W Sanharze przebywali tylko kilka tygodni. Prawdopodobnie ich komandir
doszedł do wniosku, że nie potrzebuje na zimę tylu kobiet z dziećmi i
starców. Naczelstwo nie przyznało mu materiałów na budowę domów dla
nich. A nie mógł ich przecież zatrzymać w oborze, bo na jesień
pastuchowie wracali z pastwisk ze stadami owiec. A owce dające mleko,
wełnę i mięso były znacznie bardziej wartościowe niż gromada zesłańców,
którzy do tego czasu i tak wyprzedaliby już pewnie cały swój marny
dobytek, z którym tu przybyli. postanowił więc zawczasu pozbyć się
problemu, a właściwie przekazać go komuś innemu.
I tak, pod koniec maja, znowu przyjechał kordon ciężarówek i kazali się
wszystkim pakować. Janka nie opuszczała Sanharu z żalem. Nie było tam
niczego za czym mogłaby tęsknić. Śmierdząca obora, brudna lepianka i
otaczająca zewsząd pustka stepu.
Tym razem droga była dość długa. Jechali około dwustu kilometrów, ale
stare, rozklekotane ciężarówki wlokły się po wyboistej, stepowej drodze
niemal cały dzień. Mijali kilka wsi, ale pierwszą, w której się
zatrzymali był Pieczierisk. Tutaj zostało kilkadziesiąt osób. Reszta
pojechała dalej.
Wysadzili ich na niedużym placu. Po jednej stronie stał dom naczelnika, a
po drugiej wielka figura Lenina.
Tym razem trafili na zielone świątki, zwiastujące początek wiosny.
Mieszkańcy znowu gulali, pili wódkę, śpiewali i tańczyli na ulicy. I
znowu odbyło się oficjalne "przywitanie". Naczelnik, lekko już
podchmielony strasznie się przed nimi napuszył i wsadziwszy dłonie za
pasek oznajmił, że tu mają się urządzać, bo tu już zostaną. Każdy ma
sobie znaleźć dom, pracę i nie myśleć o tym, że kiedyś wrócą do Polski.
Bo nie wrócą. Nigdy. Po tym krótkim wstępie wyraźnie zadowolony ze
swojego przemówienia odwrócił się na pięcie i wrócił do biura.
Postanowiłam opowiedzieć historię sprzed ponad siedemdziesięciu lat głosem mojego pokolenia. Spisując ją oddaję to, co otrzymałam.
niedziela, 15 lipca 2012
poniedziałek, 9 lipca 2012
Praca na zesłaniu
Już następnego dnia, na
placu przed oborą, urządzono zbiórkę, na
której kierownik kołchozu w bardzo obrazowy sposób wyjaśnił im jak, od teraz,
potoczy się ich egzystencja. Wyciągnął przed siebie dłoń wnętrzem do góry i
powiedział, że prędzej mu tam włosy wyrosną niż oni wrócą do Polski. Później w
krótkich słowach objaśnił na czym będą polegać ich obowiązki w kolektywnym
gospodarstwie i zakończył maksymą, której słowa na zawsze wryły się w pamięć
wszystkich zesłańców:
- I dobrze to zapamiętajcie
Polaki. Tutaj kto nie rabotajet ten nie
kuszajet.
Była to chyba najprostsza i
najbardziej lapidarna zasada, która organizowała życie wszystkich obywateli
tego wielomilionowego państwa, od Kamczatki aż po Baku i Taszkient.
Wszyscy, zdolni do jakiejkolwiek
pracy, dorośli zostali przydzieleni do różnych prac na rzecz kołchozu.
Mężczyznom w większości wyznaczono cięższe roboty budowlane, kobiety natomiast miały
przygotować owczarnię na zimę. Należało przede wszystkim dokładnie oczyścić budynek
i uszczelnić ściany gliną wymieszaną z krowim łajnem i słomą. Nie było wyboru.
Na zmianę z parą wołów, kobiety miesiły stopami w wielkim dole glinę z
odchodami, a później smarowały nią ściany. Ponieważ nie dostały żadnych
narzędzi, Zosia i Regina owinęły, dla ochrony, dłonie jakimiś szmatami i cały
dzień wcierały śmierdzącą maź w ściany obory razem z innymi Polkami. Dzieci,
jako siła robocza nie przedstawiały zbyt dużej wartości i dlatego nikt się nimi
specjalnie nie interesował. Mogły bez żadnego nadzoru poruszać się po terenie
całego kołchozu. Janka z Basią chodziły więc bez celu między chałupami szukając
sobie jakiegoś zajęcia. Trzymały się przeważnie blisko domu, bo bały się same
zapuszczać w step, a nie miały na razie żadnego innego towarzystwa. Pozostałe
polskie dzieci mieszkały w owczarni, a rosyjscy rówieśnicy ich nie rozumieli
więc z początku nie chcieli się z nimi bawić.
Wieczorami, gdy po ciężkim
dniu pracy Rosjanie pili wódkę, Polacy spotykali się w owczarni i odprawiali
nabożeństwa majowe. Ktoś z kilku desek sklecił prowizoryczny ołtarzyk, ktoś
inny przyniósł świeczkę albo małą lampkę oliwną. Z braku kapłana, spotkaniom
tym przewodniczyła Zofia Nietupska, która mimowolnie stała się swego rodzaju
duchowym przywódcą ich niewielkiej społeczności. W tych ciężkich chwilach wielu
ludzi, właśnie w modlitwie, pokładało swoją ostatnią nadzieję na ocalenie i
powrót do ojczyzny. Zbiorowe śpiewy i modlitwa scalały i solidaryzowały
zesłańców. Były również jednym z nielicznych łączników ze światem tradycji,
obyczajowości i kultury polskiej, z której tak brutalnie zostali wyrwani.
Dlatego też, mimo bardzo skromnej oprawy, wieczorna msza była najbardziej
uroczystym fragmentem każdego dnia. Były to również bardzo wzruszające chwile,
gdy w brudnej, ciemnej oborze śpiewali pieśni religijne i odmawiali litanie do
Matki Bożej prosząc o opiekę i ocalenie. Wszystko to działo się oczywiście
wbrew zakazom i w obawie przed dalszymi represjami ze strony władz. W tym
okresie kościół katolicki w Związku Radzieckim właściwie już nie istniał.
Obowiązywały tu normy prawa karnego zabraniające kapłanom jakichkolwiek praktyk
religijnych. Polityka antyreligijna rozwijała się nieprzerwanie już od czasów
rewolucji bolszewickiej, skutecznie zniechęcając obywateli do jawnych przejawów
pobożności. Mimo że w Kazachstanie mieszkali obok siebie katolicy, prawosławni
i muzułmanie, nigdzie nie było żadnych domów modlitwy, a wszelkie religijne
obrzędy odprawiano w tajemnicy, w prywatnych domach.
sobota, 7 lipca 2012
Sanhar
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność
i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących,
śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu
Adam Mickiewicz, Stepy Akermańskie z Sonety Krymskie
Rano przyjechały kolejne ciężarówki, do których wsiadali tylko wyczytani z listy. Na szczęście nie rozdzielono ich i całą rodziną wsiedli do ciężarówki. Samochód nie miał plandeki i podczas drogi strasznie nim trzęsło i kurzyło się z piaszczystej drogi, ale na szczęście było już ciepło. Zresztą nie jechali daleko. Zatrzymali się 45 km od Pawłodaru, w pustym stepie, gdzie nie było niczego poza dużym budynkiem owczarni i kilkoma mizernymi lepiankami. Sowchoz hodowlany Sanhar miał się stać teraz ich nowym domem. Janka przywykła już do widoku bezkresnego stepu widzianego przez szpary w deskach ich wagonu. Ale dopiero teraz poczuła jego ogrom. Bo w stepie wszystko jest ogromne. Ogromne i puste. Horyzont zagina się nieznacznie i to jedyny w tym miejscu dowód na kulistość ziemi. Bo poza tym jednym, delikatnym wybrzuszeniem wszystko inne jest tu całkowicie płaskie. Monotonii tego krajobrazu nie zakłóca ani sylwetka pojedynczego drzewa ani zarys miasta w oddali. W promieniu wielu kilometrów, nie było tam nic poza wyschniętą trawą. Janka mimowolnie cofnęła się i dotknęła ściany obory, jakby w jej cieniu czuła się bezpieczniej. bo w stepie było coś przyciągającego i przerażającego jednocześnie. Do Sanharu przyjechali pierwszego maja. Miejscowi świętowali Wielki Prażnik, czyli święto pracy. Z tej okazji dostali większy przydział wódki, więc wszyscy chodzili pijani. Chcieli zobaczyć wrogów narodu i polskich panów. Wyzyskiwaczy, o których huczała propaganda, ale widok brudnych i zaniedbanych kobiet z dziećmi musiał ich mocno rozczarować. Z zaciekawieniem patrzyli tylko na pakunki i tobołki, zwłaszcza kobiety, które liczyły na jakiś handel. Polaków zakwaterowano w owczarni. Nie było tam nawet podłogi, tylko brudne klepisko, nie mówiąc innych udogodnieniach. Cieszyli się tylko, że mają dach nad głową. Regina jednak spróbowała znaleźć coś lepszego. Wśród ludzi, którzy zgromadzili się wokół grupy Polaków, była też starsza kobieta. Coś w jej zachowaniu lub wyglądzie musiało zwrócić uwagę Reginy, bo podeszła do niej bez zastanowienia i pozdrowiła. A ponieważ nie znała rosyjskiego zrobiła to po polsku i niemiecku. i wtedy stała się rzecz niezwykła, bo staruszka nie tylko się uśmiechnęła, ale i odwzajemniła powitanie. Okazało się, że jest z pochodzenia Niemką, a jej rodzina trafiła na Syberię wiele lat temu. Kobieta była tak wzruszona, że może z kimś porozmawiać w swoim ojczystym języku, że bardzo szybko zgodziła się, aby Regina wraz z rodziną zamieszkała w jej domu. Była to niewielka lepianka z jedną izbą i kuchnią. Nie wiele miejsca dla tylu osób, ale Regina uznała, że to i tak lepsze niż mieszkać w oborze. Podtrzymywała swoje zdanie nawet kiedy rano wchodziła jej na głowę kaczka, która także rezydowała w ich kuchni, bo wysiadywała tam jaja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)