W sierpniu 1943 roku w Pieczierysku zjawił się pewnego dnia urzędnik z
selsowietu. Nadszedł czas żniw, a z powodu wojny brakowało robotników.
Najpierw była pogadanka o tym jak wspaniały jest Związek Radziecki,
który dba o wszystkich swoich obywateli zapewniając im pracę, żywiąc ich
i ubierając. Później o tym, że z powodu zdradzieckiej napaści
niemieckiej wszyscy, nawet dzieci, muszą zabrać się do jeszcze bardziej
wytężonej pracy ku chwale ojczyzny. Zgromadzona w klubie młodzież, kwiat
narodu, nie kwapiła się jednak do czynnego udziału w budowaniu
socjalizmu. Ponieważ następnego dnia nikt się dobrowolnie nie stawił w
wyznaczonym miejscu, zdegustowany i rozeźlony przedstawiciel selsowietu
zabrał pomocnika i ruszył od chaty do chaty szukając bumelantów. Janka
sądziła początkowo, że cała sprawa dotyczy tylko młodych Rosjan, ale
następnego dnia urzędnik zjawił się także w ich domu. Widząc, że
nadchodzi, Janka schowała się w oborze, ale niestety na nic się to
zdało. Pani Franciszka próbowała tłumaczyć, że dziewczyna nie może
nigdzie jechać, bo ma młodszą siostrę, którą musi się opiekować.
Urzędnik ze zrozumieniem kiwał głową po czym, tym samym, nie znoszącym
sprzeciwu, tonem, jakiego używał podczas przemowy w klubie oświadczył,
że siostra sobie poradzi.
- Przecież mieszka z Babuszką - wskazał na panią Wigantową, a Jance
kazał od razu się zbierać.
Nie było rady. Spakowała trochę jedzenia, jakąś bieliznę na zmianę i ze
spuszczoną głową ruszyła za urzędnikiem. Kiedy dotarli na placyk przed
selsowietem okazało się, że mimo całego zamieszania uzbierała się ich
tam tylko siódemka, chłopaków i dziewcząt. Nie licząc Janki i dwóch
polskich Żydów, byli to, sami Rosjanie. Wszyscy zastanawiali się, gdzie
ich zabiorą. W końcu okazało się, że kołchoz, do którego jadą oddalony
jest o jakieś sto kilometrów. Nie przysłano jednak po nich żadnej
ciężarówki tylko dwóch Kazachów z wozem drabiniastym zaprzężonym w parę
byków. Początkowo droga upływała im na pogawędkach, śpiewie i żartach,
ale po jakimś czasie wszystkich zaczęła nużyć. Jechali piaszczystą
drogą, a po obu jej stronach rozciągał się tylko bezkresny step. Byki
sunęły wolno i ospale. Widać było, że poruszają się z coraz większym
wysiłkiem, ale stary Kazach nie dawał im ani chwili wytchnienia i wciąż
smagał batem, klnąc przy tym siarczyście. W końcu młodym zrobiło się tak
żal biednych zwierząt, że zsiedli wszyscy z wozu i dalej szli już na
własnych nogach. Po wielu godzinach takiego monotonnego marszu w pełnym
słońcu, wszystkim zaczęło doskwierać pragnienie. Już dawno zużyli swoje
niewielkie zapasy i teraz z niecierpliwością wypatrywali jakiejś osady,
gdzie byłaby studnia pełna zimnej, orzeźwiającej wody. Wokół jednak
nadal nie było niczego poza pustym stepem. Dla ludzi pochodzących z
kraju, gdzie dominującym kolorem krajobrazu jest zieleń, był to widok
równie monotonny, co przygnębiający. Step w Kazachstanie nie kwitł nawet
na wiosnę. W niczym nie przypominał bujnych łąk jakie pamiętała Janka z
wakacji w Polsce. Tam trawa miała wszystkie odcienie zieleni,
poprzetykane czerwonymi, żółtymi, białymi i chabrowymi koralami polnych
kwiatów. Była wysoka i soczysta. Tutaj trawa nie była nigdy zielona.
Raczej żółto-popielata i w dodatku karłowata. Jedynie w nierównomiernych
zagłębieniach tereny, gdzie zbierało się nieco więcej wilgoci wyrastała
wyżej niż na kilkanaście centymetrów. Pojedyncze źdźbła nie były
płaskie i delikatne, bardziej przypominały igły. Spiczaste, ostro
zakończone rurki. Twarde i wytrzymałe, by mogły oprzeć się suszy i
gorącym wiatrom. Ale w ciągu lata, gdy wody nie było prawie w ogóle,
nawet one stawały się kruche i wysuszone. Gdy się po nich chodziło
łamały się i rozpadały z cichym szelestem. Janka zatopiła się w swoich
myślach i wspomnieniach, z których wyrwało ją dopiero radosne zawołanie
jednej z dziewcząt, która wskazywała ręką coś, co zaczęło nagle majaczyć
na horyzoncie. Janka spojrzała w tamtą stronę i aż przetarła oczy nie
mogąc uwierzyć w to, co widzi. Przed nimi rozciągało się w oddali
olbrzymie jezioro i mogłaby przysiąc, że widzi nawet sylwetki łodzi z
białymi żaglami. Zresztą to samo potwierdzali wszyscy jej towarzysze.
Niektórzy nawet zaczęli się zastanawiać jak szybko uda im się dotrzeć do
brzegów jeziora i czy będą musieli je przepłynąć na jednej z tych
łódek. Słysząc te dywagacje, milczący dotąd Kazachowie, wybuchnęli nagle
śmiechem. W końcu jeden z nich odwrócił się i wskazując na jezioro
oświadczył bezceremonialnie:
- Niczego tam nie ma. Niczego. Tylko suchy step.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham