czwartek, 14 marca 2013

Wędkowanie

Poza zapewnieniem sobie schronienia i miejsca do spania, najbardziej elementarnym warunkiem przetrwania na zesłaniu było zdobycie jedzenia. Przez pierwszych kilka miesięcy nie było to jeszcze trudne. Rosjanie chętnie wymieniali część swoich zapasów na nową garderobę, zegarki, czy biżuterię. A wkrótce po ich przybyciu, do Pieczieryska zaczęły przychodzić również paczki żywnościowe z Polski. Zofia i Regina także napisały listy do swoich rodzin i po kilku tygodniach przyszła do nich pierwsza zapieczętowana przesyłka z Białegostoku. W środku znaleźli mąkę, kaszę, cukier i trochę słoniny. Wszystkie listy z Polski były skrupulatnie cenzurowane, a paczki przeglądane, ale ku ich zdumieniu, za każdym razem gdy w środku znajdował się przekaz pieniężny jego wartość zgadzała się co do rubla. Przez kolejny rok, otrzymywali taką pomoc dość regularnie i dzięki temu na początku mogli się cieszyć nawet trzema posiłkami dziennie. Na śniadanie i kolację każdemu przysługiwał kubek mleka i kawałek chleba. Mleko kupowali od sąsiadki, która niedaleko domu miała bardzo głęboką ziemiankę. Była to właściwie szeroka studnia, do której schodziło się po bardzo wysokiej drabinie. Pod koniec zimy całe wnętrze wyłożono bryłami zlodowaciałego śniegu i przysypano słomą, dzięki czemu aż do końca lata utrzymywała się tam niską temperaturę. Wynoszone stamtąd mleko było zimne i orzeźwiające nawet podczas największych upałów. Na obiad zazwyczaj serwowano cienką zupę albo ziemniaki ze śmietaną. Latem, na pobliskim targu można było dostać trochę warzyw, głównie marchew, buraki i kapustę. Były też pieczarki, które dzieciaki chodziły zbierać w starych, rozwalających się chałupach. W niektórych miejscach na stepie rosły też dziko szczaw, cebula i czosnek stepowy, a w okolicy małych zagajników nad Irtyszem, tzw okołków, można było znaleźć dzikie poziomki, jagody i jeżyny. Było to ich najważniejsze źródło witamin chroniących przed szkorbutem i innymi dolegliwościami. Szczególnym dobrodziejstwem okazało się jednak sąsiedztwo rzeki. W Irtyszu aż roiło się od najrozmaitszych ryb, które mogły stać się najbardziej pożywnym dodatkiem do ich jadłospisu. Wujek Józef wystrugał więc długą wędkę i niemal codziennie rano zabierał niewielkie wiaderko i szedł na ryby. Mimo swojego wrodzonego roztargnienia i flegmatyzmu, który tak często wypominała mu żona, Józef Nietupski okazał się jednak świetnym wędkarzem. Co jakiś czas podrywał wędkę gwałtownie w górę i na brzegu lądowała kolejna mała rybka. Janka, która czasem mu towarzyszyła, nie miała do tego monotonnego zajęcia tyle cierpliwości. Przez jakiś czas wpatrywała się w podskakujący na wodzie spławik, zrobiony z kawałka suchego drewna, ale dość szybko przestawała myśleć o pływających pod powierzchnią rybach, a wracała pamięcią do różnych przyjemnych wspomnień sprzed wojny. Kiedy wiaderko zapełniło się przynajmniej do połowy, wujek bez słowa podnosił się i ruszał w kierunku wsi. Zazwyczaj taki połów ograniczał się do kilkunastu niewielkich rybek: płoci, karasi i ścierladzi, które wyglądały jak małe rekinki. Nie miały łusek ani ości tylko chropowatą skórę i cienki, kruchy kręgosłupek. To właśnie one najczęściej, ułożone w równych rządkach, piekły się wieczorem na rozgrzanej blasze. A kiedy już były dostatecznie przyrumieniły Regina albo ciocia Zosia wyjmowały je z pieca i sprawiedliwie rozdzielały wszystkim odpowiednie porcje. Rybki były chrupiące i nawet bez żadnych przypraw smakowały znakomicie. A ich ości były zazwyczaj tak delikatne, że można je było zjadać w całości. Czasami oprócz tej drobnicy trafiała się też jakaś większa sztuka. Irtysz pełen był tłustych okoni i jesiotrów o spiczastych nosach. A także szczupaków z ostrymi zębami i olbrzymich, podobnych do polskich sumów nalimów, które miały potężne, pasiaste cielska dochodzące nawet do półtora metra długości. Gdy wujek wracał do domu z taką zdobyczą szykowano prawdziwą ucztę, bo oprócz pożywnych filetów, pozostawało jeszcze na tyle dużo mięsa i innych resztek, by ugotować zupę rybną. Co prawda bez przypraw i rodzynek, ale za to tłustą i pożywną. Miejscowi nazywali ją ucha i także bardzo sobie chwalili. Janka nigdy wcześniej nie oprawiała ryby, ale dzięki wskazówkom wujka szybko nabrała wprawy w tym zajęciu. Każdą większą sztukę należało oskrobać z łusek, dobrze opłukać z rzecznego mułu, a później długim nożem rozciąć od ogona aż do głowy i wyciągnąć wnętrzności. Któregoś razu, gdy Janka rozpłatała pokaźnego szczupaka, ku swojemu wielkiemu zdumieniu znalazła w środku mniejszą rybkę, którą nieszczęśnik najwyraźniej połknął w całości krótko przed własną śmiercią. 
- Zobacz jaki był z niego łakomczuch - zaczął się śmiać wujek, widząc jej zdziwienie - właśnie spałaszował spory obiad, ale na naszego robaka i tak się skusił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham