Trudno komuś opowiedzieć głód. Trudno
odtworzyć słowami tę zimną, ssącą, dotkliwą pustkę, którą się nosi w sobie. W
sobie? Nie. Źle mówię. Siebie wtedy nie ma. Jest tylko głód, a dookoła niego
jakieś zziębnięte, bezsilne, śpiące coś, które strasznie trudno zmusić do
jakiegokolwiek wysiłku, słowa, myśli.
Marta Rudzka "W domu niewoli"
W
tym samym czasie, gdy Polaków odmawiających przyjęcia obywatelstwa skazywano na
karę łagru, powstała nowa organizacja mająca na celu pomoc pozostałym
zesłańcom. Związek Patriotów Polskich, ideologicznie był całkowicie
podporządkowany komunistycznej władzy, a przewodziła mu charyzmatyczna Wanda
Wasilewska. Niepozorna, niemal czterdziestoletnia kobieta o smutnych oczach i
zmęczonej twarzy. W wiecznym ruchu, zawsze otoczona wianuszkiem komunistycznych
dygnitarzy. Z woli Stalina, który miał do niej słabość, jeździła po Kraju Rad
agitując umęczonych, wynędzniałych zesłańców, że jedyna droga do wolnej Polski,
to droga rewolucji proletariackiej, przyjaźni polsko-radzieckiej i kolektywnej walki
przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli faszystowskim Niemcom. U wielu budziła
niechęć jej polityczna naiwność i zaślepienie komunistyczną propagandą. Zarzucano
jej zdradę, gdyż z własnej woli przyjęła obywatelstwo radzieckie. Ale mimo
wszystkich kontrowersji jakie budziła, nie wolno zapomnieć, że to właśnie dzięki
jej Związkowi powstawały na zesłaniu polskie szkoły i sierocińce, wydawano
polskie podręczniki i zachęcano do działalności kulturalnej i oświatowej.
Niestety
wszystkie te przedsięwzięcia w nikłym stopniu dotyczyły mieszkańców
Irtyszyska,
który był zbyt oddalony od Pawłodaru i innych obwodowych miast. Poza tym
społeczność polska była tam teraz dość mała. Zostali głównie polscy Żydzi i
Ukraińcy. Po zamknięciu stołówki i osadzeniu w więzieniu członków Komitetu
Polskiego ludzie stali się nieufni i podejrzliwi. Część wyjechała z Irtyszyska,
gdy jeszcze wydawano przepustki, a ci którzy zostali i uniknęli aresztowania,
zamknęli się w domach i stronili od innych. Nie było już spotkań, wspólnych
modlitw i uroczystości. Ich mała diaspora rozpadła się raz na zawsze. Od tej
chwili każdy zdany był wyłącznie na siebie. Kiedy przyjeżdżały dary zawsze
pojawiał się ten sam problem: jak je sprawiedliwie rozdzielić. Niezmiennie
bowiem liczba potrzebujących znacznie przewyższała liczbę konserw, worków z
kaszą i sztuk odzieży, które przychodziły w transportach. Już od początku niewielkie
były szanse, że cokolwiek z tego dotrze do Irtyszyska. A jeszcze mniejsze na
to, że tę pomoc otrzyma dwójka, pozbawionych opieki sierot, takich jak Janka i
Basia. Ich położenie, z dnia na dzień, było coraz trudniejsze. Gdy zostały
same, wszystko, co wcześniej wydawało się przygodą, teraz stało się nagle
warunkiem przeżycia. Zdobycie opału, wyprawy po chrust i krowie placki na
kiziak zaczęły być ich codziennym obowiązkiem. Już wcześniej, wiosną czy latem,
nieraz szły na step szukać dzikiej cebuli i szczawiu albo zbierać czypiszkę, czyli cierpkie owoce głogu,
które później suszyły i zaparzały zamiast herbaty. Ale teraz przestało to być
zabawą. Wszystko, co znalazły albo dostały, a nadawało się do spożycia,
pochłaniały niemal natychmiast, bo odkąd zlikwidowano stołówkę i skończyły się mizerne
zapasy zrobione przez matkę i ciocię Zosię, ciągle chodziły głodne. Zazwyczaj
było to nieprzyjemne ssanie w żołądku, które jednak po jakimś czasie Janka nauczyła
się ignorować. Ale czasami zamieniało się w nudności, zawroty głowy i mroczki
przed oczami, które utrudniały pracę i normalne funkcjonowanie. Obsesyjne myśli
o żywności towarzyszyły jej niemal bez przerwy. Jeśli jeszcze w ogóle cokolwiek
wspominała ze swojego poprzedniego życia, było to tylko i wyłącznie, jedzenie.
Gdy próbowała myśleć o jakichś przyjemnych rzeczach, niemal zawsze był to
talerz parującej zupy albo świeżo wypieczony bochenek chleba. Tak jakby nagle
cały ich świat skurczył się tylko do tego jednego aspektu: pożywienia, a
właściwie jego ciągłego braku. Dość szybko nauczyła się, że picie gorącej wody
pozwala choć na chwilę złagodzić uczucie natrętnego burczenia w brzuchu. Ale
czasami była już tak głodna, że lizała grudki soli, żeby oszukać buntujący się
żołądek. Do ich podstawowego jadłospisu należały teraz kartoszki i robiona z nich mamałyga.
Ziemniaki gotowało się dość długo w dużym garnku, a gdy już były miękkie,
zamiast odlać wodę, dosypywało się do niej łyżkę mąki. Na koniec trzeba było
ugnieść wszystko tłuczkiem. Powstała w ten sposób szara, wodnista breja była w
miarę sycącym posiłkiem, ale i tak zawsze było jej zbyt mało, by obie mogły się
najeść do sta.
Gdy
nastała zima ich życie zaczęło ograniczać się jedynie do przetrwania kolejnego
dnia. Byle przetrzymać do wieczora, nie zamarznąć i znaleźć cokolwiek, co można
zjeść. Pewnego dnia Janka złapała się na tym, że zupełnie przestała zastanawiać
się, co będą robić po wojnie. Już nawet nie myślała o tym, czy wojna w ogóle
kiedyś się skończy. A wspomnienia o czasie sprzed zesłania stały się już tak
odległe i nierealne, że chwilami nie była już nawet pewna czy po prostu tego wszystkiego
nie wymyśliła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham