Po wyborach i dojściu komunistów do władzy, opustoszały sklepowe półki.
Coraz trudniej było dostać mąkę czy kaszę, a słodycze od dawna były już
tylko słodkim wspomnieniem. Produkty, które uratowali z ciocinego sklepu
szybko się skończyły i trzeba było szukać czegoś w mieście. Żeby dostać
cokolwiek musiały już w nocy ustawiać się w długich kolejkach.
Najgorzej było z cukrem. Janka poszła kiedyś z Basią Nietupską i jedną z
jej córek, bo na każdego kupującego był przydział tylko jednego
kilograma cukru. Stały tak w ciemnościach, w tłumie ludzi równie
zaspanych i otępiałych jak one same. Nagle wszystko uległo zmianie, gdy
otwarły się drzwi sklepu. Tłum zakołysał się i ludzie zaczęli się
przepychać i złorzeczyć na siebie nawzajem. Janka czuła jak ludzka masa
napiera na nią z tyłu. Trzymała swoją kuzynkę za rękę i próbowała nie
dać się wypchnąć poza kolejkę. Nie było to łatwe. Wyobraziła sobie, że z
daleka muszą wyglądać jak olbrzymia gąsienica, która ospale porusza się
do przodu ciągnąc za sobą po kolei każdy fragment swojego ciała. W
końcu udało im się dotrzeć do lady zza której patrzyła na nie groźnie
sprzedawczyni.
Wracały do domu szczęśliwe z trzema kilogramami cukru dzierżąc swoją
zdobycz w płóciennych siatkach.
Wujostwo mieli jakiegoś dalekiego krewnego w pobliskim zakonie
franciszkanów. Był to miły mężczyzna w średnim wieku. Jak wszyscy jego
współbracia nosił długi brązowy habit z surowej wełny przepasany białym
sznurem i kaptur w tym samym kolorze. Przychodziły czasami do niego po
chleb, gdyż franciszkanie w Białymstoku prowadzili piekarnię i
wspomagali ubogich, a teraz również uchodźców wojennych. Piekli duże,
okrągłe chleby, które pięknie pachniały, gdy Janka zawijała je w szmatki
i chowała do plecaka. Pewnego dnia, gdy przyszły zakonnik zaprowadził
je do niewielkiego pokoiku i kazał na siebie zaczekać. Gdy wrócił, miał
ze sobą nie tylko dwa, duże bochenki, ale też dwa talerze parującej
zupy. Nie była tak dobra jak zupy mamy, które gotowała w Poznaniu, ale
była ciepła i znacznie bardziej pożywna niż suchy chleb.
Czasami dostawali też jakieś paczki od rodziny z Dobrzyniewa i Wojszek.
Kuzyni przywozili im ziemniaki, mleko i mąkę.
Wczesną jesienią przyjechał też kuzyn z Gorszczyzny i przywiózł drewno
na opał. Na długim wozie drabiniastym, zaprzęgniętym w dwa konie leżało
kilkanaście długich bali, które Janka cięła później z wujkiem Józefem na
mniejsze części i wynosiła do drewutni, żeby wyschły dobrze przed zimą.
Nadal jeszcze nie chodziły głodne, ale ich jadłospis stawał się coraz
mniej zróżnicowany i wykwintny. Zazwyczaj był to chleb smarowany
śmietaną zamiast masła, które było dużo droższe. Czasami jakiś plasterek
lub dwa kiełbasy albo kawałek sera. Kiełbasę można było położyć na
kanapce i przy każdym kęsie przesuwać ją nieco aż do samego brzegu.
Dzięki temu cały czas czuło się jej zapach, a na sam koniec zostawał
najlepszy kawałek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham