Kiedy zatrzymali się na kolejnej stacji,
Janka wzięła wiadro, żeby przynieść wody. Ponieważ nie znalazła jej na stacji,
ruszyła w kierunku pobliskiego gospodarstwa. Przyzwyczaiła się już, że w Rosji
nikt nie odmawiał pomocy potrzebującemu. Dlatego i tutaj, nie zważając na swój
wygląd, podeszła do pracującej w ogrodzie kobiety i spytała czy może zaczerpnąć
wody ze studni. Ta zerknęła na nią niechętnie.
W jej spojrzeniu więcej było pogardy niż strachu przed kimś obcym.
- Daj to wiadro – burknęła w końcu
niechętnie. Napełniła je i oddała dziewczynie, nie odzywając się już ani słowem
i nie patrząc jej w oczy.
Janka podziękowała, ale w głębi serca
poczuła jakiś dziwny ucisk i rozczarowanie. Nie takiego powitania się
spodziewała. Nagle przed oczami stanęły jej Rosjanki z Irtyszyska, które tak
czule żegnały ją kilka tygodni temu. Myślała, że tak samo zostanie przyjęta w
swojej ojczyźnie. Nie wiedziała, że tutaj, szczególnie na wschodnim pograniczu
do powracających z zesłania Polaków odnoszono się z dużą rezerwą i nieufnością.
Czasem traktowano ich jak zdrajców, a w najlepszym razie rusofili i całkowicie „zsowietyzowany
element”. Powszechne było przekonanie, że prawdziwi polscy patrioci wywiezieni
na wschód na początku wojny, albo uciekli stamtąd z Andersem, albo tam poumierali.
Ci łachmaniarze, którzy przyjeżdżali teraz w brudnych pociągach towarowych nie
mieli z nimi nic wspólnego i w dodatku przynosili ze sobą wszy i choroby.
***
Przez Polskę jechali jeszcze tydzień w
bydlęcych wagonach. Początkowo sądzili, że trafią do Warszawy, ale
prawdopodobnie z powodu zniszczeń trakcji kolejowej i dworców w stolicy,
ostatecznie pociąg skierowany został na południe, do Lublina i Kielc. Niewielu
podróżnych zdecydowało się tam wysiąść, chociaż odkąd przekroczyli granicę,
każdy mógł już ruszyć w swoją stronę. Dalej jechał na północ, przez Łódź, aż do
Gniezna, gdzie kończył bieg. Mimo ogólnego radosnego nastroju, nie wszyscy mogli
w pełni cieszyć się z przyjazdu do ojczyzny. Dla części z nich była to droga w
nieznane, a nie powrót do domu. Wśród tej licznej grupy była także Ziuta
Rudomina z córką. Przyjechały do Wielkopolski, gdyż na mocy układu z Jałty ich
rodzinny majątek w Głębokiem, leżał teraz w granicach Białoruskiej Socjalistycznej
Republiki Radzieckiej, więc nie mogły się tam udać. To samo dotyczyło zesłańców
z Wilna, Lwowa, Grodna, Pińska, Nowogródka, Drohobycza, Żółkwi, Brześcia i
wszystkich ziem na wschód od rzeki Bug, które nie były teraz już polskie. Poza jedną, małą
walizką, Ziuta nie miała nic, więc z wdzięcznością przyjęła propozycję przyjaciółki,
aby towarzyszyć jej rodzinie i pojechać z nimi do Poznania.
Gdy wysiadły w Gnieźnie udały się razem z innymi współpodróżnymi do punktu
etapowego PURu, czyli Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, mieszczącego się w
pobliżu dworca. Był to jeden z organów odpowiedzialnych za pomoc zesłańcom
powracającym do kraju, zarówno ze Wschodu jak i z Zachodu. Wypisując dokumenty,
obsługująca je kobieta po raz kolejny, zaproponowała im wyjazd na tzw. Ziemie Odzyskane.
Janka wstrzymała oddech. Wiedziała już, że wiele osób z ich wagonu tam właśnie
się kieruje. Opuszczone przez Niemców tereny na wschód od Odry i Nysy
Łużyckiej, przedstawiano jako „nową ziemię obiecaną”. Podobno było tam tyle
wolnych mieszkań, że każdy mógł wybrać coś dla siebie. Kobieta w okienku była
miła i przekonująca, a roztaczana przez nią wizja obiecywała zupełnie nowe
życie. Regina jednak przerwała jej szorstko, żądając biletów do Poznania.
Kasjerka prychnęła i niechętnie podbiła kilka druczków, które następnie jej podała
bez słowa. Oprócz biletów otrzymały jeszcze kilkaset złotych zapomogi. Biorąc
pod uwagę, że bochenek chleba na wolnym rynku kosztował wtedy czterdzieści-pięćdziesiąt
złotych, to wsparcie finansowe ze strony państwa było raczej mizerne. Nie
zważając jednak na te niedogodności, kilka godzin później po raz pierwszy od prawie
siedmiu lat wsiadły do pociągu osobowego. Co prawda ich bilety obowiązywały
tylko na czwartą klasę, czyli na wagon bez przedziałów i z twardymi drewnianymi
ławkami, ale tego dnia i tak wydawało im się to luksusem. Razem z nimi jechała
jeszcze duża, obita skórą skrzynia, która towarzyszyła im od 1940 roku. Z
zewnątrz, mimo że mocno już podniszczona, wyglądała nadal dość okazale, w
środku jednak, poza żeliwnym czugunkiem i kilkoma drobiazgami, nic już w niej
prawie nie było. Do Polski Janka jechała w swojej najlepszej bluzce, która na
kołnierzyku miała wyhaftowane drobne kwiatki. W Kazachstanie uchodziłaby za elegancką.
Tutaj okazała się tylko tym, czym była w rzeczywistości- starą znoszoną bluzką
uszytą z prześcieradła. Nawet w wagonie czwartej klasy ich strój znacznie
odstawał od ubioru reszty pasażerów. Basia ukradkiem i z łakomą zazdrością
przyglądała się dziewczynkom w kolorowych wiosennych sukienkach. Janka
natomiast zupełnie nie zwracała na to uwagi, tak była zaaferowana faktem, że
naprawdę wracają wreszcie do domu. W dodatku cały czas bała się, że nie znajdą
mieszkania wuja Stanisława Radomskiego, gdzie chciały się zatrzymać po
przyjeździe do Poznania. Jej matka wciąż powtarzała, że chyba rozpozna bramę
kamienicy, ale nie pamiętała dokładnego adresu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham