schować. Biegły,
trzymając się za ręce, gdy Janka spostrzegła nagle kątem oka jakiś ruch. Kiedy
się odwróciła, zobaczyła stado krów, które zwartą masą, z zadartymi go góry
ogonami galopowało w stronę zagrody. One również szukały bezpiecznego
schronienia. Gdy się z nimi zrównały, ziemia aż drżała od tętentu ich racic.
-
No, to podlało nam ogródek raz a dobrze - stwierdziła Basia jakiś czas później,
wywieszając mokre ubrania nad piecem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)