Wczesną
zimą Janka wybrała się do Pieczieryska, bo ktoś powiadomił ją, że na poczcie
czeka tam na nią list. Wybrała dzień, gdy mróz był stosunkowo mały, gdyż miała
do przejścia kilkanaście kilometrów. Droga wiodła teraz wprost przez
zamarzniętą rzekę i łęgi. Śnieg chrzęścił pod stopami, a słońce odbijało się w
jego kryształkach sprawiając wrażenie, jakby ktoś rozrzucił wokół kolorowe
szkiełka.
List
napisała Lutka Kaliszowa z Białegostoku. Miasto zostało wyzwolone już pod
koniec lipca i teraz sowieci wprowadzali nowy ład i ludową demokrację. To czego
kuzynka w liście nie napisała, łatwo było sobie wyobrazić patrząc wokół. Lutka
prosiła ich o jakieś wiadomości, bo dawno już nie dawali znaku życia. Janka
przeczytała list, ale bała się odpisać. Nie wiedziała jak zawiadomić ich o
śmierci cioci Zosi i wuja Józefa.
Noc
spędziła u pani Sokólskiej, która także była dalszą krewną Zofii Nietupskiej,
wywiezioną tym samym transportem z Białegostoku. Janka dowiedziała się także z
przypadkowej rozmowy, że Andriej, syn Amfisy, został powołany do wojska zaraz
po wybuchu wojny z Niemcami i zginął an froncie, a jego żona wróciła do domu rodziców w
Żelezince. Ta wiadomość bardzo ją zasmuciła. Do Irtyszyska Janka wracała z
ciężkim sercem. W dodatku gdy na dworze poszarzało, zaczęła się nerwowo
rozglądać czy gdzieś w pobliżu nie widać sylwetki wygłodniałego wilka. Nieraz
słyszała opowieści sąsiadów o porwanych owcach albo zagryzionych psach. Sama
nigdy nie widziała wołka, jak mawiali
miejscowi, ale na każdy nieznany szelest drżała i nerwowo przyspieszała kroku.
Tym
razem, choć z duszą na ramieniu, ale udało jej się dotrzeć do domu. Odetchnęła
z ulgą, gdy znalazła się wreszcie w bezpiecznym kręgu wątłych świateł i dymu
unoszącego się z kominów, ukrytych pod śniegiem chałup. Był to widok, który
zawsze napawał ją otuchą.
***
W marcu skończył się przydziałowy opał, który
Marusia, jako urzędniczka państwowa, otrzymała z selsowietu, a używany do
gotowania kiziak, nie wystarczał by ogrzać dom. Poprosiła więc Jankę o pomoc
zbieraniu chrustu. W zimie było to nie lada wyzwanie. Ubrały się tak ciepło jak
tylko mogły. Janka miała na sobie starą kufajkę, pimy i brezentowe spodnie, a
pod nimi jeszcze grube wełniane pończochy. Na dłonie nałożyła dwie pary
rękawiczek. W środku wełniane, a na zewnątrz wielkie rękawice z krowiego futra,
które nie przepuszczały wilgoci. Marusia pożyczyła od kogoś byka,
zaprzęgniętego w sanie i o świcie były gotowe, by wyruszyć. Po jakichś
dziesięciu kilometrach marszu wzdłuż brzegu, znalazły miejsce, gdzie latem
tworzyła się niewielka wyspa, którą opływały leniwie wody Irtysza. Teraz w tym
miejscu, spod śniegu wystawały tylko długie gałęzie tału. To było odpowiednie miejsce. Początkowo chciały zostawić
byka, wraz z saniami na szczycie wysokiej skarpy. Po chwili jednak doszły do
wniosku, że wynoszenie chrustu pod górę zajmie im zbyt wiele czasu. Sprowadziły
więc swój mały zaprzęg w dół i po zamarzniętej tafli rzeki doszły do miejsca,
gdzie rosły krzaki. Łamanie i wycinanie zmarzniętych gałęzi małą siekierką
zajęło im kilka godzin. Gdy wreszcie skończyły i umocowały wszystko na saniach
okazało się, że powrót na górę będzie znacznie trudniejszy niż sądziły. Mimo
ich pomocy, wół zapadał się w śniegu i ciągle zsuwał ze stromego zbocza. Po
niemal godzinie takiej mozolnej wspinaczki udało im się jednak dotrzeć do
szczytu. Biedne zwierzę ostatnie metry pokonało na kolanach, wyciągane za rogi,
przez zdeterminowaną Jankę. Gdy cała trójka znalazła się wreszcie na górze,
wszyscy sapali ze zmęczenia. Do miasta wracały już przy blasku księżyca.
Marusia przez całą drogę śpiewała wesołe piosenki, żeby dodać im otuchy, a gdy
Janka napomknęła coś o wilkach odparła z udawaną nonszalancją, że wygłodniałe
wilki z pewnością rzucą się najpierw na byka, a one w tym czasie uciekną.
Dopiero później, gdy już siedziały w chacie, przyznała się Jance, że sama też
miała niezłego stracha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham