Gdyby
nie pomoc innych ludzi, prawdopodobnie w końcu jednak umarłyby z głodu.
Na
szczęście los znowu się do nich uśmiechnął. Pewnego dnia Janka otrzymała sporą
paczkę, na której oprócz rosyjskich pieczęci, znajdowały się też takie, których
nie potrafiła w żaden sposób odczytać. Nie widziała tam jakichkolwiek liter,
tylko dziwaczne esy floresy, które jednak wyraźnie układały się w słowa i
wersy. Dopiero, gdy odnalazła nadawcę, wszystko stało się jasne. Kazimierz
Rybicki, mąż kuzynki Reginy i do niedawna więzień łagru na Dalekiej Północy. Po
amnestii, jak tysiące innych osadzonych Polaków, dostał się do armii generała
Andersa. Szukał ich od dawna, ale aż do momentu ewakuacji nie znalazł żadnego
śladu. Dopiero, gdy był już w Iranie natrafił na znajome nazwisko na jednej z
list Czerwonego Krzyża. Od tej pory, gdy tylko mógł, wysyłał im paczki.
Janka
wprost nie mogła uwierzyć, gdy dostała pierwszą z nich. Oglądała ją jak
największy skarb. Przyniósł ją im do domu polski Żyd, Libkis. Należał do
Związku Patriotów Polskich i miał organizować wsparcie dla zesłańców, ale nigdy
wcześniej nie interesował się losem Janki i Basi. Wręczając dziewczynie
pakunek, powiedział tylko:
-
Masz tu paczkę. Odpisz.
Była
tak podekscytowana, że w pierwszej chwili nie zastanawiała się nawet w jaki
sposób przesyłka znalazła się w jego posiadaniu. Później dowiedziała się, że
wuj Rybicki wysłał im takich paczek kilkanaście. Otrzymały tylko trzy, zawsze
przyniesione przez Libkisa. Nigdy nie dowiedziały się, co stało się z
pozostałymi, a wiedziały, że poczta w Związku Sowieckim chociaż cenzurowana i
powolna, była jednak instytucją dość skrupulatną i rzadko zdarzało się, że
paczki ginęły. Tym niemniej to, co otrzymały i tak było dla nich wielką pomocą.
Słonina, herbata, którą mogły wymienić po dobrej cenie, trochę kaszy i konserw
oraz kilkanaście niewielkich kawałków mydła, czyli towaru na Syberii niemal
całkowicie niedostępnego. Większość ludzi do prania używało gotowanego węgla,
czyli ługu. Natomiast mycie ciała w ogóle nie było zbyt popularne. Mydło było
więc produktem absolutnie luksusowym.
Odkąd
wyjechała pani Franciszka Wigantowa dziewczynki były zdane same na siebie. Marusia
Frałowa dzieliła się z nimi opałem, pozwalała im u siebie mieszkać i korzystać
z kuchni, ale ich nie karmiła, więc Janka sama musiała starać się o jakieś
jedzenie. Raz czy dwa razy udało jej się kupić rybę – wielkiego nalima,
wyciągniętego z przerębli. Ugotowała z niego uchę, cienką zupę z ziemniakami. Wkładając kawałki ryby do garnka
przypomniała sobie pyszne śledzie w śmietanie i smażone karpie, które mama
przygotowywała na Wigilię. Gałązka rozmarynu i chrupiąca skórka, polana sokiem
z cytryny, a pod nią delikatne i soczyste mięso. Palce lizać. Ale to jedynie
wspomnienie. Tutaj wszystko można było tylko gotować. Tłuszcz był zbyt cenny,
żeby marnować go na smażenie. Żeby zrobić zupę, do wielkiego garnka nalewało
się wody i wrzucało odrobinę warzyw. A jak się trafiło, to kawałek ryby lub
mięsa. O ziołach czy przyprawach innych niż sól, oczywiście nie było mowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham