czwartek, 14 lipca 2016

Morze

W roku 1950 Janka po raz pierwszy w życiu zobaczyła morze. Razem z koleżankami z pracy miały spędzić dwa tygodnie w Pobierowie, niewielkiej miejscowości letniskowej. Wyjeżdżały z Poznania ostatniego dnia sierpnia. Mimo słonecznej pogody, wieczory były już chłodne i  w powietrzu czuło się nadchodzącą jesień, ale Janka jechała w letniej sukience. Przed koleżankami udawała nonszalancję i machała ręką, gdy pytały czy nie marznie. Za nic w świecie nie przyznałaby się, że nie stać jej na pończochy czy nowe spodnie.
Tymczasem morze jej nie rozczarowało. Wyglądało dokładnie tak, jak je sobie wyobrażała będąc małą dziewczynką. Teraz miała dwadzieścia dwa lata, a cieszyła się jak dziecko, biegając po plaży i uciekając przed zalewającymi stopy falami. Morze było nieskończone, płaskie i tylko delikatnie rozfalowane. Zupełnie jak trawy na stepie. A nad tym bezkresem wód rozciągała się kopuła nieba. Słońce co wieczór zabarwiało ją na krwistoczerwony kolor i niknęło w głębinach za linią horyzontu. Pamiętała dobrze, że tak samo urokliwe bywały zachody słońca latem na stepie. Choć tam mało kto zwracał na nie uwagę. Czasem wymykała się wieczorem, by pobyć sama na plaży. Wspominała swoje dziecięce marzenia i czas, który nigdy się nie wydarzył - uśmiechniętego ojca budującego z córkami zamki z piasku i dystyngowaną matkę podającą im kanapki i słodką herbatę w termosie.
Gdy ktoś pytał Jankę o ojca, zawsze odpowiadała, że zginął w Katyniu. Nie chciała tego ukrywać, ale dalsze dyskusje ucinała zazwyczaj retorycznym pytaniem:
- Kto wie, może to i Niemcy.
Krótko po wojnie, sąsiadka opowiedziała jej o pewnym mężczyźnie, który utrzymywał, że na początku 1940 roku był w obozie jenieckim w Kozielsku i poznał tam kapitana Nietupskiego. Podobno spali na tej samej pryczy, na samej górze, tuż pod sklepieniem starej cerkwi, w której urządzono barak dla oficerów. Było tam nieco cieplej, a Julian miał tylko polowy mundur, bo reszta jego rzeczy przepadła podczas bombardowania. Niewiele rozmawiali, ale Julian sprawiał wrażenie bardzo przygnębionego. Być może przeczuwał, co go czeka i bał się o bezpieczeństwo swojej rodziny. Janka nigdy nie dowiedziała się kim był ów mężczyzna. Pani Baranowska nie znała jego nazwiska ani dokładnego adresu zamieszkania. Tylko tyle, że pochodził z Pleszewa. A Janka o nic więcej nie pytała i nigdy nie próbowała go odnaleźć. Czy było to tylko zwykłe zaniechanie z jej strony? Czy kierował nią strach? Przez wiele lat nie dawało jej to spokoju.  Miała poczucie, że nie dopełniła jakiegoś ważnego obowiązku. Nigdy przecież nie miała nawet cienia wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za śmierć jej ojca i bardzo ją bolało, że nie może o tym powiedzieć otwarcie. Wiedziała jednak, że takie oświadczenie nie zwróci mu życia, a może bardzo zaszkodzić jej bliskim. Wystarczyło już, że z powodu tak zwanego złego pochodzenia nie chcieli przyjąć na studia jej młodszej siostry. A przecież egzamin wstępny zdała świetnie. Władze uczelni zmieniły decyzję tylko dlatego, że brakowało dziewcząt na politechnice, a ona była jedną z trzech, które miały najlepsze wyniki. Nie, Janka nie mogła ryzykować.

poniedziałek, 29 lutego 2016

PRACA

Bardzo dawno mnie tu nie było. Z jednej strony jest to spowodowane brakiem czasu, ale z drugiej strony zbliżającym się nieubłaganie końcem historii. Przez te kilka lat tak bardzo zżyłam się z tym blogiem i tym tekstem, że teraz będzie mi na prawdę trudno go pożegnać.
Każda historia musi mieć jednak swoje zakończenie. Poniżej zostawiam Wam jeden z ostatnich fragmentów historii Janki i jej rodziny.


Janka zdała tzw. małą maturę w połowie 1948 roku. Z wszystkich przedmiotów uzyskała bardzo dobre oceny, co otwierało przed nią drogę dalszej edukacji w liceum, a później na wymarzonych studiach. To miał być nowy początek, jednak los znowu wystawił ją na próbę. W tym samym roku zmarł na zapalenie płuc wuj Tadeusz, który obiecał sfinansować dalszą edukację obu siostrzenic. Wkrótce też skończyły się pieniądze z pożyczek, a Regina nie miała już więcej żadnych wartościowych rzeczy na sprzedaż ani nawet pod zastaw. Jej niska emerytura nie wystarczała na podstawowe potrzeby, a nie chciała też w nieskończoność prosić krewnych o pieniądze. Znowu zawisła nad nimi groźba biedy i głodu. Kiedy więc nadarzyła się okazja, Janka poszła do pracy. Została rentgenistką w nowo utworzonym oddziale Wojewódzkiego Zakładu Radiologii. Początkowo łudziła się jeszcze, że będzie w stanie  pogodzić pracę i naukę w liceum wieczorowym. Mimo jej wielkich chęci i szczerego zapału okazało się to jednak niewykonalne. „Może za jakiś czas, może w przyszłym roku” - powtarzała sobie, odkładając na półkę szkolne podręczniki. Do szkoły jednak nigdy już nie wróciła.
W pracowni rentgenowskiej nie miała ani chwili wytchnienia. Czasami siedziała tam od rana do wieczora. Nie była to lekka praca. Trzeba było przygotować pacjenta, a później jak najszybciej wykonać zdjęcie rentgenowskie, obrobić, wywołać, opisać, wydać. I następny pacjent. I następny. Ponieważ wszędzie brakowało sprzętu i specjalistów, ludzie przyjeżdżali tu z całej Polski: ze Szczecina, z Wrocławia, z Łodzi i z setek mniejszych miejscowości. Janka czasami czuła się jak przy obsłudze taśmy w fabryce, ale mimo to bardzo lubiła swoją pracę i wykonywała ją sumiennie. Uważała, że najważniejsze w życiu, to być użytecznym i pomagać ludziom. Rzadko myślała o sobie i nigdy na nic się nie skarżyła. Gdy zaczęły się problemy z płucami, bagatelizowała sprawę, nie chcąc martwić matki. Była coraz bardziej osłabiona, częściej chorowała, ale nadal pracowała ponad siły. W domu, po powrocie z zakładu też przecież było co robić. Pranie, sprzątanie, gotowanie, pielenie ogródka. Dzień za dniem mijały tak szybko, że nawet ich nie zauważała. Zawsze jednak starała się znaleźć chociaż krótką chwilę na swoje ukochane książki. Odkąd nauczyła się czytać, pochłaniała je wręcz pasjami, nie zwracając uwagi na złośliwe docinki młodszej siostry, że jest molem książkowym i kujonem. W Kazachstanie nie miała możliwości czytać, bo nie było czego.  Nawet gazety częściej niż do czytania, służyły jako papier pakowy albo zastępowały bibułki do papierosów. Odkąd wróciły do domu nadrabiała te zaległości. Powieści, nowele, książki historyczne i podróżnicze. Proza i poezja. Słowem wszystko. Ale po pewnym czasie  zauważyła, że "czyta" je już zupełnie inaczej. Dawniej utożsamiała się z bohaterami, teraz była zawsze tylko obserwatorem historii. Życie nauczyło ją, że trzeba twardo stąpać po ziemi. Już dawno przestała zastanawiać się, „co by było gdyby” i zrozumiała, że marzenia to luksus, na który nie każdego stać.