sobota, 12 października 2013

Żniwa

W sierpniu 1943 roku w Pieczierysku zjawił się pewnego dnia urzędnik z selsowietu. Nadszedł czas żniw, a z powodu wojny brakowało robotników. Najpierw była pogadanka o tym jak wspaniały jest Związek Radziecki, który dba o wszystkich swoich obywateli zapewniając im pracę, żywiąc ich i ubierając. Później o tym, że z powodu zdradzieckiej napaści niemieckiej wszyscy, nawet dzieci, muszą zabrać się do jeszcze bardziej wytężonej pracy ku chwale ojczyzny. Zgromadzona w klubie młodzież, kwiat narodu, nie kwapiła się jednak do czynnego udziału w budowaniu socjalizmu. Ponieważ następnego dnia nikt się dobrowolnie nie stawił w wyznaczonym miejscu, zdegustowany i rozeźlony przedstawiciel selsowietu zabrał pomocnika i ruszył od chaty do chaty szukając bumelantów. Janka sądziła początkowo, że cała sprawa dotyczy tylko młodych Rosjan, ale następnego dnia urzędnik zjawił się także w ich domu. Widząc, że nadchodzi, Janka schowała się w oborze, ale niestety na nic się to zdało. Pani Franciszka próbowała tłumaczyć, że dziewczyna nie może nigdzie jechać, bo ma młodszą siostrę, którą musi się opiekować. Urzędnik ze zrozumieniem kiwał głową po czym, tym samym, nie znoszącym sprzeciwu, tonem, jakiego używał podczas przemowy w klubie oświadczył, że siostra sobie poradzi.
- Przecież mieszka z Babuszką - wskazał na panią Wigantową, a Jance kazał od razu się zbierać. Nie było rady. Spakowała trochę jedzenia, jakąś bieliznę na zmianę i ze spuszczoną głową ruszyła za urzędnikiem. Kiedy dotarli na placyk przed selsowietem okazało się, że mimo całego zamieszania uzbierała się ich tam tylko siódemka, chłopaków i dziewcząt. Nie licząc Janki i dwóch polskich Żydów, byli to, sami Rosjanie. Wszyscy zastanawiali się, gdzie ich zabiorą. W końcu okazało się, że kołchoz, do którego jadą oddalony jest o jakieś sto kilometrów. Nie przysłano jednak po nich żadnej ciężarówki tylko dwóch Kazachów z wozem drabiniastym zaprzężonym w parę byków. Początkowo droga upływała im na pogawędkach, śpiewie i żartach, ale po jakimś czasie wszystkich zaczęła nużyć. Jechali piaszczystą drogą, a po obu jej stronach rozciągał się tylko bezkresny step. Byki sunęły wolno i ospale. Widać było, że poruszają się z coraz większym wysiłkiem, ale stary Kazach nie dawał im ani chwili wytchnienia i wciąż smagał batem, klnąc przy tym siarczyście. W końcu młodym zrobiło się tak żal biednych zwierząt, że zsiedli wszyscy z wozu i dalej szli już na własnych nogach. Po wielu godzinach takiego monotonnego marszu w pełnym słońcu, wszystkim zaczęło doskwierać pragnienie. Już dawno zużyli swoje niewielkie zapasy i teraz z niecierpliwością wypatrywali jakiejś osady, gdzie byłaby studnia pełna zimnej, orzeźwiającej wody. Wokół jednak nadal nie było niczego poza pustym stepem. Dla ludzi pochodzących z kraju, gdzie dominującym kolorem krajobrazu jest zieleń, był to widok równie monotonny, co przygnębiający. Step w Kazachstanie nie kwitł nawet na wiosnę. W niczym nie przypominał bujnych łąk jakie pamiętała Janka z wakacji w Polsce. Tam trawa miała wszystkie odcienie zieleni, poprzetykane czerwonymi, żółtymi, białymi i chabrowymi koralami polnych kwiatów. Była wysoka i soczysta. Tutaj trawa nie była nigdy zielona. Raczej żółto-popielata i w dodatku karłowata. Jedynie w nierównomiernych zagłębieniach tereny, gdzie zbierało się nieco więcej wilgoci wyrastała wyżej niż na kilkanaście centymetrów. Pojedyncze źdźbła nie były płaskie i delikatne, bardziej przypominały igły. Spiczaste, ostro zakończone rurki. Twarde i wytrzymałe, by mogły oprzeć się suszy i gorącym wiatrom. Ale w ciągu lata, gdy wody nie było prawie w ogóle, nawet one stawały się kruche i wysuszone. Gdy się po nich chodziło łamały się i rozpadały z cichym szelestem. Janka zatopiła się w swoich myślach i wspomnieniach, z których wyrwało ją dopiero radosne zawołanie jednej z dziewcząt, która wskazywała ręką coś, co zaczęło nagle majaczyć na horyzoncie. Janka spojrzała w tamtą stronę i aż przetarła oczy nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Przed nimi rozciągało się w oddali olbrzymie jezioro i mogłaby przysiąc, że widzi nawet sylwetki łodzi z białymi żaglami. Zresztą to samo potwierdzali wszyscy jej towarzysze. Niektórzy nawet zaczęli się zastanawiać jak szybko uda im się dotrzeć do brzegów jeziora i czy będą musieli je przepłynąć na jednej z tych łódek. Słysząc te dywagacje, milczący dotąd Kazachowie, wybuchnęli nagle śmiechem. W końcu jeden z nich odwrócił się i wskazując na jezioro oświadczył bezceremonialnie:
 - Niczego tam nie ma. Niczego. Tylko suchy step.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham