środa, 30 kwietnia 2014

Powrót Mamy



Któregoś dnia usłyszała, że do Irtyszyska wróciła grupa Polaków uwięzionych w tym samym czasie, co Regina. Pobiegła tam natychmiast, żeby się czegoś dowiedzieć. Okazało się, że jest wśród nich także matka małej Hani Rudominównej. Słysząc to Janka poczuła lekkie ukłucie rozgoryczenia. Pani Ziuta była w Irtyszysku już kilka dni, a jednak nie przyszła do nich nawet, żeby zapytać jak sobie radzą ani przekazać im jakichś wieści o matce. Przezwyciężając urazę i rozczarowanie Janka poszła do niej mimo wszystko, licząc na jakieś informacje. Okazało się, że Regina dotarła już do Pawłodaru, ale musiała się tam na jakiś czas zatrzymać. Na szczęście na dworcu spotkała przedstawicieli Związku Patriotów Polskich, którzy powiedzieli jej, gdzie może znaleźć dawną znajomą, Franciszkę Wigantową. Regina była jeszcze bardzo osłabiona chorobą, więc nie mogąc znaleźć żadnego bezpośredniego transportu do Irtyszyska, zatrzymała się u Marusi Harczenko i pani Wigantowej. Spotkało ją u nich bardzo ciepłe przyjęcie. Gospodni nie znała dobrze Reginy, ale przez wzgląd na Jankę i Basię, nie odmówiła jej gościny, a Pani Franciszka dzieliła się z nią jedzeniem dbając o to, by szybko wydobrzała.

Janka, gdy tylko usłyszała od pani Ziuty, że matka jest już w Pawłodarze pobiegła powiedzieć o tym siostrze. Później poszły razem do rodziny Moszkinów, podzielić się z nimi tą dobrą wiadomością. Kiedy ciocia Tania usłyszała o bliskim powrocie Reginy, przyniosła im małą kankę mleka i wytłumaczyła Jance jak zrobić z niego tak zwaną zakwaskę, na jej powitanie.
- Jak twoja matula przyjedzie to będziecie miały czym ją częstować.
Bardzo szczęśliwe wróciły do domu i ustawiły mleko na piecu, by się zakwasiło, tak jak kazała Moszkina. Minęło kilka dni, ale matki nadal nie było. Zakwaskę musiały zjeść same, żeby się nie zmarnowała.
Janka poszła znowu do Tanii i jej córek, żeby oddać kankę, ale tym razem nie miała dobrego humoru. Wszystkie pocieszały ją, że matka na pewno niedługo przyjedzie, a na wszelki wypadek dały jej jeszcze raz mleka.

***

W tym samym czasie, gdy Janka zamartwiała się o matkę, nie wiedząc nic pewnego o jej losie, Regina codziennie chodziła w Pawłodarze do bazy samochodowej i prosiła kierowców, żeby któryś zabrał ją do Irtyszyska. Ale żaden nie chciał się zgodzić. Patrzyli na nią ze współczuciem, ale odmawiali. Wszyscy powtarzali to samo:
- Zobacz jaka zamieć. Zamarzniesz babuszka. Jak samochód się zepsuje to co ty zrobisz?
Patrzyli na jej wychudzoną twarz, zniszczone ubranie, kiwali głowami i odchodzili.

Przeszło tydzień już tak chodziła, aż w końcu niemal straciła nadzieję. Kiedy po raz kolejny usłyszała odmowę, chwyciła kierowcę za ręka i rozpłakała się. Swoim łamanym rosyjskim tłumaczyła mu, że wraca z łagru do swoich córek i błagała o pomoc.
- Ja ich dwa lata nie widziała. A one tam całkiem same zostały. Ty dzieci masz?
Mężczyzna skinął głową.
- To mnie zrozumiesz. Ja już wszystko straciłam. Tylko one mi zostały.
Kierowca był wyraźnie wzruszony widząc jej rozpacz. Ale szczególnie ożywił się, gdy mówiła o łagrze. Mieszkańcy Związku Radzieckiego znając realia życia w swoim kraju, przyzwyczajeni do represji i niesprawiedliwych wyroków, szczególnym rodzajem sympatii darzyli właśnie łagierników, zwłaszcza tak zwanych politycznych i prawie nigdy nie odmawiali im pomocy.
- No, to trzeba było tak od razu mówić, że ty z obozu wyszłaś, babuszka. Idź po swoje rzeczy, jeśli jakieś jeszcze masz i wróć tu. Coś zaradzimy. Ja cię do twoich dzieciaków zabiorę.

Regina pobiegła więc do domu. Narzuciła na siebie wszystkie swoje połatane części odzieży, pożegnała ciepło panią Wigantową, dziękując jej jeszcze raz za opiekę i z małym tłumoczkiem pod pachą, wróciła czym prędzej do bazy. Przez cały czas obawiała się, czy kierowca nie zmienił zdania i nie odjechał w międzyczasie bez niej. Na szczęście mężczyzna dotrzymał słowa. Czekał w umówionym miejscu, a gdy się pojawiła, spojrzał na jej nędzne łachmany z mieszaniną niepokoju i litości, ale odsłonił plandekę i pomógł jej wsiąść na pakę ciężarówki. Nie mógł zabrać jej do ogrzewanej szoferki, bo tam siedział już jego zmiennik, ale dał jej jeszcze jakiś koc, żeby mogła się nim owinąć i nie zamarzła w drodze.
Z powodu zamieci, jechali całą noc. Samochód kilkakrotnie wpadał w głębokie zaspy i wyciągnięcie go za każdym razem ciągnęło się w nieskończoność. W końcu utknęli już w samym Irtyszysku. Regina znała adres, ale bała się, że po ciemku sama nie trafi, więc na razie nie wychodziła z auta. Wszystko trwało jednak strasznie długo i w końcu zdecydowała się wysiąść. Kiedy zeszła z naczepy, a wzrok przyzwyczaił się nieco do ciemności i wirującego wokół śniegu, zorientowała się, że jest prawie na miejscu. Podziękowała kierowcy, ale on kazał jej najpierw upewnić się czy to właściwy adres.
- Dwa lata cię tu nie było, babuszka. Nie wiadomo czy twoja rybiata jeszcze tu mieszka.
Zanim odjechał, poczekał aż ktoś ją wpuści do środka, żeby nie została sama na mrozie.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Zdobycie Festung Posen



Marusia miała w mieszkaniu nieduży głośnik, tak zwany kołchoźnik. Pełnił on funkcję radia, ale zasadnicza różnica polegała na tym, że odbierał tylko jedną częstotliwość. Nadawano tam głównie wiadomości z frontu i jakieś propagandowe odezwy. Pewnego styczniowego dnia 1945 roku, trzeszczący głośnik oznajmił, że nieustraszona armia radziecka, w swoim zwycięskim pochodzie na Berlin zbliża się już do kolejnego polskiego miasta, w którym Niemcy bronią się zaciekle zza murów cytadeli. Takie doniesienia powtarzały się już od kilku miesięcy i Janka nie zwróciłaby pewnie na nie uwagi, gdyby głośnik nie powtórzył kilkakrotnie nazwy owego miasta: Poznań. A więc jej ukochane miasto dzieciństwa, stało się teraz areną brutalnych walk! Od tej pory codziennie rano włączała głośnik i z niecierpliwością nasłuchiwała wiadomości z Polski. Jej początkowy entuzjazm szybko jednak zastąpiły niepokój i smutek, gdyż mimo euforycznego tonu komunikatów, dla niej nie były to już dobre wieści. Niemcy cofali się pod naporem wojsk sowieckich, ale wciąż jeszcze w wielu miejscach bronili się zajadle. Już w pierwszych dniach stycznia, wszędzie w Poznaniu pojawiły się obwieszczenia w języku niemieckim i polskim, że miasto zostaje od tej chwili zamienione w twierdzę, a wszyscy mieszkańcy zobowiązani są do jej obrony. Siły niemieckie rozmieszczone zostały w kilkunastu XIX-wiecznych fortach, okalających miasto i w centralnej cytadeli, która była częścią olbrzymiej Festung Posen, zbudowanej jeszcze za czasów cesarza Fryderyka Wilhelma III. Otoczona głęboką fosą, z murami, których grubość dochodziła miejscami do dwóch i pół metra, wydawała się nie do zdobycia. Ostrzał trwał tam już ponad trzy tygodnie bez przerwy. Janka z wypiekami na twarzy słuchała kolejnych doniesień o walkach na lewym brzegu Warty. Tam właśnie stał ich dom. Oczami wyobraźni widziała znowu piękny sosnowy las w ich ogrodzie, który dochodził aż do krawędzi fosy okalającej starą, pruską cytadelę. Dwudziestego trzeciego lutego wszystkie przyczółki niemieckie zostały zdobyte. W niektórych pojawiły się wcześniej białe flagi. Ci z obrońców, którzy byli w stanie poruszać się o własnych siłach, zostali przepędzeni w długich kolumnach ulicami Poznania. Pozostali zginęli rozstrzelani lub spaleni żywcem w murach twierdzy. Zdobywcy nie mieli litości. Podekscytowany głos z kołchoźnika znowu wychwalał męstwo radzieckich żołnierzy, którzy na swych sztandarach i bagnetach nieśli wolność i światową rewolucję. Ale Janka nie potrafiła już poddać się tej euforii. Niemcy złożyli broń, a miasto zostało oswobodzone,  jednakże wcześniej całą okolicę Starego Miasta obrócono w gruzy. Słuchając tych relacji, czuła jak wszelka jej nadzieja na powrót do Poznania zamienia się rozpacz. Nawet jeśli wojna wkrótce się skończy, one nie będą już miały do czego wracać. Wyobraziła sobie raz jeszcze dom i ukochany ogród matki, które przez ponad miesiąc zasypywane były gradem kul i pocisków. Powybijane szyby w oknach, walące się ściany i zniszczone rabaty. Ten nowy apokaliptyczny obraz prześladował ją od tej chwili we śnie i na jawie. Na razie jednak Janka nie rozmawiała o tym z młodszą siostrą. Zdecydowała, że dopiero po powrocie matki z obozu, wspólnie podejmą decyzję o ich przyszłości. Armia radziecka ani na chwilę nie zwalniała w zwycięskim marszu na Zachód i wynik wojny był już w zasadzie przesądzony, ale one nadal były same i prawie pozbawione środków do życia, więc należało przede wszystkim skupić się na dniu dzisiejszym. Znowu brakowało im jedzenia i opału, a zima wcale nie odpuszczała. Wręcz przeciwnie, na początku marca uderzyła nową falą zamieci i buranów. Dawno już minął termin zwolnienia Reginy z obozu, więc z dnia na dzień Janka coraz bardziej obawiała się, że z powodu złej pogody matka nie może do nich wrócić albo, że spotkało ją w drodze coś złego. Zdarzało się przecież, że ludzie wychodzili podczas zamieci z domu i nie mogąc trafić z powrotem, zamarzali niemal na progu własnej chaty. Gdy o tym myślała zawsze wracała do niej w pamięci twarz dziewczynki, która podróżując z ciotką do Pawłodaru, nocowała kiedyś w ich stołówce. Jej matka wyszła z domu, gdy na dworze szalał buran. Miała przynieść opał zgromadzony w komórce tuż obok ich lepianki. Znaleźli ją kilka dni później przytuloną do słupa energetycznego kilkaset metrów od gospodarstwa. Ludzie mówili, że wyglądała jak lodowa rzeźba. Jej ciało było tak skostniałe, że nie mogli go nawet złożyć do trumny. Janka czuła zimny dreszcz strachu na samą myśl o tym, że Reginie mogło przydarzyć się to samo. Nic jednak nie mogła zrobić, poza czekaniem.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Dwie zimowe wycieczki



Wczesną zimą Janka wybrała się do Pieczieryska, bo ktoś powiadomił ją, że na poczcie czeka tam na nią list. Wybrała dzień, gdy mróz był stosunkowo mały, gdyż miała do przejścia kilkanaście kilometrów. Droga wiodła teraz wprost przez zamarzniętą rzekę i łęgi. Śnieg chrzęścił pod stopami, a słońce odbijało się w jego kryształkach sprawiając wrażenie, jakby ktoś rozrzucił wokół kolorowe szkiełka.
List napisała Lutka Kaliszowa z Białegostoku. Miasto zostało wyzwolone już pod koniec lipca i teraz sowieci wprowadzali nowy ład i ludową demokrację. To czego kuzynka w liście nie napisała, łatwo było sobie wyobrazić patrząc wokół. Lutka prosiła ich o jakieś wiadomości, bo dawno już nie dawali znaku życia. Janka przeczytała list, ale bała się odpisać. Nie wiedziała jak zawiadomić ich o śmierci cioci Zosi i wuja Józefa.
Noc spędziła u pani Sokólskiej, która także była dalszą krewną Zofii Nietupskiej, wywiezioną tym samym transportem z Białegostoku. Janka dowiedziała się także z przypadkowej rozmowy, że Andriej, syn Amfisy, został powołany do wojska zaraz po wybuchu wojny z Niemcami i zginął an froncie, a jego żona wróciła do domu rodziców w Żelezince. Ta wiadomość bardzo ją zasmuciła. Do Irtyszyska Janka wracała z ciężkim sercem. W dodatku gdy na dworze poszarzało, zaczęła się nerwowo rozglądać czy gdzieś w pobliżu nie widać sylwetki wygłodniałego wilka. Nieraz słyszała opowieści sąsiadów o porwanych owcach albo zagryzionych psach. Sama nigdy nie widziała wołka, jak mawiali miejscowi, ale na każdy nieznany szelest drżała i nerwowo przyspieszała kroku.
Tym razem, choć z duszą na ramieniu, ale udało jej się dotrzeć do domu. Odetchnęła z ulgą, gdy znalazła się wreszcie w bezpiecznym kręgu wątłych świateł i dymu unoszącego się z kominów, ukrytych pod śniegiem chałup. Był to widok, który zawsze napawał ją otuchą. 

***


W marcu skończył się przydziałowy opał, który Marusia, jako urzędniczka państwowa, otrzymała z selsowietu, a używany do gotowania kiziak, nie wystarczał by ogrzać dom. Poprosiła więc Jankę o pomoc zbieraniu chrustu. W zimie było to nie lada wyzwanie. Ubrały się tak ciepło jak tylko mogły. Janka miała na sobie starą kufajkę, pimy i brezentowe spodnie, a pod nimi jeszcze grube wełniane pończochy. Na dłonie nałożyła dwie pary rękawiczek. W środku wełniane, a na zewnątrz wielkie rękawice z krowiego futra, które nie przepuszczały wilgoci. Marusia pożyczyła od kogoś byka, zaprzęgniętego w sanie i o świcie były gotowe, by wyruszyć. Po jakichś dziesięciu kilometrach marszu wzdłuż brzegu, znalazły miejsce, gdzie latem tworzyła się niewielka wyspa, którą opływały leniwie wody Irtysza. Teraz w tym miejscu, spod śniegu wystawały tylko długie gałęzie tału. To było odpowiednie miejsce. Początkowo chciały zostawić byka, wraz z saniami na szczycie wysokiej skarpy. Po chwili jednak doszły do wniosku, że wynoszenie chrustu pod górę zajmie im zbyt wiele czasu. Sprowadziły więc swój mały zaprzęg w dół i po zamarzniętej tafli rzeki doszły do miejsca, gdzie rosły krzaki. Łamanie i wycinanie zmarzniętych gałęzi małą siekierką zajęło im kilka godzin. Gdy wreszcie skończyły i umocowały wszystko na saniach okazało się, że powrót na górę będzie znacznie trudniejszy niż sądziły. Mimo ich pomocy, wół zapadał się w śniegu i ciągle zsuwał ze stromego zbocza. Po niemal godzinie takiej mozolnej wspinaczki udało im się jednak dotrzeć do szczytu. Biedne zwierzę ostatnie metry pokonało na kolanach, wyciągane za rogi, przez zdeterminowaną Jankę. Gdy cała trójka znalazła się wreszcie na górze, wszyscy sapali ze zmęczenia. Do miasta wracały już przy blasku księżyca. Marusia przez całą drogę śpiewała wesołe piosenki, żeby dodać im otuchy, a gdy Janka napomknęła coś o wilkach odparła z udawaną nonszalancją, że wygłodniałe wilki z pewnością rzucą się najpierw na byka, a one w tym czasie uciekną. Dopiero później, gdy już siedziały w chacie, przyznała się Jance, że sama też miała niezłego stracha.