Trzynastego maja przyszła wiadomość,
że Polacy z Irtyszyska, którzy otrzymali zgodę na powrót do Polski, mają
natychmiast przygotować się do drogi i udać na nabrzeże, gdzie będzie czekać na
nich parostatek, który zabierze wszystkich do Pawłodaru. Słysząc taką
wiadomość, trzy panie Nietupskie zapakowały swoje rzeczy w małe tobołki,
pożegnały gospodarzy i zeszły do przystani. Basia rozpaczała szczególnie z
powodu Waśki, którego nie mogły niestety zabrać ze sobą. I chociaż Wala
Kurajewa obiecała, że się nim zajmie, Basia od rana nie przestawała
pochlipywać. Równie smutne było pożegnanie z ciocią Tanią i jej rodziną. Żenia
płakała i powtarzała ciągle:
- Tylko napisz Jana! Nie zapomnij o
nas.
Janka solennie obiecywała, że się odezwie,
gdy tylko dotrą do Poznania.
Od Lidy i Katii dostała na pożegnanie
elegancki, choć nieco już wytarty, kołnierz z wilka, żeby nie marzła w drodze.
Choć nikt nie powiedział tego głośno, wiedziały przecież, że żegnają się na
zawsze. I mimo że było to daremne, patrząc teraz na swoje przyjaciółki, Janka
próbowała zapamiętać ich twarze i głosy tak, by nigdy nie zatarły się w jej pamięci.
Nad rzeką czekały do wieczora, ale
żaden statek się nie pojawił. Rozpytywały też w porcie, ale nikt nic nie
wiedział. Zagadnięty przez nie stary rybak, pogładził tylko długą brodę,
wzruszył kościstymi ramionami i rzekł ze
stoickim spokojem:
- Może przypłynie, a może nie
przypłynie. Trzeba czekać.
Tego dnia jednak nie przypłynął. Razem
z nimi na przybycie promu czekało jeszcze kilkudziesięciu Polaków. Przybyli tu
nie tylko z Irtyszyska, ale i z okolicznych pomniejszych sowchozów.
Następnego ranka Basia ubłagała
matkę, żeby pozwoliła im jeszcze raz odwiedzić Kurajewych i nieszczęsnego Waśkę.
Kot leżał osowiały na sienniku jakby wiedział, że już nigdy więcej nie zobaczy
swojej małej opiekunki. Futerko pod wielkimi, niebieskimi oczami miał mokre, co
sprawiało nieodparte wrażenie, że zwierzę płacze. Basia znowu zaczęła
lamentować, a Rosjanki widząc jej smutek dały im na drogę jeszcze trochę
jedzenia i obiecały odprowadzić nad rzekę. Janka mimo że bardzo nie chciała
opuszczać ludzi, od których zaznała tyle serca i dobroci, jednocześnie panicznie
bała się, że statek przypłynie, gdy ich nie będzie, więc chciała jak
najszybciej znaleźć się z powrotem w porcie. Ciągnąc za rękę młodszą siostrę,
mimowolnie coraz bardziej przyspieszała kroku.
Kiedy wreszcie prom przybił do brzegu,
spostrzegły, że na jego pokładzie jest już sporo pasażerów. Weszły po stromym drewnianym
trapie i zajęły miejsce jak najbliżej burty. Kiedy statek płynął, Janka miała
dużo czasu, by rozkoszować się widokami wokół. Z tej perspektywy wszystko
wydawało się spokojne i niewinne. Zniknął brud i bieda, które towarzyszyły im
przez cały pobyt w Kazachstanie. Teraz mogła wreszcie patrzeć na step nie jak
na swoje więzienie, lecz piękny trawiasty krajobraz przecięty szeroką wstęgą
rzeki. Przy brzegach kryło się w trzcinach ptactwo, w wodzie pluskały się ryby,
a oni sunęli po niewielkich falach wolno i majestatycznie. Patrząc tak na te szerokie
rozlewiska i ciągnącą się, aż po horyzont równinę, Janka zastanawiała się czy
jest to faktycznie powrót do domu, czy kolejna droga w nieznane. Przez ostatnich
kilka lat, modliła się codziennie o wyjazd do ojczyzny, więc dlaczego teraz,
gdy ten dzień wreszcie nastąpił, nie mogła pozbyć się dziwnego uczucia pustki?
Opuszczała miejsce, które chcąc nie chcąc zaczęło być jej przybranym domem. Nie
kochała go, ale przynajmniej było znajome. Polski nie potrafiła sobie wyobrazić
innej niż ta sprzed wojny. Nosiła w sercu wyraźne wspomnienie świata, który już
nie istniał i obawę, że w nowej rzeczywistości, która teraz nastała, nie będzie
dla niej miejsca.
Statek jeszcze wiele razy cumował, a
na pokład wsiadało coraz więcej ludzi. W końcu nie było już ani skrawka wolnej
przestrzeni. Większość pasażerów wyglądała bardzo podobnie- wychudzone,
zapadnięte twarze i zniszczona odzież. Niektórzy na głowach mieli futrzane
czapki uszanki, ale byli boso. Każdy trzymał w dłoni jakiś skromny tobołek, z
którym nie rozstawał się w obawie, aby nie stracić tych marnych resztek swojego
dobytku.
Do Pawłodaru dopłynęli dopiero
następnego dnia o poranku. Tam załadowano ich na ciężarówki i przewieziono do centrum
miasta. Tym razem oddano im do dyspozycji sale w miejscowej szkole, a nie porzucono
na miejskim placu, jak w dniu, gdy przybyli tu po raz pierwszy. Teraz byli
bowiem wolnymi ludźmi- przyjaciółmi, a nie „wrogim elementem społecznym”.
I tym razem Pawłodar zrobił na Jance
dokładnie tak samo przygnębiające wrażenia jak za pierwszym razem, gdy widziała
go sześć lat temu z paki rozklekotanej ciężarówki. Mimo że było to miasto znacznie
większe od Irtyszyska, znajdowały się w nim właściwie tylko trzy duże,
murowane budynki: szkoła, więzienie i
łaźnia, czyli po rosyjsku bania. Tam
też trafili wszyscy repatrianci, gdyż z propagandowego punktu widzenia był to
bardzo ważny punkt ich podróży. Nie można było bowiem pozwolić, aby z
socjalistycznego raju wyjeżdżali ludzie brudni i zawszeni.
Było to niskie, ciemne pomieszczenie,
gdzie wszyscy siedzieli nago. Niektóre kobiety dla poprawienia krążenia
uderzały się po plecach i nogach brzozowymi witkami. Było gorąco i duszno, a
kobiety tłoczyły się wokół pieca i Janka, co chwilę czuła dotyk czyjegoś
lepkiego ciała ocierającego się o jej plecy i ramiona. Ze zmęczenia i z powodu
wysokiej temperatury Janka dostała nagle silnego krwotoku z nosa. Jakaś gruba
golaska złapała ją za ramię, odchyliła głowę do tyłu i oparła na swoich
kolanach. To wszystko wydało się Jance nagle jakimś dziwnym snem. Miała
wrażenie, że za chwilę się obudzi z powrotem w brudnej lepiance i będzie
musiała nagrzać w piecu i pobiec po wodę do Irtysza. To uczucie miało jej
towarzyszyć jeszcze często w kolejnych latach, gdy zbudzona nagle ze snu, nie
mogła sobie od razu przypomnieć, gdzie się znajduje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham