czwartek, 30 października 2014

Moskwa



Step skończył się niespodziewanie. Teren za oknem wagonu stał się pofałdowany, a wyschnięte połacie traw zastąpił gęsty las. Po sześciu latach w Kazachstanie ten nowy krajobraz wydał się Jance czymś prawie nienaturalnym. A później na horyzoncie znowu pojawiły się sylwetki wysokich gór Uralu, które wyglądały jak wartownicy, od tysiącleci niewzruszenie stojący na straży tej całej krainy. Janka dobrze pamiętała dzień, w którym widziała ich ośnieżone szczyty po raz pierwszy. Tak samo jak wtedy, tak i teraz, nie mogła się na nie napatrzeć. Był to naprawdę widok zapierający dech w piersiach. Znowu jechali tą samą drogą, wijącą się serpentynami wokół zboczy. Janka widziała momentami tylko tory zawieszone nad przepaściami i pełznące po nich węże wagonów. Wraz z tymi wspomnieniami, pojawiły się też następne. Wydało jej się nagle, że widzi sylwetkę stryja pochylonego nad niedużą mapką, z której próbował coś wyczytać i nieruchomą postać cioci Zosi, która w tak niezwykłej dla jej temperamentu zadumie, wpatrywała się w widok za oknem. Ale nie! Przecież to jedynie złudzenie, sen na jawie. Ani Józefa, ani Zofii nie było już z nimi. Tak samo jak tysięcy innych: Polaków, Białorusinów, Żydów, Ukraińców, czy Niemców, którzy pomarli w Kazachstanie i na Syberii. W kołchozach, sowchozach i różnych posiołkach, w łagrach, w tajdze, w kopalniach, pochowani w bezimiennych grobach, z dala od swoich domów i ziemi przodków, trwali już tylko w pamięci tych nielicznych, którzy przeżyli. 
W pewnym momencie, gdy jechali ponad rozległą zieloną doliną, Janka spostrzegła w oddali ogromnego niedźwiedzia. Stał na dwóch łapach i chwiejąc się lekko łapał w nozdrza dziwne obce zapachy. Majestatyczny król gór żegnał ich głośnym rykiem.

***

Po kilku kolejnych dniach jazdy, podróżni zorientowali się, że tym razem pociąg nie jedzie szlakiem południowym, lecz zakręca mocno ku północy. Mogło to oznaczać tylko jedno- ich trasa wiodła teraz przez Moskwę. Mimo wszystko Janka nie potrafiła ukryć podekscytowania na myśl o tym, że zobaczy tę metropolię - olbrzymią, wspaniałą i bogatą. Moskwę - miasto carów i rewolucji. Miasto Aleksandra Newskiego i Puszkina. Miasto złotych cerkwi i komunistycznego terroru. Samo serce Związku Radzieckiego. To właśnie stąd pochodziły rozkazy o zesłaniach i egzekucjach, które później tak sumiennie wypełniali wszyscy pomniejsi urzędnicy aparatu bezpieczeństwa. To tutaj podpisano tajny pakt Ribbentrop-Mołotow, który przypieczętował haniebny układ z hitlerowskimi Niemcami i ostatni rozbiór Polski. Tutaj też 5 marca 1940 roku podjęto decyzję o losie prawie dwudziestu sześciu tysięcy jeńców wojennych, z których znaczącą większość stanowili oficerowie wojska polskiego oraz innych służb mundurowych. Ławrientił Beria, Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych,  określił ich jako „zawziętych i nierokujących poprawy wrogów władzy sowieckiej, których należy bezzwłocznie rozstrzelać”. Mniej więcej w tym samym czasie, również w Moskwie, podpisano dekret nakazujący aresztowanie i deportację rodzin wszystkich jeńców, rozpoczynając w ten sposób wieloletnią gehennę kolejnych kilkuset tysięcy kobiet, dzieci i starców.

poniedziałek, 27 października 2014

Niespodziewany telefon

Kilka dni temu spotkała mnie niezwykle miła niespodzianka. Zadzwonił do mnie, ze Stanów Zjednoczonych Pan Władysław Adamczyk- autor książki "Kiedy Bóg odwrócił wzrok". Pierwszy raz usłyszałam o historii jego rodziny wywiezionej na wschód, parę lat temu w audycji radiowej. Już kilka dni później miałam jego książkę na półce. Pisząc moją "Spódniczkę ze starej podszewki", nie raz do niej wracałam, ale nie sądziłam, że będę miała okazję kiedyś porozmawiać z Panem Władysławem.
Jestem mu niezwykle wdzięczna za wszystkie miłe słowa, które usłyszałam podczas tej rozmowy. To dla mnie ogromnie ważne i inspirujące. A motywacja do dalszej pracy była mi bardzo potrzebna, bo ostatnio dopadło mnie chyba jesienne zwątpienie.
Po pierwszej i drugiej korekcie wywróciłam połowę książki do góry nogami, a spore fragmenty napisałam całkiem od nowa. Czytałam i poprawiałam, a później znowu czytałam i poprawiałam, za każdym razem widząc coś innego. I tak w kółko aż w końcu musiałam powiedzieć sobie dość- lepiej już nie będzie. Tekst był skończony i gotowy, żeby zanieść go do wydawnictwa. Ale to było już kilka miesięcy temu. I nic. Tylko czekanie. Odpiszą, czy nie odpiszą. Większość nie odpisała. A ja się bardzo mocno do tego tekstu przywiązałam. Już teraz wiem, że za bardzo. Oczywiście nie można się od razu poddawać, ale też, że trzeba mieć dystans. Może byłoby łatwiej, gdyby nie chodziło o moją Babcię albo gdyby czas tak szybko nie uciekał. Ale nie mam na to wpływu. I strasznie, strasznie chcę, żeby się udało.
A im więcej osób mi mówi, że to się może nie udać, tym bardziej ja tego chcę. Pan Władysław też powiedział mi, już w pierwszym zdaniu naszej rozmowy, że wydanie takiej książki w Polsce graniczy z cudem. Nie jest łatwo słuchać czegoś takiego, ale cieszę się, że mam to już za sobą. I mogę z powrotem wziąć się do pracy:)


sobota, 11 października 2014

Pociąg do domu



W Pawłodarze spędzili jeszcze tydzień. Z braku innego zajęcia Janka z młodszą siostrą i gromadką innych dzieci szwendały się bez celu po okolicy. Nie było tam absolutnie nic ciekawego do oglądania. Kilka drewnianych chałupek, sporo lepianek i ani jednego murowanego domu mieszkalnego. Przestrzenie między domami trudno było nazwać ulicą, bo nie było nigdzie ani chodników ani asfaltu. Wszędzie tylko piach i tumany kurzu wzbijane przez przejeżdżające ciężarówki.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu.

Zaprowadzono ich na stację, gdzie czekał już cały skład wagonów towarowych. Tym razem jednak nikt nie groził im bronią, a drzwi nie zablokowano metalowymi sztabami. Na stacji stała grupka Rosjan żegnająca ich gromkimi okrzykami.
- Żegnajcie przyjaciele! - wołali wymachując i wyrzucając w górę futrzane czapki. Z boku ktoś przygrywał na akordeonie i trąbce. Była to tak odrealniona sceneria, że Janka miała wrażenie, iż ogląda jakąś dziwną inscenizację teatralną albo filmową.

***

Kiedy pociąg zatrzymał się po raz pierwszy na postoju Janka spostrzegła, że wysiadający z niego podróżni to prawie wyłącznie kobiety z kilkunastoletnimi podrostkami. W czasie tych sześciu lat większość wywiezionych z nimi starszych ludzi zmarła. Ich organizmy nie były na tyle silne, by przetrwać trudy syberyjskich zim. Starsi ludzie umierali zazwyczaj po cichu, jakby nie chcieli być nadmiernym ciężarem dla swoich rodzin. Stawali się coraz słabsi, a życie gasło w ich oczach powoli z dnia na dzień, a ż w końcu odchodzili- niezauważeni. Wśród podróżujących brakowało też niemowląt i kilkuletnich dzieci. Te, które nie umarły na dyfteryt, tyfus, dyzenterię albo po prostu z głodu, zdążyły już wyrosnąć. Była wśród nich też nieśmiała Hania Rudominówna, która teraz nie pamiętała nawet jak wyglądał jej dom rodzinny. Gromadki takich chudzielców w łachmanach, biegały teraz między wagonami, czym doprowadzały swoje matki niemal do histerii. Regina również patrzyła ze zgrozą jak jej córki przeciskają się między stalowymi kołami stojących pociągów.
- Przecież jak któryś nagle ruszy to zrobi z was krwawą miazgę!
- Nie bój się mamusiu, przecież uważamy - odpowiadały beztrosko. Naprawdę wierzyły, że teraz, gdy wracają do polski, nic złego już nie może im się przytrafić.
Każdy postój pociągu oznaczał ten sam rytuał. Najpierw z wagonu wyskakiwały dzieciaki z garnkami, puszkami, wiaderkami lub czymkolwiek innym, co nadawało się jako pojemnik na wodę. Za nimi matki, ciotki i starsze siostry, które siedząc wzdłuż torów naprędce przygotowywały maleńkie kuchnie polowe.
Podstawowym zestawem był nieduży kociołek i dwie cegły lub kilka płaskich kamieni, między którymi umieszczało się chrust i podpalało. Niestety nigdy nie było wiadomo, jak długo będzie trwał postój, a pociąg ruszał często prawie bez ostrzeżenia i wtedy trzeba było jak najszybciej wszystko zbierać i niemal w biegu wskakiwać do wagonów.
Od przedstawicieli Związku Patriotów Polskich, który zajmował się nimi z ramienia władz, wszyscy repatrianci dostali jeszcze trochę prowiantu na podróż. Był to między innymi woreczek grochu, którego nie udało im się ugotować przez całą drogę do Polski. Za każdym razem, gdy pociąg stawał, Regina wyciągała ich nieduży czygunek, zalewała groch i ustawiała na dwóch cegiełkach nad małym ogniskiem. I za każdym razem, gdy woda zaczynała wreszcie pomału bulgotać, pociąg dawał sygnał do odjazdu, więc trzeba było szybko łapać garnek, gorące cegły i czasem już w biegu wskakiwać do wagonu. Regina próbowała wszystkiego, aby przygotować ten przeklęty groch: moczyła go w zimnej wodzie podczas jazdy, zawijała ciepły jeszcze garnek w koc i obkładała cegłami wyciągniętymi z ogniska. Nic nie pomagało. Groch był ciągle twardy jak kamień

poniedziałek, 6 października 2014

Dzień, na który czekała



Trzynastego maja przyszła wiadomość, że Polacy z Irtyszyska, którzy otrzymali zgodę na powrót do Polski, mają natychmiast przygotować się do drogi i udać na nabrzeże, gdzie będzie czekać na nich parostatek, który zabierze wszystkich do Pawłodaru. Słysząc taką wiadomość, trzy panie Nietupskie zapakowały swoje rzeczy w małe tobołki, pożegnały gospodarzy i zeszły do przystani. Basia rozpaczała szczególnie z powodu Waśki, którego nie mogły niestety zabrać ze sobą. I chociaż Wala Kurajewa obiecała, że się nim zajmie, Basia od rana nie przestawała pochlipywać. Równie smutne było pożegnanie z ciocią Tanią i jej rodziną. Żenia płakała i powtarzała ciągle:
- Tylko napisz Jana! Nie zapomnij o nas.
Janka solennie obiecywała, że się odezwie, gdy tylko dotrą do Poznania.
Od Lidy i Katii dostała na pożegnanie elegancki, choć nieco już wytarty, kołnierz z wilka, żeby nie marzła w drodze. Choć nikt nie powiedział tego głośno, wiedziały przecież, że żegnają się na zawsze. I mimo że było to daremne, patrząc teraz na swoje przyjaciółki, Janka próbowała zapamiętać ich twarze i głosy tak, by nigdy nie zatarły się w jej pamięci.

Nad rzeką czekały do wieczora, ale żaden statek się nie pojawił. Rozpytywały też w porcie, ale nikt nic nie wiedział. Zagadnięty przez nie stary rybak, pogładził tylko długą brodę, wzruszył kościstymi ramionami  i rzekł ze stoickim spokojem:
- Może przypłynie, a może nie przypłynie. Trzeba czekać.
Tego dnia jednak nie przypłynął. Razem z nimi na przybycie promu czekało jeszcze kilkudziesięciu Polaków. Przybyli tu nie tylko z Irtyszyska, ale i z okolicznych pomniejszych sowchozów.
Następnego ranka Basia ubłagała matkę, żeby pozwoliła im jeszcze raz odwiedzić Kurajewych i nieszczęsnego Waśkę. Kot leżał osowiały na sienniku jakby wiedział, że już nigdy więcej nie zobaczy swojej małej opiekunki. Futerko pod wielkimi, niebieskimi oczami miał mokre, co sprawiało nieodparte wrażenie, że zwierzę płacze. Basia znowu zaczęła lamentować, a Rosjanki widząc jej smutek dały im na drogę jeszcze trochę jedzenia i obiecały odprowadzić nad rzekę. Janka mimo że bardzo nie chciała opuszczać ludzi, od których zaznała tyle serca i dobroci, jednocześnie panicznie bała się, że statek przypłynie, gdy ich nie będzie, więc chciała jak najszybciej znaleźć się z powrotem w porcie. Ciągnąc za rękę młodszą siostrę, mimowolnie coraz bardziej przyspieszała kroku.
Kiedy wreszcie prom przybił do brzegu, spostrzegły, że na jego pokładzie jest już sporo pasażerów. Weszły po stromym drewnianym trapie i zajęły miejsce jak najbliżej burty. Kiedy statek płynął, Janka miała dużo czasu, by rozkoszować się widokami wokół. Z tej perspektywy wszystko wydawało się spokojne i niewinne. Zniknął brud i bieda, które towarzyszyły im przez cały pobyt w Kazachstanie. Teraz mogła wreszcie patrzeć na step nie jak na swoje więzienie, lecz piękny trawiasty krajobraz przecięty szeroką wstęgą rzeki. Przy brzegach kryło się w trzcinach ptactwo, w wodzie pluskały się ryby, a oni sunęli po niewielkich falach wolno i majestatycznie. Patrząc tak na te szerokie rozlewiska i ciągnącą się, aż po horyzont równinę, Janka zastanawiała się czy jest to faktycznie powrót do domu, czy kolejna droga w nieznane. Przez ostatnich kilka lat, modliła się codziennie o wyjazd do ojczyzny, więc dlaczego teraz, gdy ten dzień wreszcie nastąpił, nie mogła pozbyć się dziwnego uczucia pustki? Opuszczała miejsce, które chcąc nie chcąc zaczęło być jej przybranym domem. Nie kochała go, ale przynajmniej było znajome. Polski nie potrafiła sobie wyobrazić innej niż ta sprzed wojny. Nosiła w sercu wyraźne wspomnienie świata, który już nie istniał i obawę, że w nowej rzeczywistości, która teraz nastała, nie będzie dla niej miejsca.
Statek jeszcze wiele razy cumował, a na pokład wsiadało coraz więcej ludzi. W końcu nie było już ani skrawka wolnej przestrzeni. Większość pasażerów wyglądała bardzo podobnie- wychudzone, zapadnięte twarze i zniszczona odzież. Niektórzy na głowach mieli futrzane czapki uszanki, ale byli boso. Każdy trzymał w dłoni jakiś skromny tobołek, z którym nie rozstawał się w obawie, aby nie stracić tych marnych resztek swojego dobytku.

Do Pawłodaru dopłynęli dopiero następnego dnia o poranku. Tam załadowano ich na ciężarówki i przewieziono do centrum miasta. Tym razem oddano im do dyspozycji sale w miejscowej szkole, a nie porzucono na miejskim placu, jak w dniu, gdy przybyli tu po raz pierwszy. Teraz byli bowiem wolnymi ludźmi- przyjaciółmi, a nie „wrogim elementem społecznym”.
I tym razem Pawłodar zrobił na Jance dokładnie tak samo przygnębiające wrażenia jak za pierwszym razem, gdy widziała go sześć lat temu z paki rozklekotanej ciężarówki. Mimo że było to miasto znacznie większe od Irtyszyska, znajdowały się w nim właściwie tylko trzy duże, murowane  budynki: szkoła, więzienie i łaźnia, czyli po rosyjsku bania. Tam też trafili wszyscy repatrianci, gdyż z propagandowego punktu widzenia był to bardzo ważny punkt ich podróży. Nie można było bowiem pozwolić, aby z socjalistycznego raju wyjeżdżali ludzie brudni i zawszeni.
Było to niskie, ciemne pomieszczenie, gdzie wszyscy siedzieli nago. Niektóre kobiety dla poprawienia krążenia uderzały się po plecach i nogach brzozowymi witkami. Było gorąco i duszno, a kobiety tłoczyły się wokół pieca i Janka, co chwilę czuła dotyk czyjegoś lepkiego ciała ocierającego się o jej plecy i ramiona. Ze zmęczenia i z powodu wysokiej temperatury Janka dostała nagle silnego krwotoku z nosa. Jakaś gruba golaska złapała ją za ramię, odchyliła głowę do tyłu i oparła na swoich kolanach. To wszystko wydało się Jance nagle jakimś dziwnym snem. Miała wrażenie, że za chwilę się obudzi z powrotem w brudnej lepiance i będzie musiała nagrzać w piecu i pobiec po wodę do Irtysza. To uczucie miało jej towarzyszyć jeszcze często w kolejnych latach, gdy zbudzona nagle ze snu, nie mogła sobie od razu przypomnieć, gdzie się znajduje.