Po
krótkiej jesieni, szybko nastała mroźna zima, a wraz z nią potworne mrozy i
burze śnieżne, które czasami na kilka dni, paraliżowały życie w całej osadzie. Burany, jak nazywali je miejscowi,
nadchodziły gwałtownie i uderzały z taką siłą, że wydawało się, że zniszczą
wszystko na swojej drodze. Najpierw potężna chmura gdzieś w oddali przysłaniała
horyzont, a później ta ściana ciemności zbliżała się, z impetem waliła i
zasypywała wszystko szalejącym śniegiem. Janka nigdy wcześniej czegoś takiego
nie widziała. To nie były pojedyncze, wirujące na wietrze płatki śniegu, ale
zbita, zimna masa, która porywała wszystko niczym pędząca lawina. Człowiek,
który znalazł się nieopatrznie w centrum tego żywiołu, momentalnie tracił
orientację. Zdarzało się, że ludzie zamarzali kilka kroków od progu własnego
domu, nie wiedząc zupełnie gdzie się znajdują. Dlatego też, gdy na zewnątrz
szalał buran, nawet potrzeby fizjologiczne załatwiano wewnątrz chaty, a wodę do
mycia i gotowania wytapiano ze śniegu zgarniętego na progu. Drzwi we wszystkich
chałupach otwierały się do wewnątrz, aby zaspy po buranie nie zablokowały wyjścia.
A i tak zdarzało się, że nieraz ludzie musieli wychodzić przez okno, bo za
drzwiami mieli śnieżną ścianę. Zresztą śnieg, jak piasek, przemieszczany
wiatrem po stepie to w jednym miejscu tworzył wysokie hałdy, to znów gdzie
indziej odsłaniał nagą, spękaną od mrozu ziemię. Gdy tak siedzieli w zamknięciu
przez kilka dni, Janka wyobrażała sobie czasami, że wylądowali na bezludnej
wyspie, otoczonej zewsząd wodami oceanu albo, że śnieg zasypał cały świat i w
tej swojej małej drewnianej arce są jedynymi ocalałymi od zagłady ludźmi.
Pierwsza zima na zesłaniu
była dla wszystkich Polaków niezwykle trudna. Żadne z nich nie było
przygotowane na takie warunki. Nie mieli odpowiednich butów ani ubrań. W czasie
największych mrozów, które dochodziły nierzadko do minus czterdziestu stopni
Celsjusza miejscowa ludność zabezpieczała się przed zimnem zakładając grube
fufajki, watowane spodnie i specjalne buty, tak zwane pimy. Ich konstrukcja
była bardzo prosta: grube, filcowe walonki, które nierzadko, dla większej
izolacji, wypychano starymi gazetami. Zarówno kobiety jak i mężczyźni owijali
sobie szczelnie głowy chustami, tak, aby jak najmniej twarzy pozostawało
odkryte. Dopiero na to zakładali futrzane czapki uszanki.
Większość zesłańców nie
mogła sobie pozwolić choćby na część takiej garderoby. Nawet ci, uważający się
za szczęśliwców, którym udało się przywieźć z Polski futra i zimowe palta,
wkrótce odkryli jak niepraktyczne i bezużyteczne są te okrycia w warunkach
syberyjskich. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem wydawało się zakładać na
siebie jak najwięcej warstw odzieży, co jednak krępowało ruchy i sprawiało, że
ubrania niestety jeszcze szybciej się niszczyły. Ale największym problemem był
jednak brak odpowiedniego obuwia.
Na początku Janka wstydziła
się swoich gumowych łapci, które Regina kupiła jej jesienią w miejscowym
sklepiku i wysokich skarpet, uszytych z wełnianej sukienki. Nie chciała nigdzie
w nich chodzić, bo wyglądały okropnie, zwłaszcza w zestawieniu z ciągle jeszcze
eleganckim, granatowym płaszczykiem kupionym w Białymstoku. Szybko jednak zmieniła
zdania. Wystarczyło, że raz wyszła po wodę w swoich wiązanych bucikach, w
których przyjechała tu z Polski. Nie dość, że miały cieniutką podeszwę, to już
po kilku krokach Janka wpadła w jakąś zaspę i zimne bryłki śniegu od razu
wpadły jej za niską cholewkę. Zanim wróciła do domu palce u nóg tak jej
zmarzły, że ledwo mogła nimi poruszać. Przy tutejszych temperaturach nikt nie
zwracał uwagi na najnowsze trendy w modzie. Jedynym wyznacznikiem czy coś
nadaje się do ubrania czy nie było to jak długo człowiekowi nie jest w tym zimno.
Po tej lekcji Janka chętnie oddała by swój granatowy płaszczyk, trzewiki i
jeszcze inne ładne i niepraktyczne ubrania, za starą, zniszczoną kufajkę, w
której wyglądało się jak strach na wróble, ale w której było ciepło. Niestety
nigdzie już nie można ich było kupić.
W dodatku pewnego dnia, gdy
poszła po wodę tak sobie odmroziła twarz, że na policzkach, nosie i brodzie,
zrobiły jej się głębokie rany. Początkowo nic nie czuła, ale gdy wróciła do
domu najpierw zaczęła ją świerzbić skóra, a po chwili, gdy zaczęło jej wracać
krążenie wraz z nim pojawił się palący ból. Mimo maści przygotowanych przez
wujka, rany nie chciały się goić. Ropiały i odnawiały się za każdym razem, gdy
wychodziła na dwór. Po dwóch czy trzech miesiącach miała strupy grube na palec,
które nie chciały zniknąć aż do wiosny. Regina bała się, że zostaną jej
brzydkie blizny i będzie miała oszpeconą twarz, ale na szczęście tak się nie
stało. Od tego czasu jednak Janka zawsze już pamiętała, żeby szczelnie owijać głowę
chustką, zawsze gdy wychodziła z domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham