piątek, 31 maja 2013

Wyprawa po tał

Pewnego dnia, gdy mróz nieco zelżał pojawił się Piecia z propozycją nowej przygody. 
- No malczuszki, diewuszki, dawaj pajdjom na tał. 
Wiedziały już, że tał to cienkie gałązki krzewów, które zbierano na opał. Ale skąd Piecia chciał je teraz wziąć, gdy wszystko znajdowało się pod grubą warstwa śniegu? Po owinięciu się w liczne warstwy szali, chust i grubych skarpet były gotowe do wyjścia. Razem z grupką podrostków z sąsiedztwa poszli wcześnie rano nad rzekę, gdzie wiatr odsłonił spod śniegu kępy niewysokich krzewów. Niewielką siekierką wyrąbywali gałęzie i układali je w duże wiązki, przewiązane sznurkiem. Gdy mieli ich już dostatecznie dużo, każdy zabierał pęk i ruszał w kierunku wioski. Ponieważ gałęzie były zbyt długie, by nieść je w rękach, należało opierając grubsze końce na ramieniu, ciągnąć resztę za sobą. Zanim doszli z powrotem do domu Janka była już nieźle zmęczona, ale i dumna z tego, że zebrała prawie tyle samo chrustu co Piecia, mimo że był od niej prawie o głowę wyższy i dużo silniejszy. Rąbiąc później drewno na opał, Janka przypomniała sobie jak, w Białymstoku wujek Józef, uczył ją piłować grube polana. Nie pozwalał jej wtedy rąbać większych kawałków siekierą, bo uważał, że to za ciężka i zbyt niebezpieczna praca dla dziewczynki. Teraz Janka mogła już tylko z rozrzewnieniem wspominać tę jego troskę, bo tutaj szybko musiała się nie tylko nauczyć rąbać siekierą, ale i dźwigać ciężkie polana. Chociaż i tak najgorsze było noszenie wody z rzeki. Teraz na szczęście nie musiała tego robić tak często, bo zamiast wody z rzeki topili śnieg, którego było wszędzie wokół pod dostatkiem. Kłopot z noszeniem wody polegał głównie na tym, że cała wieś leżała na bardzo wysokim brzegu. Żeby dostać się do wody trzeba było albo schodzić śliską, stromą skarpą albo chodzić daleko do położonych niżej mniejszych strumyków. Na początku nosiła po jednym wiadrze, ale później ktoś jej pokazał jak zrobić z długiego kija koromysło. Zakładało się ten drąg na kark, a na każdym jego końcu zawieszało wiadro z wodą. Cała trudność polegała na tym, aby podczas marszu wprawić oba wiadra w ruch przeciwstawny do ruchu ciała, tak, aby zbytnio się nie przechylały i żeby wody z nich nie chlapała. Dodatkowo w obu wiadrach musiało być ciągle tyle samo wody, bo inaczej, człowiek przechylał się na jedną stronę jak ramię wagi i znowu wszystko się wylewało. Z początku taki wyczyn jak pokonanie odcinka między rzeką a wsią wydawał jej się zupełnie nierealny. Więc gdy w końcu wpadła w odpowiedni rytm i udało jej się donieść do domu niemal całą zawartość obu wiader, była z siebie niezwykle dumna. Ale czasami patrzyła na swoje dłonie pokryte bąblami i odciskami i zastanawiała się czy naprawdę należą do niej. Przypominała sobie różne rzeczy, które robiła w Polsce i te wspomnienia wydawały jej się tak odległe, że aż nierealne. Czy to możliwe, że nadal była tą samą dziewczynką, która siedząc na huśtawce w ogrodzie marzyła o dalekich podróżach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham