niedziela, 29 stycznia 2012

Nowy ład

W lutym Janka mogła znowu pójść do szkoły. Atmosfera niewiele się zmieniła, chociaż zaczęli uczyć się języka białoruskiego, a wkrótce polski miał w ogóle zniknąć. Pojawili się nowi nauczyciele, niektórzy srodzy i nieprzyjaźni. Mówili, że teraz jest tu Białoruś i nie wolno mówić po polsku. Większość jednak nadal prowadziła swoje lekcje w języku polskim, a białoruski traktowano bardziej jako język obcy. W samym Białymstoku nie było zbyt wielu Białorusinów, ale dalej na wschód, na terenach Polesia i Wileńszczyzny zdarzały się całe białoruskie wsie. Ten region od wieków był areną sporów politycznych i narodowościowych. Wraz z kolejnymi wojnami i rozbiorami przechodził z rąk do rąk. Mieszkali tu Polacy, Białorusini, Litwini, Ukraińcy, Żydzi. Często tworząc zamknięte wiejskie społeczności. Wielokrotnie zdarzało się, że mieszkańcy tych terenów nie potrafili określić swojej narodowości. Mówili o sobie po prostu „tutejsi”. W okresie dwudziestolecia międzywojennego był to jeden z najbardziej zacofanych regionów kraju. Wysoki poziom analfabetyzmu, brak dróg i infrastruktury jeszcze bardziej spowalniał proces asymilacji. Te wszystkie czynniki, a później również propaganda radziecka zaowocowały szczególnie krwawymi wydarzeniami w czasie drugiej wojny światowej na tych terenach.

piątek, 27 stycznia 2012

Szkoła

W październiku mama zdecydowała, że wojna nie wojna, ale dzieci powinny dalej się uczyć. Janka zaczęła więc chodzić do szkoły na ulicy wiatrakowej. Nie trwało to jednak długo, bo razem z jesiennymi chłodami w domu pojawiła się odra i razem z nią minęła cała zima. Co rusz, któraś dziewczynka lądowała w łóżku z wysoką gorączką, więc o szkole trzeba było zapomnieć. Janka bardzo tego żałowała. Poszła do nowej szkoły jako jedyna z całej piątki, ale bardzo jej się tam podobało. To była szkoła publiczna, więc klasy były koedukacyjne. Kiedy przyszła pierwszego dnia, inni uczniowie spoglądali na nią trochę nieufnie, ale dziecięca ciekawość szybko wzięła górę. Wszyscy chcieli się dowiedzieć skąd przyjechała i gdzie teraz mieszka. Wkrótce stała się jedną z nich.

wtorek, 24 stycznia 2012

Okupacja

Po wyborach i dojściu komunistów do władzy, opustoszały sklepowe półki. Coraz trudniej było dostać mąkę czy kaszę, a słodycze od dawna były już tylko słodkim wspomnieniem. Produkty, które uratowali z ciocinego sklepu szybko się skończyły i trzeba było szukać czegoś w mieście. Żeby dostać cokolwiek musiały już w nocy ustawiać się w długich kolejkach. Najgorzej było z cukrem. Janka poszła kiedyś z Basią Nietupską i jedną z jej córek, bo na każdego kupującego był przydział tylko jednego kilograma cukru. Stały tak w ciemnościach, w tłumie ludzi równie zaspanych i otępiałych jak one same. Nagle wszystko uległo zmianie, gdy otwarły się drzwi sklepu. Tłum zakołysał się i ludzie zaczęli się przepychać i złorzeczyć na siebie nawzajem. Janka czuła jak ludzka masa napiera na nią z tyłu. Trzymała swoją kuzynkę za rękę i próbowała nie dać się wypchnąć poza kolejkę. Nie było to łatwe. Wyobraziła sobie, że z daleka muszą wyglądać jak olbrzymia gąsienica, która ospale porusza się do przodu ciągnąc za sobą po kolei każdy fragment swojego ciała. W końcu udało im się dotrzeć do lady zza której patrzyła na nie groźnie sprzedawczyni. Wracały do domu szczęśliwe z trzema kilogramami cukru dzierżąc swoją zdobycz w płóciennych siatkach. Wujostwo mieli jakiegoś dalekiego krewnego w pobliskim zakonie franciszkanów. Był to miły mężczyzna w średnim wieku. Jak wszyscy jego współbracia nosił długi brązowy habit z surowej wełny przepasany białym sznurem i kaptur w tym samym kolorze. Przychodziły czasami do niego po chleb, gdyż franciszkanie w Białymstoku prowadzili piekarnię i wspomagali ubogich, a teraz również uchodźców wojennych. Piekli duże, okrągłe chleby, które pięknie pachniały, gdy Janka zawijała je w szmatki i chowała do plecaka. Pewnego dnia, gdy przyszły zakonnik zaprowadził je do niewielkiego pokoiku i kazał na siebie zaczekać. Gdy wrócił, miał ze sobą nie tylko dwa, duże bochenki, ale też dwa talerze parującej zupy. Nie była tak dobra jak zupy mamy, które gotowała w Poznaniu, ale była ciepła i znacznie bardziej pożywna niż suchy chleb. Czasami dostawali też jakieś paczki od rodziny z Dobrzyniewa i Wojszek. Kuzyni przywozili im ziemniaki, mleko i mąkę. Wczesną jesienią przyjechał też kuzyn z Gorszczyzny i przywiózł drewno na opał. Na długim wozie drabiniastym, zaprzęgniętym w dwa konie leżało kilkanaście długich bali, które Janka cięła później z wujkiem Józefem na mniejsze części i wynosiła do drewutni, żeby wyschły dobrze przed zimą. Nadal jeszcze nie chodziły głodne, ale ich jadłospis stawał się coraz mniej zróżnicowany i wykwintny. Zazwyczaj był to chleb smarowany śmietaną zamiast masła, które było dużo droższe. Czasami jakiś plasterek lub dwa kiełbasy albo kawałek sera. Kiełbasę można było położyć na kanapce i przy każdym kęsie przesuwać ją nieco aż do samego brzegu. Dzięki temu cały czas czuło się jej zapach, a na sam koniec zostawał najlepszy kawałek.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Konkurs na Blog roku 2011

jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali. było bardzo blisko, niemal o włos, ale jednak za mało, żeby przejść do kolejnego etapu. Mimo to traktuję ten konkursowy eksces jako zwycięstwo, ponieważ wszystkie esemesy, wiadomości i rozmowy jakie przeprowadziłam podczas jego trwania i tuż po zakończeniu, przypomniały mi, co w tej historii jest najważniejsze. Cieszę się, że tak wiele osób przeczytało i chce czytać dalej tego bloga. Dziękuję za wszystkie słowa uznania, które bardzo, ale to bardzo podnoszą mnie na duchu i pomagają w dalszej pracy. Pozdrawiam i zapraszam do czytania:)

czwartek, 19 stycznia 2012

Jesień

Październik był ciepły i słoneczny. Mimo wojennego zamieszania życie na wsi toczyło się swoim odwiecznym torem. Gdy nastał czas wszyscy ruszyli na wykopki ziemniaków. Janka też z nimi chodziła. Zakładała na głowę chusteczkę w groszki i biegała po polu boso, żeby nie zniszczyć swoich miejskich pantofelków. Ziemia nagrzana jeszcze letnim słońcem była ciepła i miękka. Cieszyła się tym kopaniem ziemniaków tak jak tylko dzieci potrafią się cieszyć każdym nowym zajęciem. Wojna, choć niemal wszystko wokół o niej przypominało, nie wydawała się jeszcze taka straszna.

środa, 18 stycznia 2012

Kuzynki

Janka cieszyła się z towarzystwa kuzynek. Bogusia i Danusia, nazywana przez wszystkich Bobą, były prawie jej rówieśnicami. Jedna blondynka, druga czarna, ale tak samo wesołe i skore do żartów. Świetnie się rozumiały i lubiły spędzać razem czas. Tylko mała Krysia była ich wiecznym utrapieniem. Ze swoją pyzatą buzią i pulchnymi rączkami wyglądała jak mały pulpecik i była równie niezdarna, co słoń w składzie porcelany. Na twarzy miała brązowe znamię pokryte drobnym meszkiem, które sprawiało wrażenie jakby ktoś przykleił jej do policzka kawałek aksamitki. Wojna to strach, głód, zaciemnienie, nadlatujące samoloty, huk, zniszczone domy, rozstania i płacz. Ale dla dzieci wojna to kolejne upływające dni, które trzeba wypełnić zabawą, bieganiem i bezustannym ruchem. Można przecież nadal skakać na skakance i grać w klasy. Można bawić się w berka i w chowanego. Ale można też zakładać wełniane czapeczki-pilotki i z rozłożonymi rękoma biegać po podwórku udając nadlatujące samoloty. Byle tylko nie siedzieć w miejscu i się nie nudzić. Od wieków wszystkie małe dziewczynki, we wszystkich krajach świata bawiły się lalkami: małymi, dużymi, szmacianymi, porcelanowymi, w koronkowych sukienkach i w łachmanach. Ubierały je, przewijały, czesały i przytulały. I nic nie mogło tego zmienić. Nawet wojna, która ogarnęła połowę świata i zabiła miliony ludzi. Tam gdzie są małe dziewczynki, muszą być też lalki. W domu państwa Nietupskich mieszkało pięć małych dziewczynek i całe mnóstwo papierowych lalek, malowanych i wycinanych przez Lusię, które mieszkały na dużym dębowym stole. Krysia, która miała trzy lata była mimo swojego niepozornego wyglądu największym postrachem papierowych lalek. To ona potrafiła jednym dmuchnięciem spowodować tornado w ich papierowym świecie albo przy próbie zakładania sukienki urwać papierową rączkę czy główkę. Z tego też powodu była najczęściej wykluczana ze wspólnych zabaw starszych dziewczynek. Ale Krysia potrafiła się zemścić za ten dziecięcy ostracyzm. Chwytała ze stołu najbliższą lalkę i zaczynała uciekać. Kiedy pozostałe dziewczynki rzucały się za nią w pogoń, jednym susem dopadała stojącego w kącie nocnika. Maczała w jego zawartości lalkę i przyklejała ją do kaflowego pieca.

wtorek, 17 stycznia 2012

Defilada zwycięzców

Ale Niemcy długo w Białymstoku nie zostali. Losy tych ziem były przesądzone już od 23 sierpnia 1939 roku. Zgodnie z postanowieniami paktu Ribbentrop-Mołotow, który stał się przyczynkiem do ostatniego rozbioru Polski, tereny białostoczyzny znalazły się pod okupacją radziecką. Ale zanim to nastąpiło Niemcy wywieźli, co tylko się dało. Ulicą Antoniukowską znowu jechały sznury ciężarówek pełnych żołnierzy i najróżniejszych towarów, chociaż teraz wyjeżdżały z miasta kierując się w stronę twierdzy Osowiec i dalej do Prus Wschodnich. Jance najmocniej utkwił w pamięci widok jednej z tych ciężarówek, po dach niemal wypełnionej nocnikami. Mosiężnymi i porcelanowymi. Małymi i dużymi. Najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Wyglądało to tak jakby ktoś pozbierał nocniki z całego Białegostoku i wsadził na tę jedną, wojskową ciężarówkę. Kiedy zakończyła się niemiecka ewakuacja, nastał jeden dzień ciszy. Ale była to tylko cisza przed burzą. Bo już kolejnego poranka nadeszła armia radziecka. I od razu pojawiły się wszędzie czerwone flagi, portrety Stalina i propagandowe hasła. Przyszli oswobodzicieli klasy robotniczej, którzy mieli uwolnić chłopów od niedoli u polskich panów. Janka z przerażeniem patrzyła na jadące na przedzie pułki kawalerii zakaukaskiej. Jechali na ogromnych czarnych i gniadych koniach. Mieli wysokie, futrzane czapki i długie płaszcze podbite czerwienią, co dopełniało ich upiornego wyglądu. Jedenastoletniej dziewczynce bardziej przypominali wysłanników piekła niż wojsko. Ogorzałe, płaskie twarze o skośnych, ruchliwych oczach i długie sumiaste wąsy, przywodziły na myśl obrazy Chełmońskiego i kozaków napadających na bezbronnych podróżnych.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Blitzkrieg


Był już wieczór, więc ponownie zamknięto okiennice we wszystkich oknach, aby światło nie przedostawało się na zewnątrz. Siedzieli do późna, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Chociaż myśli wszystkich krążyły wokół jednego tematu, nikt nie chciał wypowiadać ich na głos. W końcu wszyscy położyli się spać, gdzie kto mógł: na łóżku, na krzesłach, na posłaniach rozścielonych na podłodze.
W środku nocy obudził ich straszny hałas przed domem. Jakby ktoś walił w ściany i szarpał okiennice. Słyszeli też podniesione, niemieckie głosy. Dopiero po chwili zorientowali się, że Niemcy obrywają winogrono, którym porośnięte były ściany domu. Nikt jednak nie odważył się zaprotestować, czy choćby zapalić światła.
Kiedy rano wyszli przed dom, całe podwórko wyglądało jak istne pobojowisko. Wszędzie wokół leżały, zerwane z pergoli i połamane, gałęzie winorośli. Owoce wdeptane w ziemię ciężkimi wojskowymi buciorami, tworzyły ciemne plamy podobne do śladów krwi na miejscu zbrodni.
Ciocia Zosia załamywała ręce i powtarzała:
- Barbarzyńcy. Wszystko zniszczyli, dzikusy jedne.

Pech chciał, że tego samego dnia, do sklepu cioci, przyszedł mieszkający po sąsiedzku Niemiec. Zadowolony, uśmiechnięty, już od progu przywitał ją słowami:
- No, niech pani zobaczy, Frau Nietupska, jak Niemcy robią blitzcrieg. Jaka to kultura, jaka mechanizacja.
Na co, ciocia, cała aż zadygotała.
- Kultura?! – wykrzyczała grożąc mu palcem – Niech pan idzie zobaczyć jaki mi bałagan przed domem, ta wasza szkopska kultura zrobiła!

czwartek, 12 stycznia 2012

Mazur



Nie minęło wiele czasu i aż ktoś zaczął robić straszny harmider wśród garnków ustawionych przed wejściem. Ciocia Zosia chwyciła Reginę za rękę i trwożnie szepnęła:
- Renia, to na pewno Niemcy. Ty mówisz po niemiecku, wyjdź tam do nich i zapytaj czego chcą.
I rzeczywiście, na zewnątrz stało dwóch młodych żołnierzy niemieckich. Na pytanie czego tu szukają odpowiedzieli, że jedzenia. Jeden z nich zapytał też, czy nie mają jakichś lekarstw, bo bardzo boli go brzuch. Wujek był felczerem, więc wyciągnął swoją apteczkę i podał mu rozpuszczone w wodzie krople na żołądek. Regina podając mu je spytała, czy ma sama najpierw spróbować. Jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej, gdy była młodą dziewczyną, pamiętała jak bardzo niemieccy żołnierze bali się otrucia. Nie przyjmowali niczego do picia ani do jedzenia od Polaków, jeśli ci wcześniej tego nie skosztowali.
Ale chłopak tylko się uśmiechnął i łamaną polszczyzną odpowiedział, że nie trzeba, bo on jest Mazur i swoich się nie boi.
Po I wojnie światowej we wszystkich rejonach granicznych przeprowadzono plebiscyty. Zazwyczaj potwierdzały one chęć przynależności lokalnych społeczności do Polski. Ale na Warmii i Mazurach pokazały, że druzgocąca większość ich mieszkańców chce czuć się Niemcami. Co nie zmienia faktu, że większość z nich miała polskie imiona i na codzień posługiwała się językiem polskim. Oto prawdziwa ironia i tragedia polskiej historii. Po dwudziestu latach od odzyskania niepodległości, po raz kolejny, stawali przeciwko sobie ludzie, których łączył wspólny język i pochodzenie, ale dzielił kolor munduru.


Kiedy ci dwaj odeszli, Janka wysunęła się z piwnicy i stanęła obok matki. Najpierw zobaczyła jeszcze jednego żołnierza stojącego przy furtce sąsiadów. Hełm rzucał cień na jego młodą twarz, a na ramieniu miał zawieszony ciężki karabin. Stał tak nieruchomo, a za jego plecami maszerowało niemieckie wojsko. 
Janka nie raz widziała polskich żołnierzy, którzy podczas defilad maszerowali uśmiechnięci głównymi ulicami Poznania. Widziała samoloty, czołgi i wozy pancerne. I widziała ojca w wysokich oficerskich butach i długiej pelerynie. Wtedy była pewna, że z takim wojskiem nic nie mogło się równać.  
Ale teraz, gdy tak stała w ogrodzie i patrzyła na niemieckich żołnierzy idących ulicą Antoniukowską, wprost do Białegostoku, straciła całą swoją pewność. Oni także szli uśmiechnięci w pięknych, szarych mundurach. I wydawało się, że ten ich pochód nigdy się nie skończy. Hełmy, karabiny, mundury tworzyły szarą falę, która właśnie zalewała jej kraj. Nagle zrozumiała, że teraz nie ma już Polski. Nie ma wolności. Ta myśl zaskoczyła ją i obezwładniła. Pamiętała jak mama i ciocia Zosia Radomska opowiadały o czasach zaborów. O tym, że nie można było mówić po polsku, a w szkole nauczyciele bili dzieci linijką, gdy nie potrafiły odpowiadać po niemiecku. O tym, że ich kraju przez wiele lat nie było na żadnej mapie, a polscy żołnierze z różnych zaborów musieli walczyć przeciwko sobie. Janka stała przy płocie i obserwowała idące kolumny. A żołnierze niemieccy szli, szli, szli. Ciężkie, podbite ćwiekami buty dudniły o bruk aż echo niosło, a spod nóg leciały iskry.
Kiedy wreszcie przeszła piechota, przejechały wozy pancerne i ciężki sprzęt na platformach, ciocia Zosia zarządziła powrót do domu.
 

wtorek, 10 stycznia 2012

Państwo Nietupscy

Ciocia Zosia była kobietą w średnim wieku, ale ponieważ bardzo szybko osiwiała wyglądała na straszą. nigdy się nie farbowała, ale bielusieńkie włosy zawsze miała nienagannie ułożone. Zaczesane do góry i upięte grzebykami "na Polkę". Była niezbyt wysoka, ale dość korpulentna, więc stanowiła absolutne przeciwieństwo swojego męża. Wujek Józef był bowiem wysokim smukłym mężczyzną i chociaż zbliżał się już do sześćdziesiątki wciąż miał gęste, kruczoczarne włosy i niewielki wąsik. Również ich charaktery były zupełnie różne. Ciocia ruchliwa i czasem nerwowa, wujek ostoja spokoju, wręcz flegmatyk.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Wojna oczami dziecka

Co to znaczy wojna? Dla Janki były to defilady wojskowe, szeregi żołnierzy w odświętnych mundurach i długich pelerynach, takich jak ojca. A z drugiej strony okopy i wszy, o których opowiadała ciocia Stasia. Jej syn walczył pod Verdun z Francuzami. Ale przecież w mieście byliby bezpieczni. Wojsko strzelało do siebie z okopów, które były gdzieś daleko. W najgorszym razie zawsze mogli schować się do piwnicy i poczekać aż Polacy przepędzą Niemców z powrotem za ich granicę. Bo tego, że polskie wojsko jest niezwyciężone i wkrótce z Niemcami wygra, była pewna. Widziała przecież polskich żołnierzy jak podczas defilady maszerowali uśmiechnięci głównymi ulicami Poznania. Widziała samoloty, czołgi i wozy pancerne. I widziała ojca w wysokich oficerskich butach i długiej pelerynie. Nie, z takim wojskiem nic nie mogło się równać. Ale gdy tak stała w ogrodzie i patrzyła na niemieckich żołnierzy maszerujących ulicą Antoniukowską wprost do Białegostoku straciła już swoją pewność. Oni także szli uśmiechnięci w pięknych szarych mundurach. Ciężkie, podbite ćwiekami buty dudniły o bruk aż echo niosło i leciały iskry. Janka stała przy płocie i obserwowała idące kolumny. Wydawało jej się, że ten pochód ciągnie się aż po horyzont. Hełmy, karabiny, mundury tworzyły szarą falę, która właśnie zalewała jej kraj. Nagle zrozumiała, że teraz nie ma już Polski. Nie ma wolności. Ta myśl zaskoczyła ją i obezwładniła. Pamiętała jak mama i ciocia Zosia opowiadały o czasach zaborów. O tym, że nie można było mówić po Polsku. O tym, że ich kraju przez wiele lat nie było na żadnej mapie, a polscy żołnierze z różnych zaborów musieli walczyć przeciwko sobie. A żołnierze niemieccy szli, szli, szli.

wtorek, 3 stycznia 2012

Dom na Antoniukowskiej

Dom wujostwa, na ulicy Antoniukowskiej, usytuowany był na niewielkim wzniesieniu. Z jednej strony schodziło się wprost do miasta, a z drugiej do wsi podbiałostockich. Na tym samym wzgórzu był też cmentarz. I właśnie tam swoje stanowisko ogniowe ustawił polski batalion. Po kilku dniach walk, było już wiadomo, że Niemcy są blisko. Czasami ziemia aż drżała od wybuchów. Polski oddział z cmentarza ciągle się przenosił, żeby zmylić wroga. W pewnym momencie ustawili się nawet w sadzie za domem, ale wujek poszedł do nich prosić, żeby się przenieśli, bo u nich tyle dzieci w domu. Kiedy żołnierze zaczęli strzelać z cmentarza w domu zrobiło się niebezpiecznie. Janka pierwszy raz słyszała świst kul i głuchy dźwięk z jakim wbijały się w ścianę domu. Ponieważ na wsi w tym czasie nie budowano piwnic tylko położone niedaleko domu ziemianki, postanowili się tam ukryć. Tam też w pośpiechu wyniesiono część rzeczy z domu, aby były bezpieczne w razie uderzenia bomby albo pożaru. Przed wejściem ustawili garnki, bo w środku nie było już miejsca. Siedzieli tam ściśnięci w kilkanaście osób. Z czego większość stanowiły dzieci. W pewnym momencie wujek Józef zaczął krzyczeć, że trzeba uciekać. Zdezorientowana Regina chwyciła swoje córki za ręce i wybiegła za nim z ziemianki. Zdążyli przebiec przez pole, sad, aż na kartoflisko. Ale gdy zbliżali się do bezpiecznej granicy lasu, nadleciał nagle niemiecki samolot i zaczął do nich strzelać. Rzucili się na ziemię chociaż młode krzaki ziemniaków nie stanowiły żadnej ochrony. Wszystko działo się bardzo szybko. Upadek, szorstkie liście na twarzy, jeszcze jedna seria z samolotu i grudki ziemi opadające na głowę i plecy, oddalający się ryk silnika, a później cisza. Gdy już wszystko się uspokoiło podnieśli się i pobiegli do lasu. I w pewnym momencie Janka spostrzegła przemykające między drzewami sylwetki, a do jej uszu doleciały urywki wykrzykiwanych po polsku komend. To polski oddział wycofywał się na dalsze pozycje. W takiej sytuacji postanowili jak najszybciej wrócić do domu, bo po wkroczeniu do miasta Niemców mogło by to być już niemożliwe. Kiedy dotarli z powrotem do ziemianki ciotka Zosia najpierw ich uściskała, a później zaczęła pomstować na wujka. - Stary, a taki głupi! Na coś ty ich do tego lasu ciągnął? Skaranie boskie z takim człowiekiem. Przecież mogliście tam wszyscy zginąć.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Nalot

Najpierw zaczęły się naloty. Kiedy słyszeli huk nadlatujących samolotów wszyscy chowali się w domu. Wszystko się trzęsło i z półek spadały różne przedmioty. A za każdym razem gdy samolot był blisko albo gdzieś w pobliżu spadała bomba, spod tapet drewnianego domu z szelestem sypał się tynk. Wszystkie dzieci płakały i tylko Jankę, z niewiadomego powodu strasznie śmieszył ten drobniutki szelest opadającego pyłu. Ryk, wstrząs, szelest, ryk, wstrząs, szelest. Za każdym razem, gdy to słyszała wybuchała gwałtownym niepohamowanym śmiechem. Matka próbowała ją z początku uspokoić. Potrząsała nią, prosiła, błagała, aż w końcu zaczęła potrząsać głową z niezrozumieniem i już tylko powtarzała, sama coraz bardziej przerażona:
- Jezus Maria, Janka dostała histerycznego śmiechu i zaraz się udusi - co oczywiście jeszcze bardziej rozmieszało jej córkę.