niedziela, 2 lutego 2014

Dobrzy ludzie



Gdyby nie pomoc innych ludzi, prawdopodobnie w końcu jednak umarłyby z głodu.
Na szczęście los znowu się do nich uśmiechnął. Pewnego dnia Janka otrzymała sporą paczkę, na której oprócz rosyjskich pieczęci, znajdowały się też takie, których nie potrafiła w żaden sposób odczytać. Nie widziała tam jakichkolwiek liter, tylko dziwaczne esy floresy, które jednak wyraźnie układały się w słowa i wersy. Dopiero, gdy odnalazła nadawcę, wszystko stało się jasne. Kazimierz Rybicki, mąż kuzynki Reginy i do niedawna więzień łagru na Dalekiej Północy. Po amnestii, jak tysiące innych osadzonych Polaków, dostał się do armii generała Andersa. Szukał ich od dawna, ale aż do momentu ewakuacji nie znalazł żadnego śladu. Dopiero, gdy był już w Iranie natrafił na znajome nazwisko na jednej z list Czerwonego Krzyża. Od tej pory, gdy tylko mógł, wysyłał im paczki.
Janka wprost nie mogła uwierzyć, gdy dostała pierwszą z nich. Oglądała ją jak największy skarb. Przyniósł ją im do domu polski Żyd, Libkis. Należał do Związku Patriotów Polskich i miał organizować wsparcie dla zesłańców, ale nigdy wcześniej nie interesował się losem Janki i Basi. Wręczając dziewczynie pakunek, powiedział tylko:
- Masz tu paczkę. Odpisz.
Była tak podekscytowana, że w pierwszej chwili nie zastanawiała się nawet w jaki sposób przesyłka znalazła się w jego posiadaniu. Później dowiedziała się, że wuj Rybicki wysłał im takich paczek kilkanaście. Otrzymały tylko trzy, zawsze przyniesione przez Libkisa. Nigdy nie dowiedziały się, co stało się z pozostałymi, a wiedziały, że poczta w Związku Sowieckim chociaż cenzurowana i powolna, była jednak instytucją dość skrupulatną i rzadko zdarzało się, że paczki ginęły. Tym niemniej to, co otrzymały i tak było dla nich wielką pomocą. Słonina, herbata, którą mogły wymienić po dobrej cenie, trochę kaszy i konserw oraz kilkanaście niewielkich kawałków mydła, czyli towaru na Syberii niemal całkowicie niedostępnego. Większość ludzi do prania używało gotowanego węgla, czyli ługu. Natomiast mycie ciała w ogóle nie było zbyt popularne. Mydło było więc produktem absolutnie luksusowym.
Odkąd wyjechała pani Franciszka Wigantowa dziewczynki były zdane same na siebie. Marusia Frałowa dzieliła się z nimi opałem, pozwalała im u siebie mieszkać i korzystać z kuchni, ale ich nie karmiła, więc Janka sama musiała starać się o jakieś jedzenie. Raz czy dwa razy udało jej się kupić rybę – wielkiego nalima, wyciągniętego z przerębli. Ugotowała z niego uchę, cienką zupę z ziemniakami. Wkładając kawałki ryby do garnka przypomniała sobie pyszne śledzie w śmietanie i smażone karpie, które mama przygotowywała na Wigilię. Gałązka rozmarynu i chrupiąca skórka, polana sokiem z cytryny, a pod nią delikatne i soczyste mięso. Palce lizać. Ale to jedynie wspomnienie. Tutaj wszystko można było tylko gotować. Tłuszcz był zbyt cenny, żeby marnować go na smażenie. Żeby zrobić zupę, do wielkiego garnka nalewało się wody i wrzucało odrobinę warzyw. A jak się trafiło, to kawałek ryby lub mięsa. O ziołach czy przyprawach innych niż sól, oczywiście nie było mowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham