Przeżuwając suchy chleb, który dostali na kolację, Janka spoglądała na
swoje zmizerowane kończyny. Były obolałe i całe pokryte czerwonymi
pręgami zadrapań. Na wnętrzach dłoni miała bąble i odciski od wideł. Po
wielu godzinach na słońcu, paliła ją spalona twarz i ramiona, a mięśnie
i poranione nogi bolały przy najmniejszym ruchu. Miała ze sobą co
prawda zrobione na drutach łapcie, ale na niewiele się ona zdały podczas
drogi, a na ściernisku szybko by się podarły, więc teraz zakładała je
tylko na noc, aby trochę ogrzać stopy. Chciało jej się płakać, ale była
tak zmęczona, że zdążyła zasnąć zanim łzy napłynęły jej do oczu.
Następnego dnia, nikt z nich już nawet nie próbował wyrobić wyznaczonej
normy, a co sprytniejsi, chowając się przed wzrokiem brygadzisty,
odpoczywali opierając się na widłach albo w cieniu pod wozem. Do
wieczora jednak wszyscy byli znowu skonani. Wtedy po raz pierwszy ktoś
rzucił, żeby dać stąd nogę i wrócić do domu. Pomysł wydawał się na
początku absurdalny, ale po jakimś czasie myśl o ucieczce stała się
niemal obsesją. Aż pewnego wieczora, gdy siedzieli wszyscy nad
czygunkiem zupy, Katia, najstarsza z nich, stwierdziła, że należy ją
wreszcie wprowadzić w życie. Uznała, że ich wkład w budowę państwa
socjalistycznego jest już dostateczny i zrobili więcej niż niejeden
komsomolec, a teraz trzeba wiać i basta. Każdy musiał się zdeklarować
czy ucieka, a ci którzy postanowiliby zostać, mieli przysiąc, że nikogo
nie wydadzą. Nikt jednak zostawać nie zamierzał. Plan był dość prosty.
Następnego ranka, schowali cały chleb jaki im przydzielono. A gdy
przyszło zaprzęgać byki, ociągali się tak długo aż wszyscy starsi
Kazachowie pojechali w pole. Gdy było już w miarę bezpiecznie, na
umówiony znak, wszyscy dezerterzy puścili się pędem w step, żeby jak
najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku brygadzisty. Przez jakiś
czas biegli w obawie, że ktoś będzie ich ścigał. Wkrótce jednak żadne z
nich nie mogło już złapać oddechu, więc zatrzymali się i ukryli w jakimś
zagłębieniu terenu. A upewniwszy się, że nikt nie podąża ich śladem,
postanowili coś zjeść i chwilę odpocząć. Później Katia zarządziła
wymarsz w dalszą drogę, a ponieważ była już ich niekwestionowanym
przywódcą, nikt nie oponował. Powietrze na stepie jest tak przejrzyste,
że widać wszystko na odległość wielu kilometrów. Łatwo przez to zgubić
orientację. Patrząc na domy i kominy, z których wyraźnie unoszą się
smużki dymu, łatwo ulec złudzeniu, że osada znajduje się tuż tuż.
Zaledwie kilkanaście minut marszu, ot krótki spacer. Gdy tymczasem jest
ona oddalona o wiele kilometrów. Wiedzieli tylko, że muszą zmierzać na
północ. Ale ponieważ nikt oczywiście nie miał kompasu, musieli zdać się
na swój instynkt. Szli cały dzień, ale niestety niebo było zachmurzone,
nie mogli więc nawet po ruchu słońca stwierdzić, ani która jest godzina
ani czy wybrali właściwy kierunek. Teraz jednak nie było już wyjścia, bo
powrót do kazachskiego aułu nie wchodził w grę. Gdy zrobiło się już
prawie całkiem ciemno, natrafili na niewielką wioskę. Chociaż byli
bardzo głodni, po krótkiej naradzie doszli do wniosku, że ujawnianie się
jest jednak zbyt niebezpieczne. Po kryjomu, więc nabrali tylko wody ze
studni. Noc spędzili przy drodze, przytuleni do siebie, żeby trochę się
ogrzać. Na niewiele się to jednak zdało i byli zmuszeni wstać jeszcze
przed świtem z powodu przejmującego zimna. Janka była cała skostniała i
zmęczona prawie tak samo jak po pracy na polu, ale i tak cieszyła się,
że dołączyła do grupy uciekinierów.
Po kilku kolejnych godzinach marszu znowu zbliżyli się do jakiejś osady i
tym razem postanowili jednak zdobyć coś do jedzenia. Janka przypomniała
sobie, że ma jeszcze ze sobą trochę herbaty. Ponieważ bez żadnego
naczynia i możliwości zagotowania wody, był to dla nich i tak produkt
zupełnie bezużyteczny postanowili wymienić go na coś do jedzenia. W
obstawie dwójki najodważniejszych chłopaków, Janka ruszyła do wioski.
Reszta ukryła się w pobliżu i z niecierpliwością czekała na ich powrót.
Co prawda nikt ich nie zatrzymał, ani nawet specjalnie nie wypytywał, co
tu robią, ale na gościnę i pomoc też nie było co liczyć. Chleba i
kawałka sera, który otrzymali w zamian za herbatę, starczyło tylko na
to, żeby zagłuszyć największy głód. Próbowali znaleźć coś do jedzenia po
drodze, ale późnym latem step ma niewiele do zaoferowania. Wszędzie
tylko wysuszona trawa i nic więcej. Szli cały kolejny dzień, coraz
bardziej głodni i zmęczeni. Najpierw Jance wydawało się, że nie może
myśleć o niczym innym poza jedzeniem i piciem. Później myślała o tym jak
bardzo jest zmęczona i chce odpocząć. A gdy zapadł zmrok, a oni szli
nadal, przestała myśleć w ogóle. Jej nogi posuwały się w dość powolnym,
miarowym tempie, ale miała wrażenie, że dzieje się to mimowolnie,
zupełnie bez udziału jej świadomości. Nie rozmawiali ze sobą już od
wielu godzin. Aż nagle Janka spostrzegła, że idzie obok wozu
zaprzęgniętego w byki. Przez chwilę myślała, że to znowu złudzenie, ale
dotknęła wozu i poczuła pod palcami szorstką powierzchnię drewna.
Musiała przez jakiś czas spać podczas marszu, bo nie zauważyła nawet
kiedy zbliżyli się do wozu, zmierzającego w tę samą stronę, co oni.
Dopiero teraz usłyszała woźnicę pytającego skąd się tu wzięli. Ktoś
rzucił dość lakonicznie, że wracają ze żniw, co po części było przecież
prawdą, a mężczyzna o nic więcej już nie pytał. Nie pozwolił im usiąść
na wozie, bo jego woły były zbyt zmęczone, by uciągnąć taki ciężar, ale
mogli chwycić się drewnianej burty, co już znacznie pomagało w marszu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham