poniedziałek, 19 maja 2014

Opowieść o łagrze



To była długa opowieść. Czasem nieskładna i pozbawiona chronologicznego porządku, a na pewno pełna cierpienia i łez. Regina zaczęła od tego, jak zaraz po wydaniu wyroku, zabrali wszystkich więźniów do Pawłodaru, gdzie dalsze dni spędzili w miejscowym areszcie. Później zapakowali ich na ciężarówki i powieźli w nieznane. Ponieważ nie było wtedy jeszcze mostu na Irtyszu, ciężarówki jechały okrężną trasą, przez Tatarsk, Omsk i Pietropawłowsk, a następnie ostro na południe przez Kokczetaw i Akmolińsk. Wysadzili ich dopiero na stacji Karaganda. Następnie przeprawili promem przez rzekę i podzielili na mniejsze grupy. Część zabrali ciężarówkami. Pani Ziuta trafiła do obozu w Bułat-Mongolii, na południe od Jeziora Bajkał. Regina i Zofia były w grupie, której kazano iść pieszkom do, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów, obozu Dudzinka. Ustawiono ich trójkami, a dowódca kordonu zapowiedział głośnym okrzykiem:
- Krok w lewo lub w prawo uważany będzie za próbę ucieczki. Strzelamy bez uprzedzenia. Marsz!
Z powodu niedawnych roztopów długa kolumna, otoczona strażnikami z bronią gotową do strzału, brnęła w błocie po kostki. Kiedy dotarli do obozu, na wysokiej bramie przywitał ich napis: "Praca jest w Związku Sowieckim kwestią Godności, Chwały, Dumy i Braterstwa!". Zaraz za nią rozciągał się obszerny plac, na którym nowoprzybyli zostali policzeni i podzieleni według trudosposobnosti, czyli przydatności do pracy. Teraz jeszcze widoczne były między nimi różnice wieku i fizjonomii. Niektóre kobiety ubrane były dość schludnie, niektórzy mężczyźni mieli tylko lekki zarost i krótko przystrzyżone włosy. Ale w niedługim czasie wszyscy mieli stać się bezkształtną masą, tak samo wychudzonych, wycieńczonych i apatycznych istot, dla których jedyną myślą jest ta, by przeżyć kolejny dzień. Po miesiącu, czy dwóch pracy w obozie ludzie jeszcze myślą o końcu wyroku. Ile zostało miesięcy, lat do odzyskania upragnionej wolności. Ale po jakimś czasie nawet samo pojęcie wolności staje się tak odległe, że przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczy się tylko dzień dzisiejszy, który trzeba przetrwać i dzień następny, do którego trzeba dożyć. I w tych najprostszych czynnościach zamyka się niewielkie koło życia każdego łagiernika, a najbardziej prawdopodobne jest to, że przerwie je dopiero śmierć. Więźniowie byli bowiem jedynie trybikami wielkiej machiny Gułagu, a ich jedynym zadaniem było wykonanie wszechobecnego planu produkcyjnego.     
Baraki, do których zaprowadzono nowoprzybyłych po selekcji,  były dość duże, zbudowane z grubych drewnianych pali. W środku, po obu stronach, ciągnęły się piętrowe prycze, a tuż przy wejściu stał mały żeliwny piecyk. W jednym baraku mieszkało czasem nawet czterystu ludzi.
Najgorsze były pierwsze tygodnie w obozie. Regina opowiadała jak każdej nocy bała się, że wszystko jej ukradną, bo w Dudzince osadzonych było dużo złodziejek i kobiet, które trafiły tam za pospolite przestępstwa. Polek znajdowało się tam bardzo mało. W ich baraku były z Zofią same. Choć wcześniej często miewały odmienne zdanie na różne sprawy, co doprowadzało do licznych sprzeczek, teraz wspólny los zbliżył je bardzo do siebie.
Miały na tyle szczęścia, że w obozie, do którego trafiły zajmowano się przede wszystkim hodowlą roślin i zwierząt. Więźniowie sadzili pomidory, marchew, buraki i kapustę. A w oborach hodowali świnie i owce. Dzięki temu zawsze łatwiej było znaleźć coś do jedzenia. Ukraść albo wymienić.
Nieco lżejsza praca i dyscyplina sprawiały, że było to także miejsce, do którego wysyłano chorych więźniów z innych obozów na "rekonwalescencję". Przeważnie dotyczyło to tych młodych i silnych, którzy mieli jeszcze szansę dojść do siebie, aby po kilku tygodniach wrócić do katorżniczej pracy w kopalni czy przy wyrębie lasu. Pewnego dnia, grupa takich "kuracjuszy", przyjechała z pobliskiej kopalni siarki, do której prawdopodobnie trafił wujek Józef. Zofia, gdy tylko się o tym dowiedziała, pobiegła pytać czy ktoś nie zna jej męża. Chodziła między nimi i łapiąc za rękawy kufajek, każdemu zadawała to samo pytanie:
- Znacie Józefa Nietupskiego, Polaka? Znacie?
Aż w końcu znalazł się jakiś młody Rosjanin, który jej odpowiedział.
- Da. Był taki jeden. Starszy. Ale on już dochodiaga. Długo nie pożyje.
Zofia była zdruzgotana. Regina próbowała ją jeszcze pocieszać, ale obie zdawały sobie sprawę, że nie ma już nadziei. Dochodiaga to pojęcie, którym w gułagu określano kogoś dochodzącego do kresu swoich sił, a więc człowieka na skraju wycieńczenia bądź śmierci głodowej. Było to zazwyczaj ostatnie stadium więziennych męczarni. Tym, którzy znaleźli się w takim stanie, rzadko udawało się przeżyć i wrócić do pełni sił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham