Poza zapewnieniem sobie schronienia i miejsca do spania, najbardziej
elementarnym warunkiem przetrwania na zesłaniu było zdobycie jedzenia.
Przez pierwszych kilka miesięcy nie było to jeszcze trudne. Rosjanie
chętnie wymieniali część swoich zapasów na nową garderobę, zegarki, czy
biżuterię. A wkrótce po ich przybyciu, do Pieczieryska zaczęły
przychodzić również paczki żywnościowe z Polski. Zofia i Regina także
napisały listy do swoich rodzin i po kilku tygodniach przyszła do nich
pierwsza zapieczętowana przesyłka z Białegostoku. W środku znaleźli
mąkę, kaszę, cukier i trochę słoniny. Wszystkie listy z Polski były
skrupulatnie cenzurowane, a paczki przeglądane, ale ku ich zdumieniu, za
każdym razem gdy w środku znajdował się przekaz pieniężny jego wartość
zgadzała się co do rubla. Przez kolejny rok, otrzymywali taką pomoc dość
regularnie i dzięki temu na początku mogli się cieszyć nawet trzema
posiłkami dziennie. Na śniadanie i kolację każdemu przysługiwał kubek
mleka i kawałek chleba. Mleko kupowali od sąsiadki, która niedaleko domu
miała bardzo głęboką ziemiankę. Była to właściwie szeroka studnia, do
której schodziło się po bardzo wysokiej drabinie. Pod koniec zimy całe
wnętrze wyłożono bryłami zlodowaciałego śniegu i przysypano słomą,
dzięki czemu aż do końca lata utrzymywała się tam niską temperaturę.
Wynoszone stamtąd mleko było zimne i orzeźwiające nawet podczas
największych upałów. Na obiad zazwyczaj serwowano cienką zupę albo
ziemniaki ze śmietaną. Latem, na pobliskim targu można było dostać
trochę warzyw, głównie marchew, buraki i kapustę. Były też pieczarki,
które dzieciaki chodziły zbierać w starych, rozwalających się chałupach.
W niektórych miejscach na stepie rosły też dziko szczaw, cebula i
czosnek stepowy, a w okolicy małych zagajników nad Irtyszem, tzw
okołków, można było znaleźć dzikie poziomki, jagody i jeżyny. Było to
ich najważniejsze źródło witamin chroniących przed szkorbutem i innymi
dolegliwościami. Szczególnym dobrodziejstwem okazało się jednak
sąsiedztwo rzeki. W Irtyszu aż roiło się od najrozmaitszych ryb, które
mogły stać się najbardziej pożywnym dodatkiem do ich jadłospisu. Wujek
Józef wystrugał więc długą wędkę i niemal codziennie rano zabierał
niewielkie wiaderko i szedł na ryby. Mimo swojego wrodzonego
roztargnienia i flegmatyzmu, który tak często wypominała mu żona, Józef
Nietupski okazał się jednak świetnym wędkarzem. Co jakiś czas podrywał
wędkę gwałtownie w górę i na brzegu lądowała kolejna mała rybka. Janka,
która czasem mu towarzyszyła, nie miała do tego monotonnego zajęcia tyle
cierpliwości. Przez jakiś czas wpatrywała się w podskakujący na wodzie
spławik, zrobiony z kawałka suchego drewna, ale dość szybko przestawała
myśleć o pływających pod powierzchnią rybach, a wracała pamięcią do
różnych przyjemnych wspomnień sprzed wojny.
Kiedy wiaderko zapełniło się przynajmniej do połowy, wujek bez słowa
podnosił się i ruszał w kierunku wsi.
Zazwyczaj taki połów ograniczał się do kilkunastu niewielkich rybek:
płoci, karasi i ścierladzi, które wyglądały jak małe rekinki. Nie miały
łusek ani ości tylko chropowatą skórę i cienki, kruchy kręgosłupek. To
właśnie one najczęściej, ułożone w równych rządkach, piekły się
wieczorem na rozgrzanej blasze. A kiedy już były dostatecznie
przyrumieniły Regina albo ciocia Zosia wyjmowały je z pieca i
sprawiedliwie rozdzielały wszystkim odpowiednie porcje. Rybki były
chrupiące i nawet bez żadnych przypraw smakowały znakomicie. A ich ości
były zazwyczaj tak delikatne, że można je było zjadać w całości. Czasami
oprócz tej drobnicy trafiała się też jakaś większa sztuka. Irtysz
pełen był tłustych okoni i jesiotrów o spiczastych nosach. A także
szczupaków z ostrymi zębami i olbrzymich, podobnych do polskich sumów
nalimów, które miały potężne, pasiaste cielska dochodzące nawet do
półtora metra długości. Gdy wujek wracał do domu z taką zdobyczą
szykowano prawdziwą ucztę, bo oprócz pożywnych filetów, pozostawało
jeszcze na tyle dużo mięsa i innych resztek, by ugotować zupę rybną. Co
prawda bez przypraw i rodzynek, ale za to tłustą i pożywną. Miejscowi
nazywali ją ucha i także bardzo sobie chwalili.
Janka nigdy wcześniej nie oprawiała ryby, ale dzięki wskazówkom wujka
szybko nabrała wprawy w tym zajęciu. Każdą większą sztukę należało
oskrobać z łusek, dobrze opłukać z rzecznego mułu, a później długim
nożem rozciąć od ogona aż do głowy i wyciągnąć wnętrzności. Któregoś
razu, gdy Janka rozpłatała pokaźnego szczupaka, ku swojemu wielkiemu
zdumieniu znalazła w środku mniejszą rybkę, którą nieszczęśnik
najwyraźniej połknął w całości krótko przed własną śmiercią.
- Zobacz jaki był z niego łakomczuch - zaczął się śmiać wujek, widząc
jej zdziwienie - właśnie spałaszował spory obiad, ale na naszego robaka i
tak się skusił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham