Wiosna 1945 roku pojawiła się w
Kazachstanie jak zwykle niespodziewanie. Niemal z dnia na dzień nad Irtyszem
zakwitły pąki na drzewach i małe żółte sasanki. Stojąc nad brzegiem i
obserwując budzącą się do życia przyrodę, Janka poczuła się przez chwilę prawie
szczęśliwa. Jest zawsze coś tak niezwykłego w pierwszych promieniach wiosennego
słońca, że przynoszą nadzieję na poprawę nawet najgorszego losu.
W tym czasie, Janka wraz z matką,
pracowały dla miejscowej spółdzielni dziewiarskiej. Robiły na drutach swetry,
skarpetki i rękawiczki, które później wysyłano na front. Jak wszystko w Kraju
Rad, ich praca była bardzo ściśle nadzorowana i rozliczana. Ile kilogramów
wełny, tyle kilogramów gotowego wyrobu.. Wszystko musiało zgadzać się co do joty-
ani dekagrama mniej ani więcej. Ale oczywiście, co sprytniejsi i bardziej
zaradni potrafili jakoś te surowe przepisy obejść. Normy panujące w sowchozach i
kołchozach były dla Janki, podobnie jak dla innych zesłańców, początkowo
niezrozumiałe. Wbrew wszelkim zasadom uczciwości i mimo groźby drakońskich kar,
kradli tutaj wszyscy. Kiedy siano na wiosnę zboże, kradli, ci co wieźli ziarno
i ci, co je siali. Kiedy przychodził czas żniw, kradli ci, co kosili i ci, co
zwozili je do składu. W składzie natomiast jeszcze przez całą zimę kradli
wszyscy, którzy mieli do niego dostęp. A na koniec kradł sam naczelnik przed
wysłaniem ziarna do centrali i przewoźnicy, którzy byli odpowiedzialni za jego
dostarczenie. Nawet widmo gułagu nie mogło zatrzymać tego procederu, który
wymuszała sama władza, zabierając swoim obywatelom niemal wszystkie owoce ich
pracy i pozostawiając ich w skrajnym ubóstwie. Kto więc chciał przetrwać-
musiał nauczyć się kraść. Oczywiście kary za to były niewspółmierne do
przewinienia. Kilogram ukradzionej mąki mógł kosztować nieostrożnego złodzieja
dwa lata pracy w łagrze. Skala tego zjawiska była tak ogromna, że niemożliwością
byłoby ukaranie wszystkich. Dość często jednak, dla przykładu, surowo karano tych
pechowców, którzy wpadli na gorącym uczynku. Janka na szczęście nigdy nie
wpadła, choć nie była też dumna ze swojego postępowania. Długo próbowała
znaleźć dla siebie jakieś usprawiedliwienie. W końcu jednak dała za wygraną i
przestała się nad tym zastanawiać, gdyż pusty żołądek i obsesyjne wręcz myśli o
jedzeniu były znacznie bardziej absorbujące niż jakiekolwiek dylematy moralne.
Z wełną i skarpetkami sprawa była dość
prosta. Gotowe wyroby wynosiło się na jakiś czas do przedsionka chałupy, gdzie
nasiąkały wilgocią i robiły się cięższe. Wtedy właśnie szło się z nimi do skupu
na ważenie, nadwyżka wełny zostawiając w domu. Jedyna trudność polegała więc na
tym, by dobrze ocenić o ile zwiększyła się masa wilgotnych skarpet i
rękawiczek. Poza tym istniała jednak jeszcze, jak zawsze zawyżona, norma
dzienna dla każdego pracownika, która wynosiła trzy pary skarpet. Mimo dużej
wprawy w robótkach ręcznych nawet Regina miała kłopoty, żeby aż tyle ich
zrobić. Dlatego też postanowiła posłużyć się kolejnym fortelem i z początku
robiły Janką skarpety w znacznie mniejszych rozmiarach. Po jakimś czasie jednak
Regina, patrząc krytycznie na ich wyroby uznała, że żołnierze z pewnością się w
nich nie mieszczą, więc od tej pory robiły dłuższe stopy, a skracały same cholewki.
Obie z Janką zgodnie uznały, że to uczciwe rozwiązanie.
Dziergały te skarpetki całymi dniami,
a gdy zapadał zmrok i w chacie robiło się ciemno, ich jedynym oświetleniem była
mała lampka, tzw. kopciułka. Wykonały
ją z małej buteleczki po lekach, do której nalewały nafty i wciskały wełniany
knot, owinięty wokół cienkiej blaszki, żeby się nie utopił. Gdy nafty było już niewiele
i lampka dawała coraz mniej światła, dolewały wody, żeby płonący knot unosił
się wyżej, ale i tak musiały mocno wytężać wzrok, żeby cokolwiek zobaczyć.
Basia miała dwie lewe ręce do takich robótek
więc rzadko pomagała im w pracy. Wolała siedzieć w kuchni i plotkować z koleżankami
albo odrabiać lekcje.
Za swoją pracę dla sowchozu dostawały
pieniądze- kilka kopiejek za każdą skarpetkę. Marny to był zarobek, ale
ponieważ nie miały już prawie nic na wymianę, był to też jedyny sposób, żeby
kupić coś do jedzenia. Wcześniej, gdy już skończyły się obrusy, pościele, ubrania
i resztki zastawy stołowej przywiezionej z Polski, przyszła kolej na biżuterię.
Na pierwszy ogień poszły pierścionki z kolorowymi kamieniami, które bardzo
podobały się miejscowym kobietom. Jeszcze zanim Regina wróciła z obozu, Janka
nie mając już prawie środków do życia, zdecydowała się sprzedać pierścionek
zaręczynowy matki. Był to spory brylant, kunsztownie oprawiony w srebro
najwyższej próby. Oddała go Marusi Frałowej za dwadzieścia litrów mleka. Po
powrocie, Regina, wiedząc już, że wiele Rosjanek zupełnie nie zdaje sobie
sprawy z prawdziwej wartości przedmiotów kupowanych od zesłańców, zapytała ją o
pierścionek. Kobieta z rozbrajającą naiwnością wyznała, że wymieniła go jakiś
czas temu u znajomej na inny, który wydawał jej się ładniejszy. Na dowód udanej
transakcji wyciągnęła rękę, na której pysznił się duży niebieski kaboszon w
prymitywnej, ciężkiej oprawie.
- Zobacz jak ślicznie odbija światło
kolorami tęczy - powiedziała do zszokowanej Reginy, obracając kokieteryjnie
dłoń.
- Marusia, czyś ty zdurniała?!
Przecież to był prawdziwy brylant!
- Jaki tam brylant… Wyglądał jak
zwykłe szkiełko- prychnęła gospodyni, ale mina jej nieco zrzedła.
- Szkiełko?! - tym razem to Regina
nie wytrzymała - Ty naprawdę myślisz, że polski oficer dawałby narzeczonej pierścionek
ze zwykłym szkiełkiem?!
Marusia nic nie odpowiedziała, ale
nieprzyjemny grymas na jej twarzy świadczył o tym, że czuje się urażona słowami
Reginy.
Gdy już były same Janka zganiła
matkę:
- Mamuś, no już mogłaś sobie darować
tę „narzeczoną polskiego oficera”. Przecież mąż Marusi też jest wojskowym i to
wysoko postawionym.
- No właśnie - burknęła Regina - a ta
głupia gęś nie odróżniłaby prawdziwych pereł od ziaren grochu!
Żadna z nich nie wróciła już więcej
do tej rozmowy, ale kilka dni później Janka zauważyła, że Marusia ma znowu na
palcu pierścionek Reginy.
Sprzedały później różnym ludziom jeszcze
kilka pierścionków, wszystkie niestety za bezcen. Złoto, srebro, brylanty-
tutaj wszystko warte było najwyżej kilka litrów mleka albo worek mąki. Regina z
bólem serca pozbywała się rodzinnych pamiątek, ale robiła to bez wahania, by
zapewnić przetrwanie swoim dzieciom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham