niedziela, 28 kwietnia 2013

Babcia Amfisa

W Pieczierysku, podobnie jak w Sanharze, nie było kościoła. Nie mieszkał tu też żaden kapłan katolicki ani prawosławny. Zgromadzenia religijne były zabronione, więc Polacy nie mogli spotykać się na wspólną modlitwę. Wzajemna nieufność między zesłańcami, a gospodarzami, u których mieszkali, sprawiała, że nawet w codziennych rozmowach rzadko poruszano temat wiary. Mogło się to bowiem okazać równie niebezpieczne jak publiczne krytykowanie władzy i systemu komunistycznego. Jedną z niewielu osób, która zdawała się tego faktu nie zauważać była Babcia Amfisa. Jako dumna spadkobierczyni kozackich tradycji nie zamierzała się ukrywać ani ze swoimi poglądami politycznymi ani religijnymi. W rogu głównej izby wisiały u niej trzy duże ikony, osłonięte pięknie haftowaną serwetą, czyli tzw ugołok, domowy ołtarzyk. Nigdy go nie ukrywała. Wręcz przeciwnie, latem często przyozdabiała je świeżymi kwiatami i paliła pod nimi świece. Swoim zachowaniem budziła nie tylko respekt, ale i szacunek sąsiadów. Gdy odwiedzali ją w domu, wszyscy najpierw nabożnie szli w kąt izby, aby zgodnie z prawosławną tradycją pokłonić się i przeżegnać trzykrotnie przed świętymi obrazami. Dopiero po tym zaczynali rozmowę albo interesy z gospodynią. Janka patrząc na ponurych świętych o pociągłych twarzach i oczach w kształcie migdałów, wracała pamięcią do pogodnych, letnich niedziel, gdy razem z ojcem i Basią szli do kościoła na wzgórzu świętego Wojciecha w Poznaniu. Wewnątrz zawsze panował tam przyjemny chłód, a ściany i sklepienie pokrywały piękne kolorowe ornamenty. Promienie słoneczne załamując się w olbrzymich witrażach rzucały na posadzkę kolorowe refleksy. Po mszy Julian często zabierał je na stary rynek do kawiarni. Dwie małe damy, z włosami upiętymi kolorowymi kokardami albo w małych słomkowych kapelusikach, zasiadały przy stole i z wysokich wąskich pucharków zajadały lody owocowe. Ojciec popijał aromatyczną kawę i palił papierosa, a później zawsze prosił, żeby zapakowano jedną dodatkową porcję, którą zabierali do domu dla mamy. Odświętne stroje, spacer i słodkie lody owocowe, to był ich mały, prywatny rytuał. Teraz, z perspektywy nędznej chaty syberyjskiej, z dnia na dzień te wspomnienia wydawały się coraz mniej realne. Lody i bitą śmietanę zastąpiły nieznane dotąd smaki lokalnej kuchni. Gdy zaczęło brakować świeżych warzyw, ryb i chleba, przed głodem zaczęły ratować ich potrawy, które wcześniej wydawały się niejadalne. Łapsza, czyli namiastka domowego makaronu, którą zalewano mlekiem, bądź w przypadku jego braku, gorącą wodą. Zupa gotowana na obierkach od ziemniaków albo prażucha, czyli prażona mąka jęczmienna, którą podlewało się wodą, aby spęczniała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham