To była
długa opowieść. Czasem nieskładna i pozbawiona chronologicznego porządku, a na
pewno pełna cierpienia i łez. Regina zaczęła od tego, jak zaraz po wydaniu
wyroku, zabrali wszystkich więźniów do Pawłodaru, gdzie dalsze dni spędzili w
miejscowym areszcie. Później zapakowali ich na ciężarówki i powieźli w
nieznane. Ponieważ nie było wtedy jeszcze mostu na Irtyszu, ciężarówki jechały okrężną
trasą, przez Tatarsk, Omsk i Pietropawłowsk, a następnie ostro na południe
przez Kokczetaw i Akmolińsk. Wysadzili ich dopiero na stacji Karaganda.
Następnie przeprawili promem przez rzekę i podzielili na mniejsze grupy. Część
zabrali ciężarówkami. Pani Ziuta trafiła do obozu w Bułat-Mongolii, na południe
od Jeziora Bajkał. Regina i Zofia były w grupie, której kazano iść pieszkom do, oddalonego o kilkadziesiąt
kilometrów, obozu Dudzinka. Ustawiono ich trójkami, a dowódca kordonu
zapowiedział głośnym okrzykiem:
- Krok w
lewo lub w prawo uważany będzie za próbę ucieczki. Strzelamy bez uprzedzenia.
Marsz!
Z powodu
niedawnych roztopów długa kolumna, otoczona strażnikami z bronią gotową do
strzału, brnęła w błocie po kostki. Kiedy dotarli do obozu, na wysokiej bramie
przywitał ich napis: "Praca jest w Związku Sowieckim kwestią Godności,
Chwały, Dumy i Braterstwa!". Zaraz za nią rozciągał się obszerny plac, na
którym nowoprzybyli zostali policzeni i podzieleni według trudosposobnosti, czyli przydatności do pracy. Teraz jeszcze
widoczne były między nimi różnice wieku i fizjonomii. Niektóre kobiety ubrane
były dość schludnie, niektórzy mężczyźni mieli tylko lekki zarost i krótko
przystrzyżone włosy. Ale w niedługim czasie wszyscy mieli stać się bezkształtną
masą, tak samo wychudzonych, wycieńczonych i apatycznych istot, dla których
jedyną myślą jest ta, by przeżyć kolejny dzień. Po miesiącu, czy dwóch pracy w obozie
ludzie jeszcze myślą o końcu wyroku. Ile zostało miesięcy, lat do odzyskania
upragnionej wolności. Ale po jakimś czasie nawet samo pojęcie wolności staje
się tak odległe, że przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczy się tylko
dzień dzisiejszy, który trzeba przetrwać i dzień następny, do którego trzeba dożyć.
I w tych najprostszych czynnościach zamyka się niewielkie koło życia każdego łagiernika,
a najbardziej prawdopodobne jest to, że przerwie je dopiero śmierć. Więźniowie byli
bowiem jedynie trybikami wielkiej machiny Gułagu, a ich jedynym zadaniem było
wykonanie wszechobecnego planu produkcyjnego.
Baraki, do
których zaprowadzono nowoprzybyłych po selekcji, były dość duże, zbudowane z grubych drewnianych
pali. W środku, po obu stronach, ciągnęły się piętrowe prycze, a tuż przy
wejściu stał mały żeliwny piecyk. W jednym baraku mieszkało czasem nawet
czterystu ludzi.
Najgorsze
były pierwsze tygodnie w obozie. Regina opowiadała jak każdej nocy bała się, że
wszystko jej ukradną, bo w Dudzince osadzonych było dużo złodziejek i kobiet,
które trafiły tam za pospolite przestępstwa. Polek znajdowało się tam bardzo
mało. W ich baraku były z Zofią same. Choć wcześniej często miewały odmienne
zdanie na różne sprawy, co doprowadzało do licznych sprzeczek, teraz wspólny
los zbliżył je bardzo do siebie.
Miały na
tyle szczęścia, że w obozie, do którego trafiły zajmowano się przede wszystkim hodowlą
roślin i zwierząt. Więźniowie sadzili pomidory, marchew, buraki i kapustę. A w
oborach hodowali świnie i owce. Dzięki temu zawsze łatwiej było znaleźć coś do
jedzenia. Ukraść albo wymienić.
Nieco lżejsza
praca i dyscyplina sprawiały, że było to także miejsce, do którego wysyłano
chorych więźniów z innych obozów na "rekonwalescencję". Przeważnie dotyczyło
to tych młodych i silnych, którzy mieli jeszcze szansę dojść do siebie, aby po
kilku tygodniach wrócić do katorżniczej pracy w kopalni czy przy wyrębie lasu.
Pewnego dnia, grupa takich "kuracjuszy", przyjechała z pobliskiej
kopalni siarki, do której prawdopodobnie trafił wujek Józef. Zofia, gdy tylko
się o tym dowiedziała, pobiegła pytać czy ktoś nie zna jej męża. Chodziła
między nimi i łapiąc za rękawy kufajek, każdemu zadawała to samo pytanie:
- Znacie
Józefa Nietupskiego, Polaka? Znacie?
Aż w końcu
znalazł się jakiś młody Rosjanin, który jej odpowiedział.
- Da. Był
taki jeden. Starszy. Ale on już dochodiaga.
Długo nie pożyje.
Zofia była
zdruzgotana. Regina próbowała ją jeszcze pocieszać, ale obie zdawały sobie
sprawę, że nie ma już nadziei. Dochodiaga to pojęcie, którym w gułagu określano
kogoś dochodzącego do kresu swoich sił, a więc człowieka na skraju wycieńczenia
bądź śmierci głodowej. Było to zazwyczaj ostatnie stadium więziennych męczarni.
Tym, którzy znaleźli się w takim stanie, rzadko udawało się przeżyć i wrócić do
pełni sił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham