wtorek, 10 lutego 2015

Pierwsze rozczarowania



Kiedy zatrzymali się na kolejnej stacji, Janka wzięła wiadro, żeby przynieść wody. Ponieważ nie znalazła jej na stacji, ruszyła w kierunku pobliskiego gospodarstwa. Przyzwyczaiła się już, że w Rosji nikt nie odmawiał pomocy potrzebującemu. Dlatego i tutaj, nie zważając na swój wygląd, podeszła do pracującej w ogrodzie kobiety i spytała czy może zaczerpnąć wody ze studni. Ta zerknęła na nią niechętnie.  W jej spojrzeniu więcej było pogardy niż strachu przed kimś obcym.
- Daj to wiadro – burknęła w końcu niechętnie. Napełniła je i oddała dziewczynie, nie odzywając się już ani słowem i nie patrząc jej w oczy.
Janka podziękowała, ale w głębi serca poczuła jakiś dziwny ucisk i rozczarowanie. Nie takiego powitania się spodziewała. Nagle przed oczami stanęły jej Rosjanki z Irtyszyska, które tak czule żegnały ją kilka tygodni temu. Myślała, że tak samo zostanie przyjęta w swojej ojczyźnie. Nie wiedziała, że tutaj, szczególnie na wschodnim pograniczu do powracających z zesłania Polaków odnoszono się z dużą rezerwą i nieufnością. Czasem traktowano ich jak zdrajców, a w najlepszym razie rusofili i całkowicie „zsowietyzowany element”. Powszechne było przekonanie, że prawdziwi polscy patrioci wywiezieni na wschód na początku wojny, albo uciekli stamtąd z Andersem, albo tam poumierali. Ci łachmaniarze, którzy przyjeżdżali teraz w brudnych pociągach towarowych nie mieli z nimi nic wspólnego i w dodatku przynosili ze sobą wszy i choroby.

***

Przez Polskę jechali jeszcze tydzień w bydlęcych wagonach. Początkowo sądzili, że trafią do Warszawy, ale prawdopodobnie z powodu zniszczeń trakcji kolejowej i dworców w stolicy, ostatecznie pociąg skierowany został na południe, do Lublina i Kielc. Niewielu podróżnych zdecydowało się tam wysiąść, chociaż odkąd przekroczyli granicę, każdy mógł już ruszyć w swoją stronę. Dalej jechał na północ, przez Łódź, aż do Gniezna, gdzie kończył bieg. Mimo ogólnego radosnego nastroju, nie wszyscy mogli w pełni cieszyć się z przyjazdu do ojczyzny. Dla części z nich była to droga w nieznane, a nie powrót do domu. Wśród tej licznej grupy była także Ziuta Rudomina z córką. Przyjechały do Wielkopolski, gdyż na mocy układu z Jałty ich rodzinny majątek w Głębokiem, leżał teraz w granicach Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, więc nie mogły się tam udać. To samo dotyczyło zesłańców z Wilna, Lwowa, Grodna, Pińska, Nowogródka, Drohobycza, Żółkwi, Brześcia i wszystkich ziem na wschód od rzeki Bug, które  nie były teraz już polskie. Poza jedną, małą walizką, Ziuta nie miała nic, więc z wdzięcznością przyjęła propozycję przyjaciółki, aby towarzyszyć jej rodzinie i pojechać z nimi do Poznania.
Gdy wysiadły w Gnieźnie udały się razem z innymi współpodróżnymi do punktu etapowego PURu, czyli Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, mieszczącego się w pobliżu dworca. Był to jeden z organów odpowiedzialnych za pomoc zesłańcom powracającym do kraju, zarówno ze Wschodu jak i z Zachodu. Wypisując dokumenty, obsługująca je kobieta po raz kolejny, zaproponowała im wyjazd na tzw. Ziemie Odzyskane. Janka wstrzymała oddech. Wiedziała już, że wiele osób z ich wagonu tam właśnie się kieruje. Opuszczone przez Niemców tereny na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej, przedstawiano jako „nową ziemię obiecaną”. Podobno było tam tyle wolnych mieszkań, że każdy mógł wybrać coś dla siebie. Kobieta w okienku była miła i przekonująca, a roztaczana przez nią wizja obiecywała zupełnie nowe życie. Regina jednak przerwała jej szorstko, żądając biletów do Poznania. Kasjerka prychnęła i niechętnie podbiła kilka druczków, które następnie jej podała bez słowa. Oprócz biletów otrzymały jeszcze kilkaset złotych zapomogi. Biorąc pod uwagę, że bochenek chleba na wolnym rynku kosztował wtedy czterdzieści-pięćdziesiąt złotych, to wsparcie finansowe ze strony państwa było raczej mizerne. Nie zważając jednak na te niedogodności, kilka godzin później po raz pierwszy od prawie siedmiu lat wsiadły do pociągu osobowego. Co prawda ich bilety obowiązywały tylko na czwartą klasę, czyli na wagon bez przedziałów i z twardymi drewnianymi ławkami, ale tego dnia i tak wydawało im się to luksusem. Razem z nimi jechała jeszcze duża, obita skórą skrzynia, która towarzyszyła im od 1940 roku. Z zewnątrz, mimo że mocno już podniszczona, wyglądała nadal dość okazale, w środku jednak, poza żeliwnym czugunkiem i kilkoma drobiazgami, nic już w niej prawie nie było. Do Polski Janka jechała w swojej najlepszej bluzce, która na kołnierzyku miała wyhaftowane drobne kwiatki. W Kazachstanie uchodziłaby za elegancką. Tutaj okazała się tylko tym, czym była w rzeczywistości- starą znoszoną bluzką uszytą z prześcieradła. Nawet w wagonie czwartej klasy ich strój znacznie odstawał od ubioru reszty pasażerów. Basia ukradkiem i z łakomą zazdrością przyglądała się dziewczynkom w kolorowych wiosennych sukienkach. Janka natomiast zupełnie nie zwracała na to uwagi, tak była zaaferowana faktem, że naprawdę wracają wreszcie do domu. W dodatku cały czas bała się, że nie znajdą mieszkania wuja Stanisława Radomskiego, gdzie chciały się zatrzymać po przyjeździe do Poznania. Jej matka wciąż powtarzała, że chyba rozpozna bramę kamienicy, ale nie pamiętała dokładnego adresu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham