czwartek, 4 maja 2017



Bardzo długo mnie tu nie było, ale od tego czasu również bardzo wiele się wydarzyło.
Poniżej ostatni odcinek historii-mojej- babci
ale to nie musi być Wasze ostatnie spotkanie z Janką.
Kilka tygodni temu nakładem wydawnictwa Zysk ukazała się moja pierwsza książka: "Spódniczka ze starej podszewki" 
Zapraszam więc do księgarni w całym kraju:) 
 



W 1953 roku Janka poznała swojego przyszłego męża, Staszka Janowicza. On zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ona nawet go nie zauważyła. Napisał do niej list z prośbą o spotkanie i rozmowę, ale odmówiła, sądząc, że jest zaręczony z inną dziewczyną. Los zetknął ich ponownie kilka miesięcy później, gdy kupowała nasiona w sklepie ogrodniczym, w którym pracował. Nie mógł oderwać od niej oczu, ale ani słowem nie wspomniał o odrzuconej propozycji. Opowiedział jej o najlepszych gatunkach marchewek i ogórków, a później pozwolił odejść. Następnego dnia jednak napisał kolejny list, a Janka tym razem zgodziła się na spotkanie. Historia z domniemaną narzeczoną okazała się wkrótce tylko towarzyskim nieporozumieniem. Zaręczony był faktycznie jeden z braci Janowiczów, ale ten starszy Jurek.
Staszek jako zapalony ogrodnik na pierwszą randkę zabrał Jankę do ogrodu botanicznego. Była wczesna wiosna i wszystko powoli budziło się do życia. Opowiadał jej o kwiatach i o tym, jak należy je pielęgnować. Był uroczym mężczyzną o dużych, silnych dłoniach i nieśmiałym uśmiechu. Wysoki i postawny poruszał się szybkim, sprężystym krokiem, przez co czasem trudno jej było za nim nadążyć. Zanim się obejrzała, była w nim już zakochana.
Niestety, niebawem stan jej zdrowia drastycznie się pogorszył. Po wizycie w klinice dowiedziała się, że ma dziurę w płucu i zaawansowaną gruźlicę. Wycieńczenie organizmu, trudne warunki życia w Kazachstanie, wieczne niedożywienie i ciężka praca dały teraz o sobie znać ze zdwojoną siłą. Witaminy na wzmocnienie, które przepisywano jej od dwóch lat, na nic się zdały. Jedyną szansą był drenaż jamy opłucnej i długi pobyt w sanatorium dla gruźlików w Bukowcu. Gdy Staszek przyszedł do szpitala z obrączką, mogła mu tylko powiedzieć:
– Stasiu, przecież ja teraz za ciebie nie wyjdę. Nie mogę…
Na co on odpowiedział spokojnie, ale stanowczo:
To ja poczekam, moja droga.
I czekał dwa lata. Przynosił kwiaty i czekoladki. Wspierał, pocieszał. Gdy we wrześniu wyjechała do sanatorium, już po dwóch tygodniach znalazł pretekst, by ją odwiedzić. Dzięki niemu nie bała się tak bardzo.
W Bukowcu spędziła kilka miesięcy. Wszyscy pensjonariusze mieszkali tam w ogromnym trzypiętrowym gmachu z początku wieku, otoczonym pięknym parkiem. Specyficzny mikroklimat panujący w dolinie wspomagał leczenie chorób pulmonologicznych. Chorym zalecano więc niemal całodzienny odpoczynek na nasłonecznionej werandzie, z której rozciągał się wspaniały widok na Śnieżkę i Śnieżne Kotły. Janka marzyła o tym, żeby wybrać się tam na pieszą wędrówkę. Takie wycieczki były jednak surowo zabronione. Miała leżeć i tylko oddychać górskim powietrzem. Ta bezczynność była niezwykle uciążliwa, ale Janka była karnym pacjentem. Dla zabicia czasu robiła na drutach, czytała książki i jak każda zakochana dziewczyna, rozmyślała o swoim lubym.
Ślub wzięli w kwietniu 1955 roku w kościele Świętego Wojciecha, do którego chodziła z ojcem jako dziecko. Ceremonia była skromna, a obrączki tylko pozłacane. Janka w granatowym, pożyczonym od znajomej kostiumie i toczku z woalką, Staszek w skromnym, ale eleganckim garniturze. Nie starczyło pieniędzy na piękną suknię, fotografa i wykwintną oprawę wesela, ale panna młoda i tak promieniała szczęściem.
Po niemal czterech latach urodziło się ich pierwsze i jedyne dziecko, córka Anna, nazwana tym imieniem na cześć dwóch prababek, ze strony matki i ojca.
Nadal było ciężko, a los nigdy nie oszczędzał Janki ani jej bliskich. Przez kilkanaście lat mieszkali ze Staszkiem i Anią kątem u teściów. Dom na Winogradach był już wyremontowany, ale nie mogli w nim zamieszkać. Całe górne piętro zajmowali lokatorzy, których – zgodnie z ówczesnym prawem – nie wolno było eksmitować. Regina zajmowała jeden mały pokoik na parterze. W drugim mieszkała Basia ze swoim mężem i kilkunastoletnim synem, a w trzecim stara pani Skórowa, kolejna lokatorka, która nie opuściła ich mieszkania aż do swojej śmierci w 1979 roku.
Janka wciąż pracowała jako rentgenistka, opiekowała się córką i chorym na cukrzycę mężem. Odkąd Ania skończyła trzy lata, znowu pracowała na półtora etatu. Codziennie modliła się o szczęście dla swojej rodziny i odzyskanie praw do mieszkania na Winogradach. Udało im się to dopiero w 1972 roku. Gdy po zakończonej rozprawie sądowej zadzwonił do niej szwagier i powiedział: Janka, wygraliśmy!, myślała, że zemdleje, a później popłakała się ze szczęścia. Wreszcie mogła wrócić do swojego rodzinnego domu i zamieszkać z całą rodziną.
W latach siedemdziesiątych, na mocy nowych rozporządzeń KC PZPR, odebrano im niestety większą część ogrodu. Tam, gdzie do tej pory rósł świerkowy las, teraz miały stanąć nowe domy. Najbardziej przeżyła to Regina. Położyła się do łóżka i tak jak wcześniej jej siostra Zofia, postanowiła więcej z niego nie wstawać. Zmarła 30 marca 1980 roku w wieku dziewięćdziesięciu lat.

czwartek, 14 lipca 2016

Morze

W roku 1950 Janka po raz pierwszy w życiu zobaczyła morze. Razem z koleżankami z pracy miały spędzić dwa tygodnie w Pobierowie, niewielkiej miejscowości letniskowej. Wyjeżdżały z Poznania ostatniego dnia sierpnia. Mimo słonecznej pogody, wieczory były już chłodne i  w powietrzu czuło się nadchodzącą jesień, ale Janka jechała w letniej sukience. Przed koleżankami udawała nonszalancję i machała ręką, gdy pytały czy nie marznie. Za nic w świecie nie przyznałaby się, że nie stać jej na pończochy czy nowe spodnie.
Tymczasem morze jej nie rozczarowało. Wyglądało dokładnie tak, jak je sobie wyobrażała będąc małą dziewczynką. Teraz miała dwadzieścia dwa lata, a cieszyła się jak dziecko, biegając po plaży i uciekając przed zalewającymi stopy falami. Morze było nieskończone, płaskie i tylko delikatnie rozfalowane. Zupełnie jak trawy na stepie. A nad tym bezkresem wód rozciągała się kopuła nieba. Słońce co wieczór zabarwiało ją na krwistoczerwony kolor i niknęło w głębinach za linią horyzontu. Pamiętała dobrze, że tak samo urokliwe bywały zachody słońca latem na stepie. Choć tam mało kto zwracał na nie uwagę. Czasem wymykała się wieczorem, by pobyć sama na plaży. Wspominała swoje dziecięce marzenia i czas, który nigdy się nie wydarzył - uśmiechniętego ojca budującego z córkami zamki z piasku i dystyngowaną matkę podającą im kanapki i słodką herbatę w termosie.
Gdy ktoś pytał Jankę o ojca, zawsze odpowiadała, że zginął w Katyniu. Nie chciała tego ukrywać, ale dalsze dyskusje ucinała zazwyczaj retorycznym pytaniem:
- Kto wie, może to i Niemcy.
Krótko po wojnie, sąsiadka opowiedziała jej o pewnym mężczyźnie, który utrzymywał, że na początku 1940 roku był w obozie jenieckim w Kozielsku i poznał tam kapitana Nietupskiego. Podobno spali na tej samej pryczy, na samej górze, tuż pod sklepieniem starej cerkwi, w której urządzono barak dla oficerów. Było tam nieco cieplej, a Julian miał tylko polowy mundur, bo reszta jego rzeczy przepadła podczas bombardowania. Niewiele rozmawiali, ale Julian sprawiał wrażenie bardzo przygnębionego. Być może przeczuwał, co go czeka i bał się o bezpieczeństwo swojej rodziny. Janka nigdy nie dowiedziała się kim był ów mężczyzna. Pani Baranowska nie znała jego nazwiska ani dokładnego adresu zamieszkania. Tylko tyle, że pochodził z Pleszewa. A Janka o nic więcej nie pytała i nigdy nie próbowała go odnaleźć. Czy było to tylko zwykłe zaniechanie z jej strony? Czy kierował nią strach? Przez wiele lat nie dawało jej to spokoju.  Miała poczucie, że nie dopełniła jakiegoś ważnego obowiązku. Nigdy przecież nie miała nawet cienia wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za śmierć jej ojca i bardzo ją bolało, że nie może o tym powiedzieć otwarcie. Wiedziała jednak, że takie oświadczenie nie zwróci mu życia, a może bardzo zaszkodzić jej bliskim. Wystarczyło już, że z powodu tak zwanego złego pochodzenia nie chcieli przyjąć na studia jej młodszej siostry. A przecież egzamin wstępny zdała świetnie. Władze uczelni zmieniły decyzję tylko dlatego, że brakowało dziewcząt na politechnice, a ona była jedną z trzech, które miały najlepsze wyniki. Nie, Janka nie mogła ryzykować.

poniedziałek, 29 lutego 2016

PRACA

Bardzo dawno mnie tu nie było. Z jednej strony jest to spowodowane brakiem czasu, ale z drugiej strony zbliżającym się nieubłaganie końcem historii. Przez te kilka lat tak bardzo zżyłam się z tym blogiem i tym tekstem, że teraz będzie mi na prawdę trudno go pożegnać.
Każda historia musi mieć jednak swoje zakończenie. Poniżej zostawiam Wam jeden z ostatnich fragmentów historii Janki i jej rodziny.


Janka zdała tzw. małą maturę w połowie 1948 roku. Z wszystkich przedmiotów uzyskała bardzo dobre oceny, co otwierało przed nią drogę dalszej edukacji w liceum, a później na wymarzonych studiach. To miał być nowy początek, jednak los znowu wystawił ją na próbę. W tym samym roku zmarł na zapalenie płuc wuj Tadeusz, który obiecał sfinansować dalszą edukację obu siostrzenic. Wkrótce też skończyły się pieniądze z pożyczek, a Regina nie miała już więcej żadnych wartościowych rzeczy na sprzedaż ani nawet pod zastaw. Jej niska emerytura nie wystarczała na podstawowe potrzeby, a nie chciała też w nieskończoność prosić krewnych o pieniądze. Znowu zawisła nad nimi groźba biedy i głodu. Kiedy więc nadarzyła się okazja, Janka poszła do pracy. Została rentgenistką w nowo utworzonym oddziale Wojewódzkiego Zakładu Radiologii. Początkowo łudziła się jeszcze, że będzie w stanie  pogodzić pracę i naukę w liceum wieczorowym. Mimo jej wielkich chęci i szczerego zapału okazało się to jednak niewykonalne. „Może za jakiś czas, może w przyszłym roku” - powtarzała sobie, odkładając na półkę szkolne podręczniki. Do szkoły jednak nigdy już nie wróciła.
W pracowni rentgenowskiej nie miała ani chwili wytchnienia. Czasami siedziała tam od rana do wieczora. Nie była to lekka praca. Trzeba było przygotować pacjenta, a później jak najszybciej wykonać zdjęcie rentgenowskie, obrobić, wywołać, opisać, wydać. I następny pacjent. I następny. Ponieważ wszędzie brakowało sprzętu i specjalistów, ludzie przyjeżdżali tu z całej Polski: ze Szczecina, z Wrocławia, z Łodzi i z setek mniejszych miejscowości. Janka czasami czuła się jak przy obsłudze taśmy w fabryce, ale mimo to bardzo lubiła swoją pracę i wykonywała ją sumiennie. Uważała, że najważniejsze w życiu, to być użytecznym i pomagać ludziom. Rzadko myślała o sobie i nigdy na nic się nie skarżyła. Gdy zaczęły się problemy z płucami, bagatelizowała sprawę, nie chcąc martwić matki. Była coraz bardziej osłabiona, częściej chorowała, ale nadal pracowała ponad siły. W domu, po powrocie z zakładu też przecież było co robić. Pranie, sprzątanie, gotowanie, pielenie ogródka. Dzień za dniem mijały tak szybko, że nawet ich nie zauważała. Zawsze jednak starała się znaleźć chociaż krótką chwilę na swoje ukochane książki. Odkąd nauczyła się czytać, pochłaniała je wręcz pasjami, nie zwracając uwagi na złośliwe docinki młodszej siostry, że jest molem książkowym i kujonem. W Kazachstanie nie miała możliwości czytać, bo nie było czego.  Nawet gazety częściej niż do czytania, służyły jako papier pakowy albo zastępowały bibułki do papierosów. Odkąd wróciły do domu nadrabiała te zaległości. Powieści, nowele, książki historyczne i podróżnicze. Proza i poezja. Słowem wszystko. Ale po pewnym czasie  zauważyła, że "czyta" je już zupełnie inaczej. Dawniej utożsamiała się z bohaterami, teraz była zawsze tylko obserwatorem historii. Życie nauczyło ją, że trzeba twardo stąpać po ziemi. Już dawno przestała zastanawiać się, „co by było gdyby” i zrozumiała, że marzenia to luksus, na który nie każdego stać.

piątek, 11 grudnia 2015

Odbudowa



Późną jesienią udało im się wyprowadzić z piwnicy i przenieść na parter. Nadchodzące miesiące były jednak bardzo trudne. Brakowało im wszystkiego, a zwłaszcza pieniędzy: na jedzenie, na ogrzewanie, na dalszy remont. Z powodu pojedynczych okien i zrujnowanego górnego piętra w mieszkaniu było potwornie zimno. Regina jednak zachowała hart ducha, a gdy dziewczynki zaczynały narzekać, przypominała im o buranach, śmierdzącym kiziaku i noszeniu ciężkich wiader wody z rzeki. Nawet w najgorszych chwilach powtarzała, że teraz będzie już tylko lepiej. A była w tym swoim optymizmie tak przekonywująca, że wkrótce wszystkim poprawiał się nastrój. Wieczory spędzały siedząc razem w niedużej kuchni. Basia i Janka odrabiały lekcje, Hania bawiła się w kącie szmacianą lalką, a Regina, Wanda i Ziuta pichciły coś, cerowały albo po prostu rozmawiały. 



 Przed zrujnowanym domem na Winogradach (Janka, Basia, Regina i Ziuta)

 Janka i Basia z Dianą

 Janka Nietupska

 Basia Nietupska

poniedziałek, 9 listopada 2015

Powrót do szkoły



We wrześniu Janka była gotowa, żeby wrócić do szkoły. Miała niemalże osiemnaście lat i ogromną, prawie siedmioletnią lukę w edukacji. Większość jej rówieśników przygotowywała się właśnie do matury. Ona swój własny egzamin dojrzałości miała już za sobą. Zdać go, znaczyło przetrwać te wszystkie lata głodu i poniewierki. Teraz chciała zacząć nowe życie. Bo to, że tamtego świata sprzed wojny nie da się już wskrzesić, zrozumiała pierwszego dnia po powrocie do Poznania, patrząc na zrujnowane miasto. Nie wszystko można odbudować za pomocą cegieł i cementu. Nie każda rana się zabliźni. Czasem trzeba pójść przed siebie nie oglądając się już więcej do tyłu.
Idąc drugiego września do szkoły, bała się przede wszystkim, że swoim niskim poziomem wiedzy będzie zbytnio odstawać od reszty uczniów. Wciąż jednak miała wielką ciekawość świata i dużo samozaparcia. Żeby dodać sobie trochę śmiałości postanowiła, że koniecznie musi zmienić fryzurę. Nie była już w końcu małą dziewczynką. Zniknęła więc grzywka i proste uczesanie na pazia. Dwie godziny na fryzjerskim fotelu i przypalona skóra na głowie były ceną, jaką zapłaciła za najmodniejszą w sezonie trwałą ondulację. Jednak efekt końcowy, czyli miękko układające się wokół twarzy, równe loczki, był dla Janki całkowicie satysfakcjonujący.
Ponieważ z powodów finansowych nie mogła już wrócić do prywatnej szkoły, poszła do szkoły publicznej im. Dąbrówki, której gmach mieścił się wtedy przy ulicy Różanej. Była to najstarsza szkoła żeńska w Poznaniu, o bogatej i chlubnej tradycji. Egzamin wstępny Janka zdała bardzo dobrze, chociaż przy pytaniu z geografii wprawiła komisję w niemałe zakłopotanie, opowiadając, że jedynymi górami jakie widziała na własne oczy, były góry Ural.
W jej nowej klasie było aż czterdzieści dziewcząt w różnym wieku. Chociaż nie pochodziły z bogatych domów, niewiele różniły się od koleżanek Janki z dawnej szkoły i szybko przyjęły ją do swojego grona.
Poza bardzo nielicznymi sytuacjami, prawie w ogóle nie rozmawiały o wojnie. Nauczyciele i wychowawcy nigdy ich do tego nie namawiali, a i same dziewczęta niechętnie wracały do traumatycznych przeżyć. Chciały raczej odciąć się od przeszłości. Żyć chwilą, dniem dzisiejszym. Poza tym wszystkie miały bardzo duże braki w nauce i niewiele czasu na nadrobienie zaległości, więc każdą nieomal wolną chwilę spędzały na omawianiu lekcji i zadań domowych. Okazało się, że Janka jest bardzo dobra z przedmiotów humanistycznych i w dodatku ma niebywały dar opowiadania. Dlatego też, gdy tylko zaczynała się długa przerwa, koleżanki otaczały ją ciasnym kręgiem i już nie było mowy o innych tematach, jak tylko historia i język polski. „Janeczka opowiedz to, opowiedz tamto”. „Ty tak ciekawie mówisz, że wszystko łatwiej zapamiętać”- przekonywały ją, a ona mimo wrodzonej skromności nigdy nie kazała się długo prosić. Opowiadała im o pierwszych królach Polski, o Napoleonie i Rewolucji Francuskiej, o Kolumbie i odkryciu Ameryki. To przynosiło ulgę i pozwalało choć na chwilę wyrzucić z pamięci obrazy rozpadających się chałup, dzieci chorych na tyfus i wynędzniałych starców proszących o kawałek chleba. Wiedziała, że nie tylko ona jedna ma takie wspomnienia. Była w jej klasie Żydówka, która również wróciła ze Związku Radzieckiego. Krępa i niewysoka, z długimi, czarnymi warkoczami. Była z nich wszystkich najbardziej nieufna i zawsze trzymała się na uboczu, stroniąc od jakichkolwiek rozmów. Janka wiedziała tylko z zasłyszanej gdzieś plotki, że jej rodzice byli przedwojennymi komunistami, którzy zwiedzeni utopijną wizją socjalistycznego raju, wyemigrowali do Rosji. Gdy zrozumieli swój błąd, było już za późno. Maszyna komunistycznego terroru wciągnęła ich w swoje tryby. Janka domyślała się dlaczego dziewczyna tak jej unika. Całkowitym przeciwieństwem cichej Rosy, była Jeanette - wesoła i żywiołowa blondynka. Miała tyle samo lat co Janka, ale na tym kończyły się podobieństwa między nimi. Urodziła się we Francji, dokąd jej rodzice, także ideowi komuniści, uciekli z Polski po przewrocie majowym. Jak wielu ówczesnych intelektualistów uważali, że ideologia marksistowska to najwyższa forma demokracji. Do Polski wrócili razem z córką w 1945 roku, żeby budować nowe, socjalistyczne społeczeństwo. Żaneta kilkakrotnie namawiała Jankę, żeby ta napisała do swoich koleżanek w Kazachstanie.
- Napisz, napisz Janeczka! Ja zaniosę do konsulatu i zaraz ci to wyślą. 
Ale gdy Janka zwierzyła się z tego pomysłu matce, Regina stanowczo jej odradziła.
- Lepiej tego nie rób. Jeszcze im tam zaszkodzisz. I nie rozmawiaj za dużo z tą dziewczyną!
Jej matka była bardzo ostrożna. W „Dudzince” poznała ludzi, którzy dostali dziesięcioletnie wyroki tylko za utrzymywanie korespondencji z kimś z krajów zachodnich. A Polska Ludowa zbytnio przypominała teraz Związek Radziecki - aresztowania, pokazowe procesy i panująca powszechnie nieufność, nawet wobec przyjaciół. Janka nigdy więc nie napisała do Katii i Lidy, ani do Żeni i Oli Moszkinów, chociaż tak solennie obiecywała im to przed wyjazdem. Wiedziała, że będą czekać na wiadomość od niej, ale nie zrobiła tego, ani zaraz po powrocie do Polski, ani wiele lat później. Chciała je pamiętać i jednocześnie chciała zapomnieć wszystko, co się tam wydarzyło. Ten dziwny dysonans emocjonalny towarzyszył jej jeszcze przez wiele lat. Często się jednak za nie modliła. Rozmowa z Bogiem przynosiła jej zawsze ukojenie i spokój w najtrudniejszych chwilach. W półmroku i ciszy kościoła czuła się bezpieczna, jak nigdzie indziej.