W Pieczierysku, podobnie jak w Sanharze, nie było kościoła. Nie mieszkał
tu też żaden kapłan katolicki ani prawosławny. Zgromadzenia religijne
były zabronione, więc Polacy nie mogli spotykać się na wspólną modlitwę.
Wzajemna nieufność między zesłańcami, a gospodarzami, u których
mieszkali, sprawiała, że nawet w codziennych rozmowach rzadko poruszano
temat wiary. Mogło się to bowiem okazać równie niebezpieczne jak
publiczne krytykowanie władzy i systemu komunistycznego. Jedną z
niewielu osób, która zdawała się tego faktu nie zauważać była Babcia
Amfisa. Jako dumna spadkobierczyni kozackich tradycji nie zamierzała się
ukrywać ani ze swoimi poglądami politycznymi ani religijnymi. W rogu
głównej izby wisiały u niej trzy duże ikony, osłonięte pięknie haftowaną
serwetą, czyli tzw ugołok, domowy ołtarzyk. Nigdy go nie ukrywała.
Wręcz przeciwnie, latem często przyozdabiała je świeżymi kwiatami i
paliła pod nimi świece. Swoim zachowaniem budziła nie tylko respekt,
ale i szacunek sąsiadów. Gdy odwiedzali ją w domu, wszyscy najpierw
nabożnie szli w kąt izby, aby zgodnie z prawosławną tradycją pokłonić
się i przeżegnać trzykrotnie przed świętymi obrazami. Dopiero po tym
zaczynali rozmowę albo interesy z gospodynią.
Janka patrząc na ponurych świętych o pociągłych twarzach i oczach w
kształcie migdałów, wracała pamięcią do pogodnych, letnich niedziel, gdy
razem z ojcem i Basią szli do kościoła na wzgórzu świętego Wojciecha w
Poznaniu. Wewnątrz zawsze panował tam przyjemny chłód, a ściany i
sklepienie pokrywały piękne kolorowe ornamenty. Promienie słoneczne
załamując się w olbrzymich witrażach rzucały na posadzkę kolorowe
refleksy. Po mszy Julian często zabierał je na stary rynek do kawiarni.
Dwie małe damy, z włosami upiętymi kolorowymi kokardami albo w małych
słomkowych kapelusikach, zasiadały przy stole i z wysokich wąskich
pucharków zajadały lody owocowe. Ojciec popijał aromatyczną kawę i palił
papierosa, a później zawsze prosił, żeby zapakowano jedną dodatkową
porcję, którą zabierali do domu dla mamy. Odświętne stroje, spacer i
słodkie lody owocowe, to był ich mały, prywatny rytuał. Teraz, z
perspektywy nędznej chaty syberyjskiej, z dnia na dzień te wspomnienia
wydawały się coraz mniej realne. Lody i bitą śmietanę zastąpiły nieznane
dotąd smaki lokalnej kuchni. Gdy zaczęło brakować świeżych warzyw, ryb i
chleba, przed głodem zaczęły ratować ich potrawy, które wcześniej
wydawały się niejadalne. Łapsza, czyli namiastka domowego makaronu,
którą zalewano mlekiem, bądź w przypadku jego braku, gorącą wodą. Zupa
gotowana na obierkach od ziemniaków albo prażucha, czyli prażona mąka
jęczmienna, którą podlewało się wodą, aby spęczniała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
jeśli zainteresowała Cię ta historia lub chciałbyś się podzielić swoją, chętnie wysłucham