poniedziałek, 27 stycznia 2014

Głód




Trudno komuś opowiedzieć głód. Trudno odtworzyć słowami tę zimną, ssącą, dotkliwą pustkę, którą się nosi w sobie. W sobie? Nie. Źle mówię. Siebie wtedy nie ma. Jest tylko głód, a dookoła niego jakieś zziębnięte, bezsilne, śpiące coś, które strasznie trudno zmusić do jakiegokolwiek wysiłku, słowa, myśli.
Marta Rudzka "W domu niewoli"
 



W tym samym czasie, gdy Polaków odmawiających przyjęcia obywatelstwa skazywano na karę łagru, powstała nowa organizacja mająca na celu pomoc pozostałym zesłańcom. Związek Patriotów Polskich, ideologicznie był całkowicie podporządkowany komunistycznej władzy, a przewodziła mu charyzmatyczna Wanda Wasilewska. Niepozorna, niemal czterdziestoletnia kobieta o smutnych oczach i zmęczonej twarzy. W wiecznym ruchu, zawsze otoczona wianuszkiem komunistycznych dygnitarzy. Z woli Stalina, który miał do niej słabość, jeździła po Kraju Rad agitując umęczonych, wynędzniałych zesłańców, że jedyna droga do wolnej Polski, to droga rewolucji proletariackiej, przyjaźni polsko-radzieckiej i kolektywnej walki przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli faszystowskim Niemcom. U wielu budziła niechęć jej polityczna naiwność i zaślepienie komunistyczną propagandą. Zarzucano jej zdradę, gdyż z własnej woli przyjęła obywatelstwo radzieckie. Ale mimo wszystkich kontrowersji jakie budziła, nie wolno zapomnieć, że to właśnie dzięki jej Związkowi powstawały na zesłaniu polskie szkoły i sierocińce, wydawano polskie podręczniki i zachęcano do działalności kulturalnej i oświatowej.
Niestety wszystkie te przedsięwzięcia w nikłym stopniu dotyczyły mieszkańców
Irtyszyska, który był zbyt oddalony od Pawłodaru i innych obwodowych miast. Poza tym społeczność polska była tam teraz dość mała. Zostali głównie polscy Żydzi i Ukraińcy. Po zamknięciu stołówki i osadzeniu w więzieniu członków Komitetu Polskiego ludzie stali się nieufni i podejrzliwi. Część wyjechała z Irtyszyska, gdy jeszcze wydawano przepustki, a ci którzy zostali i uniknęli aresztowania, zamknęli się w domach i stronili od innych. Nie było już spotkań, wspólnych modlitw i uroczystości. Ich mała diaspora rozpadła się raz na zawsze. Od tej chwili każdy zdany był wyłącznie na siebie. Kiedy przyjeżdżały dary zawsze pojawiał się ten sam problem: jak je sprawiedliwie rozdzielić. Niezmiennie bowiem liczba potrzebujących znacznie przewyższała liczbę konserw, worków z kaszą i sztuk odzieży, które przychodziły w transportach. Już od początku niewielkie były szanse, że cokolwiek z tego dotrze do Irtyszyska. A jeszcze mniejsze na to, że tę pomoc otrzyma dwójka, pozbawionych opieki sierot, takich jak Janka i Basia. Ich położenie, z dnia na dzień, było coraz trudniejsze. Gdy zostały same, wszystko, co wcześniej wydawało się przygodą, teraz stało się nagle warunkiem przeżycia. Zdobycie opału, wyprawy po chrust i krowie placki na kiziak zaczęły być ich codziennym obowiązkiem. Już wcześniej, wiosną czy latem, nieraz szły na step szukać dzikiej cebuli i szczawiu albo zbierać czypiszkę, czyli cierpkie owoce głogu, które później suszyły i zaparzały zamiast herbaty. Ale teraz przestało to być zabawą. Wszystko, co znalazły albo dostały, a nadawało się do spożycia, pochłaniały niemal natychmiast, bo odkąd zlikwidowano stołówkę i skończyły się mizerne zapasy zrobione przez matkę i ciocię Zosię, ciągle chodziły głodne. Zazwyczaj było to nieprzyjemne ssanie w żołądku, które jednak po jakimś czasie Janka nauczyła się ignorować. Ale czasami zamieniało się w nudności, zawroty głowy i mroczki przed oczami, które utrudniały pracę i normalne funkcjonowanie. Obsesyjne myśli o żywności towarzyszyły jej niemal bez przerwy. Jeśli jeszcze w ogóle cokolwiek wspominała ze swojego poprzedniego życia, było to tylko i wyłącznie, jedzenie. Gdy próbowała myśleć o jakichś przyjemnych rzeczach, niemal zawsze był to talerz parującej zupy albo świeżo wypieczony bochenek chleba. Tak jakby nagle cały ich świat skurczył się tylko do tego jednego aspektu: pożywienia, a właściwie jego ciągłego braku. Dość szybko nauczyła się, że picie gorącej wody pozwala choć na chwilę złagodzić uczucie natrętnego burczenia w brzuchu. Ale czasami była już tak głodna, że lizała grudki soli, żeby oszukać buntujący się żołądek. Do ich podstawowego jadłospisu należały teraz kartoszki i robiona z nich mamałyga. Ziemniaki gotowało się dość długo w dużym garnku, a gdy już były miękkie, zamiast odlać wodę, dosypywało się do niej łyżkę mąki. Na koniec trzeba było ugnieść wszystko tłuczkiem. Powstała w ten sposób szara, wodnista breja była w miarę sycącym posiłkiem, ale i tak zawsze było jej zbyt mało, by obie mogły się najeść do sta.
Gdy nastała zima ich życie zaczęło ograniczać się jedynie do przetrwania kolejnego dnia. Byle przetrzymać do wieczora, nie zamarznąć i znaleźć cokolwiek, co można zjeść. Pewnego dnia Janka złapała się na tym, że zupełnie przestała zastanawiać się, co będą robić po wojnie. Już nawet nie myślała o tym, czy wojna w ogóle kiedyś się skończy. A wspomnienia o czasie sprzed zesłania stały się już tak odległe i nierealne, że chwilami nie była już nawet pewna czy po prostu tego wszystkiego nie wymyśliła.

środa, 22 stycznia 2014

Nikt nie lubi wchodzić w gówno



Dzieci, niewiele młodsze od Janki, chodziły do szkoły, a ona w tym czasie zbierała krowie placki, żeby zrobić z nich kiziak, którym zimą paliły w piecu.
Baśka zawsze, gdy musiała jej pomagać gderała, że nie będzie na bosaka wchodzić w gówno. Janka brała wtedy smarkulę za rękaw i ciągnęła do pracy sycząc przez zęby:
- Chcesz mieć w zimie ciepło? To właź i nie marudź!
Pewnego razu Baśka jej się wyrwała i gdzieś uciekła. Starsza siostra zamiast ją gonić, cały dzień bez słowa ugniatała bosymi stopami krowie placki zmieszane ze słomą, ale wieczorem, gdy skończyła, znalazła cienką wierzbową witkę i gdy zastała Baśkę w domu, złapała ją mocno i nie zważając na dzikie wrzaski i płacz obiła porządnie. To był jedyny raz, gdy podniosła rękę na krnąbrną siostrę. Patrząc na zapłakaną Basię zrobiło jej się trochę wstyd, ale, gdy usłyszała od niej:
- Jak mama wróci to wszystko jej powiem! - miała ochotę walnąć ją znowu, więc zamiast tego odwróciła się na pięcie i wyszła z chałupy. Rozpłakała się dopiero, gdy była już dostatecznie daleko od domu, żeby nikt jej nie usłyszał. Usiadła na trawie i płakała, bo nie wiedziała, co jeszcze innego mogłaby zrobić. Miała piętnaście lat, a czuła się jak zmęczona życiem staruszka. Tak bardzo chciała wrócić do domu, do szkoły, do swojego dawnego życia. Chciała śmiać się i bawić, a nie oskrobywać z brudu cudze podłogi i zbierać w polu krowie łajno.
Gdy wróciła do lepianki, Basia już spała. Na umorusanej twarzy widać było jeszcze ślady łez. Janka położyła się obok i otoczyła siostrę ramieniem. Teraz miały tylko siebie.

wtorek, 21 stycznia 2014

Wandzia i Ferdynanda



Kolejne miesiące upływały na monotonnych zajęciach domowych. Marusia Frałowa pracowała cały dzień biurze selsowietu jako księgowa, a Janka w tym czasie zajmowała się jej synkami, domem i ciężarną jałówką. Dawno już zapomniała o czasach, gdy do woli mogła się oddawać zabawom dziecięcym. Czasami tylko wracała do tych wspomnień, opowiadając maluchom o zabawkach, jakie sama posiadała przed wojną. O szmacianej Ferdynandzie, która przyjechała prosto z Paryża razem ciocią Wandą Kazoską. Ubrana w długą, balową suknię, miała ślicznie malowaną porcelanową buzię i burzę loków na głowie. Była większa od Janki, więc Janka często sadzała ją w fotelu i traktowała jak przyjaciółkę. Obie z Basią miały też tak zwane Shirlejki. W latach trzydziestych o takich lalkach, wzorowanych na postaci małej holiwoodzkiej gwiazdki, marzyły wszystkie dziewczynki. Obie lalki były podobne do siebie jak dwie krople wody. Ubrane w niebieskie sukienki, z krótkimi blond loczkami i wielkimi kokardami na głowach. Dziewczynki miały też jedną lalkę-niemowlaka, którą zawijały w stare tetrowe pieluchy i woziły w wiklinowym wózku-gondolce na spacery. Ale ukochaną lalką Janki była oczywiście Wandzia, która co roku na Boże Narodzenie otrzymywała nową kreację i miała prawdziwe włosy, które można było czesać i układać.
Miejscowe dzieci słuchały tych opowieści z otwartymi ustami. Żadne z nich nigdy nie miało lalki w pięknej sukience, ani takiej, którą można czesać i przebierać. Same chodziły w łachmanach i tak samo ubrane były ich gałgankowe lale, jeśli w ogóle jakieś posiadały. Kokardy, loki i falbanki istniały tylko w ich wyobraźni i w opowieściach młodej Polki.

środa, 15 stycznia 2014

Marusia

Marusia Harczenko miała dwoje małych dzieci, chłopca i małą dziewczynkę, chorą na epilepsję. Miała też jeszcze jedną córkę, Ninę, która była tylko dwa lata starsza od Janki. Ale Nina zaszła w ciążę, a gdy się zorientowała, w strachu przed matką, poszła do jakiejś kobiety, żeby ta pomogła jej pozbyć się dziecka. Z powodu brudu, a może i niewiedzy akuszerki, wdało się zakażenie i biedna Nina umarła po kilku tygodniach w strasznych męczarniach. Przez kilka dni i nocy Janka słyszała wciąż jej krzyki. To było nieludzkie. Bardziej przypominało wycie umierającego zwierzęcia niż krzyki człowieka. Oczywiście pozostałym dzieciom mieszkającym w tym samym domu, nikt nie powiedział jaka była prawdziwa przyczyna choroby Niny. Do Irtyszyska Marusia przyjechała sama z dziećmi. Jej męża powołano do wojska krótko po wybuchu wojny z Niemcami, a na początku '43 roku zaginął na froncie i od wielu miesięcy nie było już o nim żadnej wiadomości. Marusia czasem go wspominała, ale jej żałoba nie trwała zbyt długo. Wkrótce w jej domu zaczął pojawiać się inny mężczyzna. Wizyty te miały bardzo jednoznaczny kontekst i przebieg. Były to zwyczaje zupełnie obce i szokujące dla Janki, ponieważ ci dwoje nawet nie próbowali szukać prywatności. Zresztą w domu pełnym ludzi, w którym są tylko dwa pomieszczenia nie da się zbyt wiele ukryć. Widać i słychać wszystko. Kiedy Marusia przyjmowała gościa, pani Wigantowa zabierała wszystkie dzieci do kuchni i starała się znaleźć im jakieś zajęcie lub z całą powagą i dostojeństwem swojego wieku, ignorując wszelkie odgłosy zza ściany, zabierała się za cerowanie powycieranych ubrań i skarpet. Wkrótce odbył się ślub, ograniczony jedynie do podpisania odpowiednich papierów w urzędzie. A na wiosnę Marusia postanowiła przenieść się wraz ze swoim nowym mężem, dziećmi i panią Wigantową do Pawłodaru. Mimo całej swojej sympatii nie zamierzała jednak zabierać ze sobą również Janki i Basi. - Jana, ja bym was wzięła obie, ale wiesz jacy ludzie są zawistni. Ja się boję, że zaczną gadać, że mam dużo jedzenia, bo mój mąż kradnie. Jeszcze ktoś doniesie. Ty mnie musisz zrozumieć - usprawiedliwiała się nie patrząc jej w oczy. A Janka wszystko rozumiała, tylko nie wiedziała, co teraz znowu z Basią poczną. Po raz kolejny zostawały na łasce i nie łasce obcych ludzi. Obawiała się, że nie będą mogły znaleźć żadnego mieszkania. Było jej też przykro, że pani Wigantowa je opuszcza, ale zdawała sobie sprawę z jej równie trudnej sytuacji. Starsza pani, od wyjazdu swojego syna, była tu zupełnie sama, nie posiadała też niczego wartościowego na wymianę, ani żadnego źródła dochodu. A u Marusi, za pomoc w kuchni i doglądanie dzieci, miała dach nad głową i jedzenie. Na razie dziewczynki zostały w tym samym domu na ulicy Stalina, ale obie zdawały sobie sprawę, że w każdej chwili ktoś może je stamtąd wyrzucić. Większość mieszkań w okolicy nie była prywatną własnością. Gdy, z różnych względów, ktoś się wyprowadzał, na jego miejsce zazwyczaj bardzo szybko kwaterowano kogoś innego. Janka znała historie polskich rodzin, które wprowadzały się do opuszczonych, zrujnowanych domów. A gdy tylko udało im się trochę je wyremontować, pojawiał się urzędnik, który oświadczał, że teraz zamieszka tam ktoś inny, a oni mają się natychmiast wynosić. Na szczęście tym razem los im jednak sprzyjał, bo krótko po wyjeździe jednej Marusi, pojawiła się następna. Nowa Marusia była młoda i bardzo ładna. Została ewakuowana z terenów zachodnich zajętych przez Niemców, ponieważ była żoną wysokiego rangą oficera. Do Irtyszyska przyjechała z dwójką małych dzieci i krową, więc, w zamian za opiekę nad nimi chętnie zgodziła się, żeby obie siostry Nietupskie u niej zostały.

piątek, 10 stycznia 2014

Przeprowadzka

W tym czasie naprzeciwko Marusi mieszkały dwie młode Polki, Krysia i Danka Walewskie, z którymi Janka bardzo się zaprzyjaźniła. One również zostały same, gdy ich matka odmówiła podpisania papierów o radzieckim obywatelstwie i trafiła do obozu. Miały jeszcze młodszego brata, który już w '41 roku razem z grupą sierot wyjechał w poszukiwaniu armii Andersa. Janka bardzo mu wtedy zazdrościła i podziwiała go. Gdy była jeszcze taka możliwość, sama również bardzo chciała wyjechać, ale Regina kategorycznie jej tego zabroniła. W selsowiecie w Irtyszysku o polskiej armii, poza tym, że formuje się gdzieś na południu, nie mieli żadnych dokładniejszych informacji. Można było jechać, ale nikt za bardzo nie wiedział, dokąd dokładnie. Chłopak jednak wyruszył, zostawiając rodzinę i od tej pory nie było od niego żadnej wiadomości. Po aresztowaniach marcowych Krysia i Danka znalazły się więc w podobnej sytuacji, co siostry Nietupskie. Dziewczęta wkrótce się zaprzyjaźniły i często spotykały. Któregoś wieczoru jedna z sióstr zaczęła namawiać Jankę, żeby razem z Basią się do nich przeprowadziły.
- Wy tam macie taki mały, ciasny pokój – mówiła - a u nas jest jeszcze dużo wolnego miejsca. Razem będzie nam raźniej.
Dziewczyna nie kazała się długo przekonywać. Mimo całej serdeczności jaką okazywała im pani Wigantowa, Janka cały czas czuła, że odkąd z nią zamieszkały są dla niej ciężarem. Nie chciała dłużej wykorzystywać gościnności i dobroci starszej pani. Przede wszystkim jednak, górę wzięła nastoletnia niefrasobliwość i odrobina zarozumialstwa. Samodzielna decyzja o tym, gdzie i z kim będą mieszkać dawała złudne poczucie niezależności i swobody, zarezerwowanych dla ludzi dorosłych. A Janka, jak każda nastolatka, uważała, że jest już całkiem dorosła i nie potrzebuje niczyjej pomocy ani dobrych rad. Dlatego też kilka dni później, mimo usilnych prób wyperswadowania im tego, Janka razem z Basią, pożegnały panią Franciszkę i przeniosły się do sióstr Walewskich. Mieszkało im się razem bardzo przyjemnie. Szczególnie Basia zadowolona była z tego, że wreszcie nikt jej nie mówi kiedy ma się myć albo kłaść do łóżka. Niestety, już po paru miesiącach, Krysia i Danka oznajmiły, że wyjeżdżają do Pawłodaru. Dostały wiadomość, że trafił tam ktoś z ich rodziny i postanowiły go odnaleźć. Poza tym ciągle nie miały żadnych wieści o młodszym bracie i miały nadzieję, że być może w tamtejszym oddziale Związku Patriotów Polskich dowiedzą się czegoś o jego losie. Z tego powodu Janka i Basia znowu znalazły się w patowej sytuacji. Młodzieńcza duma nie pozwalała im wrócić i ponownie prosić panią Wigantową o pomoc. Same natomiast nie mogły zostać w tak dużym mieszkaniu, gdyż koszt jego utrzymania, a zwłaszcza ogrzania zimą, przekraczał ich możliwości finansowe. Znowu więc zaczęły się tułać po mieście w poszukiwaniu nowego lokum. Spały to tu to tam, ale nigdzie nie mogły zagrzać miejsca. W końcu, chcąc nie chcąc, musiały jednak wrócić tam skąd przyszły. Zbliżała się zima więc zrozumiały, że za swoją butność i nieuzasadnioną pewność siebie mogą zapłacić zbyt wysoką cenę, gdy przyjdą mrozy, a one nie będą miały porządnego dachu nad głową. Skruszone wróciły więc do Marusi i pani Wigantowej, ale te na szczęście wcale nie chowały do nich urazy. Wręcz przeciwnie, pani Franciszka przyjęła je ponownie z otwartymi ramionami, a Marusia pomogła jeszcze Jance znaleźć pracę w przebieralni ziemniaków. To była bardzo dobra posada, bo nie dość, że w stołówce serwowano czasami ciepłą zupę, to jeszcze czasami udawało się w zakamarkach ubrania wynieść trochę ziemniaków. Gdy po raz pierwszy chowała do kieszeni małego ziemniaczka, który spadł z taśmy, miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Później uświadomiła sobie, że nawet jeśli ktokolwiek zwrócił na to uwagę to prawdopodobnie na nią nie doniesie, bo i tak wszyscy robili dokładnie to samo. Trzeba było uważać tylko na kontrolę przy wyjściu ze spółdzielni. Ale i na to były sposoby: za duże buty, ukryte kieszenie, a nawet majtki i staniki.

niedziela, 5 stycznia 2014

Rosyjska szkoła

Pod koniec sierpnia, Basia zwierzyła się Jance, że bardzo chciałaby znowu się uczyć. W grę wchodziła oczywiście tylko rosyjska szkoła i Janka przypomniała jej najpierw, co o tym mówiła ich matka, gdy w pierwszym roku zsyłki prosiły ją o to samo. - Po, co macie chodzić do ruskiej szkoły? Niczego dobrego was tam nie nauczą. Wtedy jednak nie przypuszczały, że ich pobyt na Syberii będzie tak długi. A teraz Basia przekonywała siostrę, że przecież w szkole jest wiele przedmiotów, które nie mają nic wspólnego z komunistyczną propagandą, takich jak rachunki, czy przyroda. Nie była też małym dzieckiem, które wierzyłoby w cukierki wypadające zza portretu Stalina. W tym czasie już wiele polskich dzieci chodziło do miejscowych szkół, więc w końcu Janka uległa tym namowom. Sama niestety musiała na razie zrezygnować z dalszej edukacji, gdyż miała zbyt wiele obowiązków. Basia zapisała się do drugiej klasy, bo uznała, że na pierwszą jest już za duża. Mimo że nigdy wcześniej nie chodziła do prawdziwej szkoły, okazała się bardzo zdolną uczennicą. Na początku, co prawda, ledwo umiała pisać i czytać, ale po krótkim czasie prześcignęła pozostałe dzieci i przynosiła do domu same piątki. Problemy zaczęły się wraz z pierwszymi mrozami. Basia wychodziła do szkoły, a po krótkim czasie wracała z nosem na kwintę. Szkoła zamknięta, bo w słabo ogrzewanych klasach zamarzł atrament w kałamarzach i nie było czym pisać. Poza tym dziewczynki miały tylko jedną parę ciepłych butów. Z tego powodu często wybuchały w domu kłótnie, gdyż Janka ubierała je idąc do pracy. Wełniane pimy były o kilka numerów za duże, ale wypchane gazetami spełniały swoją funkcję i dobrze chroniły stopy przed mrozem. Basia musiała wtedy albo zostać w domu albo ryzykując odmrożenia wyjść do szkoły w gumowych łapciach.

piątek, 3 stycznia 2014

Szczęśliwy finał

W końcu dotarli do Irtyszyska. Janka zupełnie nie pamiętała jak znalazła się przed domem Marusi. Otworzyła jej pani Wigantowa i aż krzyknęła ze zdziwienia. Zabrała ją do środka, posadziła w kuchni i zaraz zabrała się za szykowanie jedzenia. Jankę obudził zapach zupy, postawionej przed nią na stole. Niemal bez słowa zjadła wszystko, co jej podano, umyła nogi i ręce, a później już prawie nieprzytomna zwaliła się na posłanie. Obudziła się dopiero następnego dnia, koło południa i przez chwilę miała wrażenie, że ucieczka ze żniw była tylko dziwnym snem. Pani Franciszka ciągle przerażona tym, że przeszli taki kawał drogi na piechotę, zupełnie sami, wciąż pytała ją jak się czuje. A Janka, ku własnemu zdumieniu, czuła się znakomicie. Pierwszy raz od wielu dni była najedzona i wypoczęta, nawet zmęczone nogi nie bolały już tak bardzo. Jeszcze raz dokładnie opowiedziała podekscytowanej Basi cały przebieg ich ucieczki, a później poszła odwiedzić jednego z młodszych chłopców, który był razem z nimi. On znacznie gorzej zniósł tę ich eskapadę. Już w drodze bardzo narzekał na zmęczenie i ból w nogach, a pod koniec musieli go prawie wlec trzymając za ramiona, bo ledwo się poruszał. Gdy teraz Janka dotarła do jego domu, matka chłopca powiedziała jej, że leży z gorączką i majaczy. Na szczęście lekarz oświadczył, że to tylko skutek skrajnego zmęczenia i zalecił mu jedynie dłuższy odpoczynek. Dopiero po kilku dniach Janka zaczęła się zastanawiać, co będzie jeśli ktoś na nich doniesie. Tym razem jednak obeszło się bez żadnych poważniejszych konsekwencji. Prawdopodobnie Kazachowie uznali, że ich pomoc i tak jest niewiele warta i zrezygnowali z powiadamiania kogokolwiek o ich zniknięciu. Nie mniej, na wszelki wypadek, jeszcze przez jakiś czas Janka starała się unikać naczelnika i innych przedstawicieli władz, którzy mogliby sobie przypomnieć, gdzie powinna się w tej chwili znajdować. Była w końcu uciekinierem, a dobrze wiedziała, że do łagru można trafić za znacznie mniejsze przewinienia. Zwłaszcza, że od chwili rozpoczęcia wojny z Niemcami, odmowa wyjścia do pracy kwalifikowała się jako sabotaż wysiłku wojennego, a więc bardzo poważne przestępstwo.