Na
początku '44 roku Janka otrzymała kolejny list z obozu w Karagandzie.
Tym
razem przyniósł on jednak tylko smutek i jeszcze większy niepokój. Ciocia Zosia
zmarła w łagrze po ciężkiej chorobie, a o wujku nadal nie było żadnych wieści,
ale Regina nie miała złudzeń, co do jego losu. Tego dnia Janka wróciła do domu
i otworzyła drewniany kufer, w którym znajdowały się rzeczy Józefa i Zofii. Nie
licząc zawartości apteczki, wszystko leżało nietknięte. Mimo listownego
pozwolenia, uważała, że nie ma prawa ich sprzedawać bez wiedzy właścicieli.
Była tam tkana kapa na łóżko, trochę ubrań i osobiste drobiazgi. Patrzyła na
nie ze smutkiem i wahaniem, jak na żywe istoty, którym będzie musiała za chwilę
przekazać wiadomość, że zostały osierocone. Dlaczego właśnie teraz poczuła się
tak bezsilna i przybita? Przecież po z górą trzech i pół roku zesłania na tej
niegościnnej ziemi, myślała, że zdążyła już oswoić się ze śmiercią, która otaczała
ją wokół. Codzień umierali obcy i bliscy, przychodziły pochoronki z frontu i zawiadomienia z innych obłastii. W
Pieczierysku umarli jej krewni, Horbowie, ojciec Mikołaj i dwóch jego synów Józek
i Kazik. Umarła Nina, córka Marusi Harczenko. Zmarł dziadek Irenki
Marciniakówny i córeczka Mariana Szymańskiego. Jako jeden z pierwszych, zmarł w
'42 pan Salomon Fuchs, który był przewodniczącym ich Komitetu. Mimo że
miejscowi nie mieli w zwyczaju urządzać swoim zmarłym uroczystych pochówków, wtedy
odbył się oficjalny pogrzeb, na który przyszli licznie mieszkańcy Irtyszyska. W
step szedł długi kondukt żałobny, a wielu ludzi niosło naręcza polnych kwiatów.
Było przemówienie i wspólna modlitwa nad grobem. Ale to był wyjątek, większość
umierała w ciszy i samotności. Śmierć zbierała żniwo szczególnie wśród małych
dzieci i ludzi starych, którzy nie wytrzymywali trudów pracy i ciężkich
warunków życia. Na pozór nie było tego widać, bo w okolicy nie było żadnego
cmentarza, nikt nie stawiał nagrobków ani krzyży z epitafiami. Kopano dół
gdzieś w stepie, czasem przysypywano kamieniami, żeby dzikie zwierzęta nie
odkopały ciała. I tyle. Zimą, gdy gleba była zmrożona, nawet to było trudne. Człowiek
był, istniał, a po śmierci nie zostawał po nim żaden ślad poza pamięcią tych,
którzy pozostali.
W
tej jednej chwili, po przeczytaniu listu, Janka zupełnie straciła nadzieję na
to, że ich sytuacja kiedykolwiek ulegnie poprawie, a kolejny rok rozłąki z
matką wydawał jej się teraz wiecznością. Odejście Zofii i Józefa było jakby
przypieczętowaniem losu ich wszystkich. Wydało jej się, że słyszy słowa
naczelnika z Sanharu:
-
Tu jest teraz wasze miejsce i gdy przyjdzie czas, tu wszyscy pomrzecie!
To jest super!!! jestem od ciebie trochę starsza, ale też uwielbiam takie rodzinne dzieje. Moja babcia- Franciszka Zepp, zmarła mając 102 lata, pamiętam wszystkie opowiedziane przez nią historie, prawdziwa dama, ale ciepła, życiowa- biednie i wojennie było, to takie ważne dla nas, dla nich... kurczę, sentymentalnie zabrzmiało..
OdpowiedzUsuńPozdrawiam..., zdjęcia, ...świetne!
Bardzo dziękuję za te słowa. To zawsze bardzo motywujące do dalszej pracy:) Może chciałabyś podzielić się ze mną jakimiś historiami Twojej babci?
Usuń