Na początku maja usłyszały, że
wkrótce będą mogły wreszcie wyjechać z Irtyszyska. W selsowiecie czekały już na
nie upragnione dokumenty, czyli podpieczętowany świstek papieru z odpowiednią
adnotacją, wykonaną na odwrocie jakiegoś innego urzędowego pisma. Dostały
również prikaz, aby udać się do
ambulatorium, gdzie zostały dokładnie zbadane i poddane dodatkowym szczepieniom.
Na koniec wydano im świadectwa zdrowia, również na kawałku papieru, który
wcześniej służył już komuś jako spis leków. Brak materiałów papierniczych
najwyraźniej doskwierał nie tylko uczniom w radzieckich szkołach, ale także
urzędnikom państwowym.
Kilka dni później miejscowy komitet
ZPP zorganizował pożegnalną akademię. Zaproszono kilku dygnitarzy z Żelezinki,
a także mieszkańców okolicznych posiołków. Celem całego przedsięwzięcia było
oczywiście, wyrażenie przez Polaków wdzięczności braciom Rosjanom, którzy
gościli ich w swoim kraju w tych ciężkich czasach zawieruchy wojennej. Śpiewano
propagandowe pieśni, deklamowano wiersze po polsku i rosyjsku, a wódka lała się
obficie. Cały ten wieczór był jedną, wielką farsą, ale nawet ten zakłamany
obraz braterstwa polsko-radzieckiego, nie był w stanie zniweczyć autentycznego
szczęścia setek zesłańców, którzy już niebawem mieli wrócić do swojej utraconej
ojczyzny. Poza tym mimo całego cynizmu władz, wielu Polaków rzeczywiście żywiło
ciepłe uczucia w stosunku do zwykłych obywateli Kraju Rad. Dzięki temu, że przez
te sześć długich lat dzielili wspólnie trudy życia w tej niegościnnej krainie, zawiązały
się między nimi prawdziwe przyjaźnie. I nie potrzebne były hasła nawołujące do
wspólnoty proletariuszy wszystkich krajów. Rosjanie, Kazachowie i Kozacy
przyjmowali zesłańców pod swój dach, częstowali czasem ostatnim talerzem zupy i
kawałkiem chleba. Wielu Polaków zawdzięczało tym ludziom życie. Czas wyjazdu
był więc jednocześnie czasem radości, ale i nieskrywanego smutku, który
towarzyszy zawsze rozstaniom.
Niestety nie wszystkim zesłańcom
pozwolono wyjechać. Ci, którzy kilka lat wcześniej w dokumentach zadeklarowali
narodowość ukraińską czy białoruską, nawet jeśli przed wojną mieszkali na
terenie Polski, teraz nie mogli już do niej wrócić. Niektórzy, jak na przykład ich
znajomy Białorusin z Podlasia, pan Borsuk, spodziewali się takiego podstępu.
Dlatego mimo dość sędziwego wieku zaciągnął się on do armii generała Berlinga,
gdyż to gwarantowało jego rodzinie, że zostaną później potraktowani tak samo
jak Polacy. Również mąż Marciniakówny, Kazim, nie mógł wyjechać z nią do
Polski, ponieważ był Irańczykiem. Kilka dni przed wyjazdem Irena przyszła do
Janki zapłakana, żeby się pożegnać. Powiedziała, że oni nie wracają. Jej matka,
bojąc się, że mogłaby już nigdy nie zobaczyć córki, także postanowiła zostać z
nimi w Kazachstanie.
Jak wrócicie, to powiedzcie ludziom na szerokim
świecie, jak nam tutaj trudno żyć, jak wygląda nasze życie, jak nam jest bardzo
ciężko; bo jeśli nie powiecie, to nikt się nie dowie, nikt.
"Kwiaty na stepie" Barbara
Piotrowska-Dubik