poniedziałek, 29 września 2014

Pożegnanie z Kazachstanem




Na początku maja usłyszały, że wkrótce będą mogły wreszcie wyjechać z Irtyszyska. W selsowiecie czekały już na nie upragnione dokumenty, czyli podpieczętowany świstek papieru z odpowiednią adnotacją, wykonaną na odwrocie jakiegoś innego urzędowego pisma. Dostały również prikaz, aby udać się do ambulatorium, gdzie zostały dokładnie zbadane i poddane dodatkowym szczepieniom. Na koniec wydano im świadectwa zdrowia, również na kawałku papieru, który wcześniej służył już komuś jako spis leków. Brak materiałów papierniczych najwyraźniej doskwierał nie tylko uczniom w radzieckich szkołach, ale także urzędnikom państwowym.
Kilka dni później miejscowy komitet ZPP zorganizował pożegnalną akademię. Zaproszono kilku dygnitarzy z Żelezinki, a także mieszkańców okolicznych posiołków. Celem całego przedsięwzięcia było oczywiście, wyrażenie przez Polaków wdzięczności braciom Rosjanom, którzy gościli ich w swoim kraju w tych ciężkich czasach zawieruchy wojennej. Śpiewano propagandowe pieśni, deklamowano wiersze po polsku i rosyjsku, a wódka lała się obficie. Cały ten wieczór był jedną, wielką farsą, ale nawet ten zakłamany obraz braterstwa polsko-radzieckiego, nie był w stanie zniweczyć autentycznego szczęścia setek zesłańców, którzy już niebawem mieli wrócić do swojej utraconej ojczyzny. Poza tym mimo całego cynizmu władz, wielu Polaków rzeczywiście żywiło ciepłe uczucia w stosunku do zwykłych obywateli Kraju Rad. Dzięki temu, że przez te sześć długich lat dzielili wspólnie trudy życia w tej niegościnnej krainie, zawiązały się między nimi prawdziwe przyjaźnie. I nie potrzebne były hasła nawołujące do wspólnoty proletariuszy wszystkich krajów. Rosjanie, Kazachowie i Kozacy przyjmowali zesłańców pod swój dach, częstowali czasem ostatnim talerzem zupy i kawałkiem chleba. Wielu Polaków zawdzięczało tym ludziom życie. Czas wyjazdu był więc jednocześnie czasem radości, ale i nieskrywanego smutku, który towarzyszy zawsze rozstaniom.
Niestety nie wszystkim zesłańcom pozwolono wyjechać. Ci, którzy kilka lat wcześniej w dokumentach zadeklarowali narodowość ukraińską czy białoruską, nawet jeśli przed wojną mieszkali na terenie Polski, teraz nie mogli już do niej wrócić. Niektórzy, jak na przykład ich znajomy Białorusin z Podlasia, pan Borsuk, spodziewali się takiego podstępu. Dlatego mimo dość sędziwego wieku zaciągnął się on do armii generała Berlinga, gdyż to gwarantowało jego rodzinie, że zostaną później potraktowani tak samo jak Polacy. Również mąż Marciniakówny, Kazim, nie mógł wyjechać z nią do Polski, ponieważ był Irańczykiem. Kilka dni przed wyjazdem Irena przyszła do Janki zapłakana, żeby się pożegnać. Powiedziała, że oni nie wracają. Jej matka, bojąc się, że mogłaby już nigdy nie zobaczyć córki, także postanowiła zostać z nimi w Kazachstanie.



Jak wrócicie, to powiedzcie ludziom na szerokim świecie, jak nam tutaj trudno żyć, jak wygląda nasze życie, jak nam jest bardzo ciężko; bo jeśli nie powiecie, to nikt się nie dowie, nikt.
"Kwiaty na stepie" Barbara Piotrowska-Dubik
 

wtorek, 23 września 2014

Polska już czerwona i czerwienieje jeszcze bardziej...



Kiedy po kolejnym wezwaniu do selsowietu, Regina wróciła wreszcie z nowymi dokumentami, niemal od razu zaczęły przygotowania do wyjazdu. Przede wszystkim zdobyły spory zapas mąki i zaczęły piec chleby na suchary. Przez ostatnie kilka lat Janka nie często miała okazję jeść świeże pieczywo, ale mieszkając u Marusi nauczyła się je wypiekać. Ich gospodyni, jako żona oficera frontowego, dostawała bowiem większy przydział mąki i niektórych produktów. Teraz piekły niemal codziennie nieduże bochenki, które później kroiły, suszyły i chowały do małych płóciennych woreczków. Aby się utrzymać i jednocześnie zrobić jeszcze zapasy, sprzedały ostatnie przedmioty ze skrzyni cioci Zosi: piękny kilim, który zdobił kiedyś ścianę sypialni w domu w Białymstoku i ciepłą kołdrę, która (na co bardzo liczyły) zimą nie będzie im już potrzebna. Ale żeby kupić dostatecznie dużo mąki Regina musiała sprzedać także ostatnią pamiątkę po Julianie- swoją ślubną obrączkę. Aby nie oddać jej za zupełny bezcen, szukała kogoś kto doceni jej wartość. Biżuteria, nawet bardzo kosztowna, nie była tutaj w cenie, bo poza tym, że ładnie wyglądała, była całkowicie bezużyteczna. Obrusy, koronki, prześcieradła owszem, ale na co prostej chłopce ze wsi złoto i brylanty? Za polskie rodowe klejnoty oferowały więc najwyżej worek mąki, kilka kilogramów ziemniaków albo w ogóle nie chciały handlować. W końcu jednak Regina znalazła jakąś bogatszą Rosjankę, która wydawała się zainteresowana transakcją. Poszła do jej domu i wyciągnęła pierścionek zawinięty w chusteczkę. Kobieta oglądała go niechętnie i wciąż zbijała cenę. W pewnym momencie jednak do rozmowy wtrącił się jej mąż, oficer NKWD:
- Co wy tam babo tak narzekacie?! - spojrzał na obrączkę, a później zwrócił się do Reginy - A wasz muż kto?
- Kapitan wojska polskiego.
- Oficer? - przytaknęła, a on mruknął do żony - Kupi, kupi. Zołoto darogie.
Następnie znowu zwrócił się do Reginy:
- Wy Paliaczka? - ponownie przytaknęła - Wy ujeżdżajetje?
- Da, ujeżdżajem. Nam nada chljeba, suchary...
- A paczemu wy ujeżdżajetje? - przerwał jej.
- No kak paczemu? - zdziwiła się Regina - Ja Polka, ja chaciu jechać doma, w Polszu.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo, zapalił papierosa i rzucił jeszcze na odchodnym:
- A wy znajetje szto Polsza tjepier toże krasna, he? Da, da.  Uże krasna i wsjo krasniejet.
Regina nic na to nie odpowiedziała. Odebrała zapłatę i wyszła, ale słowa oficera dźwięczały jej w uszach jak przekleństwo.