Pewnego dnia, gdy mróz nieco zelżał pojawił się Piecia z propozycją
nowej przygody.
- No malczuszki, diewuszki, dawaj pajdjom na tał.
Wiedziały już, że tał to cienkie gałązki krzewów, które zbierano na
opał. Ale skąd Piecia chciał je teraz wziąć, gdy wszystko znajdowało się
pod grubą warstwa śniegu?
Po owinięciu się w liczne warstwy szali, chust i grubych skarpet były
gotowe do wyjścia. Razem z grupką podrostków z sąsiedztwa poszli
wcześnie rano nad rzekę, gdzie wiatr odsłonił spod śniegu kępy
niewysokich krzewów. Niewielką siekierką wyrąbywali gałęzie i układali
je w duże wiązki, przewiązane sznurkiem. Gdy mieli ich już dostatecznie
dużo, każdy zabierał pęk i ruszał w kierunku wioski. Ponieważ gałęzie
były zbyt długie, by nieść je w rękach, należało opierając grubsze końce
na ramieniu, ciągnąć resztę za sobą. Zanim doszli z powrotem do domu
Janka była już nieźle zmęczona, ale i dumna z tego, że zebrała prawie
tyle samo chrustu co Piecia, mimo że był od niej prawie o głowę wyższy i
dużo silniejszy.
Rąbiąc później drewno na opał, Janka przypomniała sobie jak, w
Białymstoku wujek Józef, uczył ją piłować grube polana. Nie pozwalał jej
wtedy rąbać większych kawałków siekierą, bo uważał, że to za ciężka i
zbyt niebezpieczna praca dla dziewczynki. Teraz Janka mogła już tylko z
rozrzewnieniem wspominać tę jego troskę, bo tutaj szybko musiała się nie
tylko nauczyć rąbać siekierą, ale i dźwigać ciężkie polana. Chociaż i
tak najgorsze było noszenie wody z rzeki. Teraz na szczęście nie musiała
tego robić tak często, bo zamiast wody z rzeki topili śnieg, którego
było wszędzie wokół pod dostatkiem. Kłopot z noszeniem wody polegał
głównie na tym, że cała wieś leżała na bardzo wysokim brzegu. Żeby
dostać się do wody trzeba było albo schodzić śliską, stromą skarpą albo
chodzić daleko do położonych niżej mniejszych strumyków. Na początku
nosiła po jednym wiadrze, ale później ktoś jej pokazał jak zrobić z
długiego kija koromysło. Zakładało się ten drąg na kark, a na każdym
jego końcu zawieszało wiadro z wodą. Cała trudność polegała na tym, aby
podczas marszu wprawić oba wiadra w ruch przeciwstawny do ruchu ciała,
tak, aby zbytnio się nie przechylały i żeby wody z nich nie chlapała.
Dodatkowo w obu wiadrach musiało być ciągle tyle samo wody, bo inaczej,
człowiek przechylał się na jedną stronę jak ramię wagi i znowu wszystko
się wylewało. Z początku taki wyczyn jak pokonanie odcinka między rzeką a
wsią wydawał jej się zupełnie nierealny. Więc gdy w końcu wpadła w
odpowiedni rytm i udało jej się donieść do domu niemal całą zawartość
obu wiader, była z siebie niezwykle dumna.
Ale czasami patrzyła na swoje dłonie pokryte bąblami i odciskami i
zastanawiała się czy naprawdę należą do niej. Przypominała sobie różne
rzeczy, które robiła w Polsce i te wspomnienia wydawały jej się tak
odległe, że aż nierealne. Czy to możliwe, że nadal była tą samą
dziewczynką, która siedząc na huśtawce w ogrodzie marzyła o dalekich
podróżach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham